Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Moczar dawał nadzieję, że tych „starych dziadów z KPP” w końcu się wyrzuci

przeczytanie zajmie 14 min

W II Rzeczpospolitej formacja komunistyczna była zdominowana przez działaczy pochodzenia żydowskiego. Po wojnie następowała jej stopniowa polonizacja. W 1956 r. pokolenie Związek Młodzieży Polskiej doświadczyło pierwszego awansu w ramach partyjnej hierarchii. Moczar z jego „narodowym komunizmem” dostarczał im atrakcyjnej opowieści w kontekście rywalizacji ze „starymi”. Po wydarzeniach marcowych doszło do kolejnej generacyjnej wymiany kadr, która dotyczyła ponad czterystu stanowisk, w tym dyrektorów departamentów, prezesów czy redaktorów naczelnych pism partyjnych. Jej drugi etap nastąpił już po usunięciu Gomułki. W 1971 r. wymieniono prawie wszystkich I sekretarzy komitetów wojewódzkich, nastąpiła także znaczna rotacja w składzie rządu, Biura Politycznego i Sekretariatu Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. To była jedna z najgłębszych zmian w peerelowskim aparacie władzy w całej historii Polski Ludowej.

W trakcie obchodów wydarzeń Marca ’68 jednym z kluczowych wątków dyskusji pozostaje niezmiennie kwestia walk frakcyjnych w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tymczasem w myśl ideologii marksizmu działalność frakcyjna w partii komunistycznej była zakazana – PZPR miała stanowić ideowo-instytucjonalną jedność. Skąd więc te walki komunistycznych buldogów pod partyjnym dywanem?

Rzeczywiście, w PZPR działalność frakcyjna była oficjalnie zabroniona. Niemniej w partii władzy organizowały się różne nieformalne grupy, skupione wokół bardziej znaczących działaczy. W mojej ocenie powstawanie frakcji zazwyczaj nie miało charakteru programowego ani ideowego. Najczęściej chodziło o interes kadrowy. Niektórzy działacze partyjni po prostu dążyli do tego, by ich awans nastąpił szybciej, aniżeli w przypadku innych „towarzyszy”, co gwarantować mieli liderzy określonej frakcji.

Swego czasu próbowałem przyporządkować działaczy PZPR do jakiejś frakcji na podstawie ich poglądów, według ich wypowiedzi. To był błąd – niektórzy z nich potrafili zmieniać swoje zdanie o 180 stopni w bardzo niewielkim odstępie czasowym. Czy jednak w historii Polski Ludowej możemy zaobserwować momenty, gdy frakcje w PZPR wyodrębniały się ze względów programowo-ideowych?

W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej zdarzało się, że w wyniku istotnych wydarzeń następowała polaryzacja opinii w partii. Wśród działaczy pojawiały się różnice poglądów. Ten podział był po raz pierwszy szczególnie widoczny w 1956 roku. Wyodrębniły się wówczas dwie grupy: natolińczycy i puławianie. Były one czymś więcej niż kliką czy koterią personalną. Co prawda, również dla nich ważna była chęć awansu i zrobienia kariery, jednak najistotniejszym czynnikiem, który poróżnił „towarzyszy”, była odmienna ocena sytuacji w Polsce. Mieli oni po prostu różne pomysły na wyjście z kryzysu.

Jednak z czasem, zwłaszcza w latach 70. i 80., PZPR stała się partią władzy. Zanikły w niej poważniejsze spory ideowe. Ideowi komuniści zostali zmarginalizowani i zdominowani przez technokratów władzy, dostosowujących swoje poglądy do aktualnej linii partyjnej.

Faktem jest, że w czasie „karnawału Solidarności” w PZPR ponownie pojawiły się istotne rozbieżności. W latach 1980-81, w kontekście relacji z „Solidarnością”, ujawniło się skrzydło ortodoksji leninowskiej, choćby Katowickie Forum Partyjne czy Klub Warszawa ‘80. Ponadto wyodrębniłbym z jednej strony – odłamy nacjonalistyczne, takie jak Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald”, a z drugiej – skrzydło liberalne, jak krakowska „Kuźnica” czy szerzej ruch tzw. struktur poziomych. Trzeba dodać, że artykułowanie poglądów przez te stowarzyszenia w ramach partii miało w latach 80. ograniczony zakres. Nie były to usystematyzowane projekty polityczne; nazwałbym to raczej ograniczonym pluralizmem – przemycano pewne sformułowania i oceny, ale nikt z działaczy PZPR nie ośmieliłby się powiedzieć: „jestem socjaldemokratą”. Większość działalności frakcyjnej zakończyła się po wprowadzeniu stanu wojennego. Jaruzelski dokonał tzw. cięcia po skrzydłach. Usunął z PZPR lub zmarginalizował działaczy o skrajnych poglądach.

W 1968 r. możemy wyróżnić trzy główne frakcje w PZPR: obóz polityczny I sekretarza Władysława Gomułki, grupę „partyzantów” na czele z szefem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Mieczysławem Moczarem, i „grupę śląską”, której liderem był Edward Gierek, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Katowicach, czyli największej organizacji partyjnej w kraju. Jaki charakter miała rywalizacja tych grup – pojawiały się jakieś poważniejsze spory ideowe czy chodziło po prostu o typową rywalizację o przywództwo?

Przede wszystkim była to walka o władzę. Występowały też pewne subtelne różnice, chociażby w retoryce poszczególnych działaczy. Możemy mieć jednak problem z klasyfikacją Edwarda Gierka, jako że do 1970 r. jego poglądy nie były ujawniane publicznie. Stało się to dopiero po przejęciu przez niego władzy.

Zdecydowanie mocniej swoje poglądy artykułował Mieczysław Moczar i jego najbliżsi współpracownicy. W ich wypowiedziach można było dostrzec sympatie nacjonalistyczne: akcentowano bohaterstwo narodu polskiego w czasie niemieckiej okupacji, potępiano przypisywanie Polakom negatywnych zachowań, jak kolaboracja z Niemcami czy szmalcownictwo. Celem ataków „partyzantów” były m.in. filmy, np. Eroica Andrzeja Munka, ale też przedstawienia teatralne, jak Śmierć porucznika Sławomira Mrożka. „Partyzanci” nie godzili się na twórczość ich zdaniem ironizującą i szydzącą z polskiej historii. To było proste przesłanie, które miało zmobilizować jak największą grupę odbiorców, bo „nasza historia jest święta i trzeba jej bronić od szyderców i prześmiewców”. Ważny element kampanii grupy Moczara stanowiła książka płk Zbigniewa Załuskiego Siedem polskich grzechów głównych. To była próba zbudowania pewnego pomostu między marksizmem a nacjonalizmem w oparciu o przesłanie tożsamościowe.

Przypomnę, że w pierwszej połowie lat 60. „partyzanci” nie walczyli ze środowiskami żydowskimi. Akcentowano jednak wrogość wobec „środowisk kosmopolitycznych”, wyzbytych – ich zdaniem – tożsamości narodowej. Walczono z literaturą Ireneusza Iredyńskiego i Andrzeja Bursy. Według „krytyków literackich” od Moczara, w ich utworach prezentowano postaci z abstrakcyjnymi poglądami, zajmowano się psychologizowaniem, więc były one rzekomo wyzbyte z głębszej idei obywatelskiej czy patriotycznej. Program środowiska Moczara był oparty głównie na przesłankach negatywnych, niemniej można wyróżnić pewne postulaty pozytywne tego środowiska.

Na przykład jakie?

Podstawowy z nich stanowiło oczyszczenie państwa z „niepewnych elementów”, czyli ludzi, którzy ich zdaniem nie utożsamiali się należycie z ustrojem i systemem komunistycznym. W postulatach „partyzantów” istotny był także wątek antyniemiecki. Zanim skoncentrowano się na „syjonistach”, głównym problemem był „rewizjonizm zachodnioniemiecki”. To wpisywało się w ogólną propagandę władz Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, lansowaną także przez Gomułkę. W przypadku Moczara fobia antyniemiecka była jednak silniejsza. Jego środowisko nieustannie doszukiwało się zagrożenia ze strony Republiki Federalnej Niemiec, piętnowano wszelkie postawy hitleryzmu, które rzeczywiście pojawiały się w Niemczech Zachodnich, ale były one przez ludzi Moczara wyolbrzymiane.

Czy Moczar nie jest przypadkiem obecnie ideologizowany na wyrost? Przypina mu się łatkę komunistycznego nacjonalisty, tymczasem wydaje się, że on po prostu wykorzystywał pewne symbole, gesty czy retorykę do poszerzania politycznych wpływów. W latach 80., chcąc wrócić do elity PZPR, przybrał zaś twarz reformatora partyjnego…

Z pewnością występowało u niego więcej komunizmu niż nacjonalizmu. Ale pamiętajmy, że Moczar z połowy lat 60., a Moczar z lat 70. czy początku 80. to  różne postaci. Przeszedł on pewną ewolucję w trudnej dla niego gierkowskiej dekadzie, kiedy został zmarginalizowany. Później, w „karnawale Solidarności”, próbował powrócić do partyjnej elity, jednak ciężar lat 60. cały czas go przygniatał. Stąd próbował kreować swój wizerunek na „ostatniego sprawiedliwego”, a że był szefem Najwyższej Izby Kontroli, to miał możliwość gromadzenia materiałów o nieprawidłowościach ekipy Gierka np. o nadużyciach przy budowie domów dygnitarzy partyjnych. Przy użyciu tych teczek chciał wrócić do władzy.

Uważam, że Moczar nie przedstawiał wyrazistego programu nacjonalistycznego. To był raczej zbiór haseł, którymi się posługiwał. Natomiast ważnym elementem jego programu było odwoływanie się do przeszłości partyzantki komunistycznej. Moczar zafałszował ten obraz, ale przeprowadził na tym tle zorganizowaną kampanię, w celu wzmocnienia swojej pozycji w walce o władzę. Przypomnę jego książkę Barwy walki, która miała dużą ilość wydań i na podstawie której zrealizowano film fabularny, a nawet wersję sceniczną dla teatrów szkolnych.

Istotne wydaje się także to jak Mieczysław Moczar był odbierany na Kremlu.

To rzeczywiście ważne zagadnienie. Ciężko powiedzieć czy Moczar – gdyby został I sekretarzem KC PZPR – kontynuowałby kierunek nacjonalistyczny. Na pewno Moskwa obawiała się, że stanie się on drugim Nicolae Ceaușescu. Wydaje się, że jedną z przyczyn, dla której Kreml postawił na Gierka, był właśnie rumuński dygnitarz.

To właśnie Ceaușescu zaczął realizować komunizm w wersji nacjonalistycznej, żądając wyjazdu wojsk rosyjskich z Rumunii czy manifestując niezależność od Moskwy w polityce zagranicznej. Co prawda, I sekretarz rumuńskiej partii komunistycznej nie dążył do wystąpienia ze struktur Układu Warszawskiego, ale na Kremlu obawiano się pojawienia naśladowców Bukaresztu. Analogicznie, z podobnych przyczyn, załamała się kariera Franciszka Szlachcica, szefa resortu spraw wewnętrznych w epoce Gierka. Na początku lat 70. Szlachcica uznawano za osobę numer dwa w aparacie partyjnym. Do jego upadku przyczyniła się jego głośna wypowiedź o przyjaźni polsko-sowieckiej. Powiedział on, iż ta przyjaźń powinna być jak dobra herbata, czyli mocna, ale nieprzesłodzona.

Szlachcic to ciekawy przykład elastycznego podejścia do zjawiska frakcyjności w PZPR. Jeszcze w 1968 r. można go było przypisać do „partyzantów”, lecz niewiele później przyłączył się do grupy Gierka…

W moim odczuciu „grupa śląska” tak naprawdę narodziła się w 1968 roku. Wtedy rozpoczęła się otwarta walka o schedę po Gomułce. O ile Mieczysław Moczar zdradzał takie aspiracje jeszcze przed 1968 rokiem, to kandydatura Gierka rozpoczęła się od słynnego wiecu 19 marca 1968 r. w Sali Kongresowej, kiedy równocześnie skandowano: „Wiesław” i „Gierek”. Sala dokonała czegoś, co w partii komunistycznej było surowo zakazane. Można było skandować tylko nazwisko pierwszego sekretarza. Sam Gierek po latach stwierdził, że była to prowokacja zaplanowana przez „moczarowców”. Nie mam pewności, ale uważam, że było odwrotnie.

Cały kongres „reżyserował” I sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR Józef Kępa. Sądząc po tym, że Kępa zrobił dużą karierę w latach 70., Gierek – mówiąc o prowokacji przeciwko niemu – nie był w tym szczery. Wydaje się, że była to próba pokazania, że obok towarzysza „Wiesława” jest drugi istotny towarzysz z Katowic, który może go zastąpić. Co więcej, Gierek w 1968 roku wystąpił znacznie bardziej zdecydowanie niż I sekretarz KC PZPR. Gomułka nie powiedział nic o „gruchotaniu kości”. Gierkowi to się zdarzyło, i to bynajmniej nie w ferworze przemówienia, jak później twierdził. Było to zaplanowane wystąpienie.

Wróćmy do Moczara. Jakie zachodzące wewnątrz partii procesy przyczyniły się do wzrostu jego popularności?

Przede wszystkim narastające zjawisko polonizacji ruchu komunistycznego. Nie ulega wątpliwości, że przed wybuchem II wojny światowej ta formacja była zdominowana przez działaczy żydowskiego pochodzenia. Po 1945 r. nastąpiła jej polonizacja, choć trzeba zauważyć, iż do 1956 r. wciąż był to komunizm niezwykle ortodoksyjny – zapatrzony w Moskwę, gdzie tępiono wszelkie próby samodzielnego działania. Dowodem na to był upadek Gomułki, który pewne rzeczy chciał robić po swojemu.

Tak więc autentyczna polonizacja aparatu partyjnego, stanowiącego istotę PZPR, następowała od 1956 r. Na najniższym szczeblu przeważało wtedy pokolenie ZMP-owskie, czyli ci, którzy w latach 40. i 50. stawiali pierwsze kroki w aparacie władzy, zaś po 1956 r. awansowali na wyższe szczeble. Trzeba wiedzieć, że to nie byli komuniści fanatyczni, nie mieli mentalności sekciarskiej. Wraz z polonizacją ruchu komunistycznego szukano nowych punktów odniesienia i nowych tradycji. Dlatego też pojawienie się Moczara, który miał nowy „pomysł” na komunizm, mogło dla wielu z nich uchodzić za coś atrakcyjnego, ponieważ w ten sposób mogli zobaczyć komunizm w polskim wydaniu. Już nie musieli tylko opowiadać o tradycji Armii Czerwonej i odwoływać się wprost do Lenina. Mieli także prawo przywoływać polskie tradycje ruchu robotniczego – Ludwika Waryńskiego czy Marię Koszutską. W pewnym sensie był to element sprzeciwu wobec dominacji sowieckiej w PRL.

Możemy mówić o dystansie Moczara wobec Moskwy?

Ten dystans był u niego zakamuflowany. Moczar nigdy nie wyrażał tego wprost. Warto jednak zwrócić uwagę na jedną z jego wypowiedzi, w której zaakcentował, że na początku Polski „ludowej” byli różni „towarzysze”: ci walczący w kraju z Niemcami, a także grupa, która przybyła ze Wschodu. I bardzo dobrze, że przybyła – kontynuował Moczar – ale „ona nie do końca rozumiała naszą specyfikę narodową”. Ta retoryka przemawiała do młodszej części aparatu partyjnego. Dawała im nadzieję, że tych „starych dziadów” z KPP w końcu się wyrzuci, a oni zajmą ich miejsce.

Być może „Marzec” był pewnego rodzaju odwetem za epokę stalinizmu. W latach 50. środowisko „krajowców” – Moczar i Gomułka – zostało zmarginalizowane przez tzw. „zagraniczników”. Zdarzały się przypadki upokorzenia poszczególnych działaczy, np. Mieczysława Moczara przez Romana Zambrowskiego. Czy w 1968 roku Moczar w swoich poczynaniach mógł kierować się chęcią odegrania się na działaczach takich jak Zambrowski?

Niewątpliwie u Moczara było bardzo dużo emocji. Ale nie tylko u niego. W PZPR znajdowała się liczna grupa, która boleśnie przeżyła epokę stalinowską. Moczar tak mocno nie ucierpiał – stracił stanowisko, ale nie był pozbawiony wolności ani torturowany. A przecież tacy działacze jak Marian Spychalski czy Grzegorz Korczyński siedzieli wtedy w więzieniu i zostali brutalnie przesłuchani. Rok 1968 to był dobry moment, aby się odegrać, bo część z ich prześladowców nadal żyła. Trudno oddzielić, co (i dla kogo) stanowiło istotną motywację do działania.

Miała tu znaczenie osobista niechęć Mieczysława Moczara do Żydów?

Moczar był antysemitą. W przypadku Gomułki było to wątpliwe, jego żona była przecież Żydówką, choć jednocześnie miał pretensje do działaczy żydowskiego pochodzenia, jako że kilkanaście lat wcześniej pozbawili go władzy i wolności. W 1968 roku Gomułka dał się przekonać Moczarowi, że ta grupa znowu chce wrócić do władzy. Skąd się wzięło przyzwolenie Gomułki na kampanię antysyjonistyczną? To Moczar mu donosił, że działacze komunistyczni żydowskiego pochodzenia urządzali bankiety z okazji zwycięstwa Izraela w wojnie sześciodniowej. Gomułka był tym szalenie sfrustrowany, że ci, którzy w przeszłości narobili mu tyle kłopotów, teraz znowu podnoszą głowę. Niemniej nie był on antysemitą. Gdyby chodziło o Ormian czy Litwinów byłby tak samo wściekły.

Co innego Moczar.

Tak, on rzeczywiście nienawidził Żydów. Dla zilustrowania przypomnę historię z Leonem Kasmanem. Otóż w czasie wojny, na obszarze, gdzie działał odział Moczara, pojawiła się świetnie wyposażona grupa. Dowodził nią Kasman, który przebił się przez linię frontu w celu nawiązania kontaktu z liderami partii komunistycznej. To był niespokojny okres po aresztowaniu Pawła Findera, stracono kontakt z Kremlem. Kasman nawiązał kontakt z oddziałem Moczara. Gdy „Mietek” zauważył, jak fantastyczny sprzęt posiada grupa Kasmana, natychmiast zażądał, żeby podzielili się bronią i amunicją. Doszło do dużego napięcia, prawdopodobnie niewiele zabrakło, by skończyło się wymianą ognia. Gdy o tej historii usłyszeli przywódcy PPR, Moczar został usunięty z dowództwa obwodu Armii Ludowej. To jeden z przykładów, który pokazuje osobiste doświadczenia Moczara z komunistami żydowskiego pochodzenia.

Kasman do 1967 roku pełnił funkcję redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”…

Tak, był jednym z tych, którzy zakończyli swoją karierę w okolicy roku 1968 – w związku z czystkami.

Przejdźmy do roli Gomułki w wydarzeniach marcowych. Z jednej strony można przyjąć, że  został on „wmanewrowany” przez Moczara w nagonkę antysemicką i czystki wewnątrzpartyjne. Z drugiej zaś – w pewnym sensie był beneficjentem „Marca”, gdyż pozbył się z partii rewizjonistów, rozprawił się z inteligencją, a gdy czystka antysemicka zaczęła wymykać się spod kontroli – zahamował ją. Wobec tego, kto w marcu 1968 r. był głównym rozgrywającym: Moczar czy Gomułka?

Raczej Moczar. Rzeczywiście można przyjąć, że Gomułka został wmanewrowany w wydarzenia marcowe ’68, a rola resortu spraw wewnętrznych była istotna. Jednak trzeba pamiętać, że do „Marca” by nie doszło, gdyby nie autentyczne niezadowolenie młodzieży. Jeżeli rzeczywiście można wykreować awanturę wokół Dziadów, relegować Michnika i Szlajfera z Uniwersytetu Warszawskiego, to młodzież mogła nie dać się sprowokować. Wtedy nie byłoby żadnych rozruchów.

W 1968 r. narastało niezadowolenie społeczne spowodowane nieudolną polityką gospodarczą Gomułki. Ten ładunek niezadowolenia eksplodował w marcu, ale detonator niewątpliwie zainstalował Moczar. Gdyby Gomułka o tym wiedział, na pewno próbowałby temu zapobiec. Wydarzenia marcowe nie były mu przecież do niczego potrzebne. A Moczara mógł się pozbyć w każdej chwili, gdyby tylko uznał, że ten mu zagraża… Trzeba sobie zdać sprawę z siły Gomułki w aparacie władzy tamtego czasu. To było widoczne w grudniu 1970 roku, gdy działacze z elity partyjnej dostrzegali konieczność usunięcia I sekretarza, ale przez kilka dni nikt nie chciał iść i powiedzieć Gomułce, że powinien ustąpić. W końcu zrobił do Józef Tejchma.

W 1968 r.  Gomułka wciąż posiadał potężną władzę, a jednocześnie chciał mieć spokój. 8 marca 1968 r., po wiecu studentów, na teren Uniwersytetu Warszawskiego wkroczył „aktyw robotniczy”. Gdyby do tego nie doszło wiec zakończyłby się spokojnie, a studenci rozeszliby się do domów i akademików. Nie doszłoby do fali strajków i rozruchów. Trzeba się zastanowić, kto wysłał ten „aktyw”. Na pewno nie Gomułka, który był wtedy w Sofii na naradzie państw Układu Warszawskiego. Do dziś nie wiadomo, kto dokładnie podjął taką decyzję, ale realnie mogło to zrobić dwóch ludzi: Mieczysław Moczar lub Józef Kępa. Decyzja prawdopodobnie zapadła pomiędzy tymi działaczami, a jej celem było rozpętanie awantury, która miała skłonić „Wiesława”, aby dał zielone światło dla czystek w PZPR, trwających już od lata 1967 r. w wojsku i aparacie bezpieczeństwa.

Gomułka to zaakceptował, uznając, że diagnoza Moczara jest słuszna. Tyle że „Wiesław” w pewnym momencie był zaskoczony rozmiarami kampanii antysyjonistycznej. W czasie przemówienia w Sali Kongresowej 19 marca zaczął trochę niuansować. Powiedział, że w Polsce są różni Żydzi: tacy, którzy szkodą, ale i dobrzy towarzysze, których trzeba zostawić. Sala była rozczarowana, dlatego pojawiły się okrzyki „Wiesław, śmielej!”.

Czy kongres z 19 marca zakończył etap „wydarzeń marcowych”?

Dla Gomułki decydującym momentem był początek kwietnia 1968 r. Na fali rozliczeń podjęto wtedy uchwałę organizacji partyjnej w Ambasadzie PRL w Londynie. W czasie wielogodzinnych obrad za głównego „syjonistę” i wroga partii uznano samego ambasadora Jerzego Morawskiego, dawnego puławianina. Kiedy Gomułka się dowiedział, że organizacja partyjna, zdominowana przez funkcjonariuszy wywiadu cywilnego i wojskowego, usuwa „jego” ambasadora, zorientował się, że to oznacza, iż on sam traci władzę.

Jak na to zareagował?

Zapewne wpadł w szał. Wtedy też miało miejsce słynne wezwanie Stefana Olszowskiego, kierownika Biura Prasy Komitetu Centralnego PZPR. Gomułka miał mu powiedzieć, że jak jeszcze raz przeczyta o „syjonizmie”, to Olszowski straci swoją posadę. Od tego momentu kampania antysyjonistyczna w prasie z dnia na dzień się skończyła, a decyzję dotyczącą Morawskiego oczywiście anulowano. Ci towarzysze, którzy za późno zorientowali się w sytuacji zostali wyciszeni bądź usunięci z PZPR.

Można więc powiedzieć, że w 1968 roku Gomułka nadal kontrolował partię. W krótkoterminowej perspektywie wyszedł z wydarzeń marcowych zwycięsko. Okazało się jednak, że Marzec go osłabił, pojawiło się bowiem pewnego rodzaju zwątpienie czy w przypadku kolejnej takiej kampanii udałoby mu się zapanować nad sytuacją. Na pewno w aparacie Partii nie bez echa przeszedł fakt skandowania nazwiska Gierka na wiecu w Sali Kongresowej.

Po Marcu Gierek nadal pełnił funkcję I sekretarza KW w Katowicach. Natomiast Moczar został „awansowany” z funkcji szefa MSW na jednego z kilku sekretarzy KC PZPR, co de facto pozbawiło go większości politycznych wpływów. Odtąd nie miał już zaplecza i odpowiednich narzędzi do skutecznego działania.

Wydaje się zatem, że największym wygranym Marca ’68 było nowe pokolenie działaczy aparatu partyjnego i państwowego, którzy wskutek czystek mogli liczyć na rozwój swojej kariery.

Podzielam ten pogląd. W roku 1968 rozpoczął się proces wymiany kadr w szeroko pojętym aparacie władzy. Dotyczył on ponad czterystu stanowisk: w tym dyrektorów departamentów, prezesów, redaktorów naczelnych itd. Marzec‘68 był pierwszą fazą wymiany kadr. Drugi etap nastąpił po usunięciu Gomułki w 1970 roku. Skala zmian była wówczas olbrzymia. W 1971 r. wymieniono prawie wszystkich I sekretarzy komitetów wojewódzkich, nastąpiła także znaczna rotacja w składzie rządu, Biura Politycznego i Sekretariatu KC PZPR. To była jedna z najgłębszych zmian w peerelowskim aparacie władzy. Podobny proces wymiany kadr miał miejsce w latach 1980-1982, jednak nie miał on charakteru zmiany pokoleniowej, a jedynie przejścia z wojska do aparatu partyjnego i państwowego. Natomiast rotacja w latach 1968-1971 była wyraźną zmianą generacyjną. Pożegnano działaczy, którzy zaczynali swoją karierę w przedwojennym ruchu komunistycznym; rozpoczęła się kariera ludzi o 15-20 lat młodszych, którzy w zdecydowanej większości przystąpili do PPR/PZPR po zakończeniu II wojny światowej.

Można pokusić się o tezę, że w 1968 roku rozpoczął się czas „komunistów bezideowych”?

Z pewnością. Marzec 1968 r. to historyczny początek dezideologizacji PRL. O ile do tego czasu odwoływanie się do ideologii komunistycznej i kanonów marksizmu-leninizmu było bardzo silne, to po roku 1970 miało już charakter bardziej rytualny. Owszem, dalej korzystano ze starych formułek, ale tak naprawdę już nikt nie traktował tej ideologicznej nowomowy poważnie.

Jak się to przejawiało?

Zmienił się na przykład stosunek do kwestii materialnych. O ile do końca rządów Gomułki obowiązywał bardzo silny purytanizm materialny, który objawiał się w stosunkowo niewielkiej wysokości płac w aparacie partyjnym czy bezlitosnym rozprawianiu się z działaczami partyjnymi, którzy „po cichu” wybudowali sobie wille, o tyle w latach 70. skończył się etap, w którym od działacza PZPR wymagano wyrzeczeń.

Zaczęto tolerować prowadzenie przez sekretarza lub dyrektora zakładu z nomenklatury partyjnej „burżuazyjnego trybu życia”. Pojawiła się także większa swoboda w kontaktach z przedstawicielami „prywatnej inicjatywy”. Przez cały okres PRL – w pewnym zakresie – funkcjonował sektor prywatny, tyle że do końca lat 60. urzędnik nomenklaturowy mógł mieć poważne kłopoty, jeżeli ktoś złożył na niego donos, że przyjaźni się np. z „badylarzem” (przedsiębiorcą szklarniowym).

Z końcem lat 60. zmieniła się mentalność aparatu władzy, drastycznie obniżono kryteria ideowości, których wcześniej gorliwie przestrzegano. Od lat 70. we władzach PZPR nie interesowano się już tak bardzo, który działacz zbudował willę, z kim się przyjaźni itd. Pewien nawrót starych praktyk nastąpił w latach 1980-1982, ale w stanie wojennym wszystko szybko wróciło do normy, choć np. Jaruzelski często ubolewał na utratą „leninowskiej moralności” przez część aparatu władzy i nieustannie nakazywał powrót do źródeł. Zrodziło to w latach 80. takie osobliwości jak np. Inspekcja Robotniczo-Chłopska.

W wydarzeniach marcowych istotną rolę odegrała grupa „komandosów”, w tym m.in. Adam Michnik, Karol Modzelewski czy Jacek Kuroń. W książce Opozycja polityczna w PRL. 1945-1980 profesor Andrzej Friszke uznał ich za grupę opozycyjną wobec PRL. Czy rzeczywiście jest to właściwa typologia? Komandosi byli  opozycjonistami „wewnątrz systemu” czy raczej opozycjonistami „wobec systemu”? Chcieli oni Partię reformować wraz z komunistami czy przeciwko Partii walczyć?

To jest problem pewnej ewolucji. W 1964 r. Modzelewski i Kuroń, jako członkowie PZPR, napisali słynny List otwarty do Partii. Można powiedzieć, że wtedy stanowili opozycję wewnątrzpartyjną. Jednak zaraz potem zostali z tej partii wyrzuceni, aresztowani i skazani na karę więzienia. Siłą rzeczy stali się opozycją pozapartyjną. Warto też zwrócić uwagę na losy profesora Leszka Kołakowskiego, który przez pierwszą dekadę rządów Gomułki był członkiem PZPR. W 1966 r. miało miejsce słynne spotkanie z okazji dziesięciolecia „Października”, na którym Kołakowski ostro skrytykował politykę I sekretarza. W konsekwencji został wykluczony z partii. Z kolei Michnik, choć jak sam przyznawał przed Marcem uważał się za komunistę, nigdy nie był członkiem PZPR, dlatego nie można go zakwalifikować jako opozycji wewnątrzpartyjnej.

Poziom powiązania „komandosów” z ideologią marksistowską był różny. W ramach tej grupy funkcjonowały osoby, które uważały się za komunistów, ale największą część stanowili działacze identyfikujący się jako ludzie szeroko pojętej lewicy. „Komandosi” to na pewno ruch lewicowy, chociaż korzeniami wyrastający z tradycji ruchu komunistycznego. Myślę, że można ich zakwalifikować jako dysydentów – nieklasyczną opozycję.

Środowiska Armii Krajowej, Wolności i Niezawisłości czy Narodowych Sił Zbrojnych były konsekwentnie antykomunistyczne. Nie miały nic wspólnego z dysydenctwem. Tymczasem Marzec ‘68 to moment, w którym „dysydenckość” ujawnia się najmocniej. Kuroń w swoich wspomnieniach napisał, że po odbyciu pierwszego wyroku uważał się jeszcze za marksistę, ale gdy został po Marcu skazany po raz drugi, rozstał się z tą ideologią. Tak jak zmieniał się na przełomie lat 60. i 70. aparat władzy w PRL, tak też ewoluowały poglądy środowisk dysydenckich. Przy czym trzeba pamiętać, że mieliśmy do czynienia z różnym stopniem zmian. Niektórzy odeszli od marksizmu bardzo daleko, w kierunkach zupełnie przeciwnych – prawicowych, ale większość do końca życia pozostała wierna wartościom lewicowym.

W pewnej mierze „komandosi” to dzieci działaczy komunistycznych, którzy w II RP siedzieli w więzieniach. Wydaje się, że rodzice mogli im przekazać, że odbywanie kary za poglądy to nie jest coś nieodpowiedniego, że w ten sposób można coś osiągnąć. Nie ulega wątpliwości, że te marcowe protesty miały niewielkie szanse by doprowadzić do spełnienia jakichś politycznych postulatów. Niemniej „legenda” więzionych Michnika, Modzelewskiego czy Kuronia z pewnością mogły być dla nich samych wartością dodaną przy tworzeniu opozycji antykomunistycznej. W marcu 1968 r. wśród „komandosów” były różne drogi: jedni chcieli roznosić ulotki, docierać do społeczeństwa, a część postulowała pozostanie na płaszczyźnie działalności lokalnej. Jaka była strategia tej grupy, co chcieli osiągnąć rozpoczynając protesty?

Marcowe protesty to nie była konsekwencja jakiejś szerszej strategii. Podstawowym celem było zaprotestowanie przeciwko rządom Gomułki. Wcześniej grupa „komandosów” zdawała sobie sprawę, że z racji marksistowskich inspiracji byli odizolowani od reszty środowiska studenckiego i młodzieżowego. Dlatego uznali, że muszą dokonać jakiegoś spektakularnego posunięcia, które przedstawiłoby ich w innym świetle, jako utożsamiających się z pewnymi wartościami patriotycznymi i narodowymi.

Nadarzyła się ku temu okazja, gdy na początku 1968 r. zapowiedziano zdjęcie Dziadów ze sceny Teatru Narodowego. Wówczas „komandosi” postanowili zorganizować manifestację, która miała  pokazać reszcie środowiska akademickiego, że grupa Michnika i Kuronia odwołuje się do pewnych patriotycznych kanonów. Jedno z głównych haseł ujawnionych w styczniu 1968 r. brzmiało „Niepodległość bez cenzury”. To stanowiło pewien zamysł związany z próbą zbliżenia się do większości młodzieży.

Niewątpliwie wydarzenia marcowe były dla tego środowiska olbrzymim doświadczeniem pokoleniowym. Kiedy po kilku latach, w połowie lat 70., ekipa Gierka znajdowała się w coraz większym kryzysie, zaczęła tworzyć się atmosfera sprzyjająca działaniom opozycyjnym. Budując struktury opozycji demokratycznej, Kuroń i Michnik wykorzystywali rozgłos zdobyty w Marcu. Ludzie dołączający do struktur Komitetu Obrony Robotników przyjmowali zdobytą w trakcie wydarzeń marcowych wiarygodność Kuronia czy Michnika, sytuującą ich w roli liderów tegoż środowiska.

Mit Marca ‘68 był wykorzystywany także w trakcie rewolucji solidarnościowej. Wydarzenia marcowe przedstawiano jako najbardziej podłą emanację systemu komunistycznego. Jednakże z perspektywy czasu trzeba zdecydowanie stwierdzić, że w Marcu nie było ani jednej ofiary śmiertelnej. Patrząc przez pryzmat poznańskiego Czerwca ‘56 czy Grudnia ’70, widać wyraźnie, że Marzec ’68 nie stanowił przejawu największej brutalności władzy.

W styczniu 1968 I sekretarzem Komunistycznej Partii Czechosłowacji został Aleksander Dubček, którego poglądy w pewnej mierze uznawane są za zbliżone do stanowiska rewizjonistów. Dojście do władzy Dubčeka było impulsem dla polskich „liberalnych” komunistów?

Nie jest to symetryczne zestawienie. Przede wszystkim Dubček był szefem partii komunistycznej, który zaczął liberalizować system. Nie ma sensu porównywać go z Kuroniem czy Modzelewskim, którzy dążyli do gruntownego przebudowania realnego socjalizmu. Jedynym wspólnym elementem ich działań to fakt, iż byli negatywnie odbierani na Kremlu.

Jednakże Praska Wiosna to ważny element dla zmiany nastrojów w Polsce. Dubček uchodził za przywódcę dokonującego zmian w systemie; w odróżnieniu od zachowawczego Gomułki, który nie zgadzał się na jakiekolwiek korekty komunizmu. Praska Wiosna w marcu 1968 r. dopiero zaczynała oddziaływać. Zresztą Gomułka się tego obawiał. Wydaje się, że Praska Wiosna nie zdołała aż tak mocno wpłynąć na bieg polskich wydarzeń z powodu marcowych represji. Gdyby Marzec’68 nie wydarzył się albo odbył później, to być może wpływ wydarzeń czechosłowackich byłby w Polsce silniejszy.

Obecnie w debacie publicznej podkreśla się, że środowisko lewicy laickiej zawłaszczyło pamięć o wydarzeniach sprzed 50 lat. Ale można również zauważyć pewien dystans polskiej prawicy do tamtych wydarzeń. Jakie są tego powody?

Przez 50 lat Marzec był punktem odniesienia dla środowisk lewicowo-liberalnych, a nie narodowo-katolickiej prawicy. Moim zdaniem przyczyna takiego stanu rzeczy jest prosta – środowiska konserwatywne i narodowe mogą odwoływać się do szerokiej mozaiki innych tradycji, poczynając od Legionów Piłsudskiego, Armii Krajowej, partyzantki antykomunistycznej, wydarzeń z Czerwca ‘56 lub Grudnia ‘70, do etosu „Solidarności”. Można odnieść wrażenie, że Marzec ‘68 nie był im specjalnie do niczego potrzebny i – moim zdaniem – nie jest.

Dopiero w tym roku widzieliśmy próbę odwołania się do dziedzictwa tamtych wydarzeń, swoistego „odwojowania” tej legendy. W narracji rządowej zaobserwowałem, iż wątki kampanii antysyjonistycznej były mniej akcentowane, a istotą był bunt antykomunistyczny młodzieży. Powtarzano: „upamiętniamy te wątki i nie będziemy za nic przepraszać”.

Jeżeli zaś chodzi o środowisko lewicowo-liberalne, to wydarzenia marcowe idealnie korespondują z ich tradycją – to była próba naprawy socjalizmu, sprzeciw wobec kampanii antysemickiej i odwoływania się do nacjonalizmu. W III Rzeczpospolitej Adam Michnik często to wykorzystywał. Gdy nie podobał mu się jakiś polityk prawicy, przypinał mu łatkę Moczara.

Krytykując instrumentalne traktowanie Marca, trzeba zauważyć, że istnieją dwa wymiary tych wydarzeń, które ze sobą współistnieją. Z jednej strony występuje środowisko „komandosów”, które z wyraziście lewicowych pozycji próbowało kwestionować rządy Gomułki. Z drugiej strony w mniejszych polskich ośrodkach miejskich odbywał się spontaniczny bunt młodego pokolenia rozczarowanego rządami Gomułki, które kompletnie nic nie wiedziało o Kuroniu, Michniku i w ogóle nie orientowało się w warszawskich sporach między „komandosami” a „partyzantami”. Jednak, gdy dowiedzieli się, że w Warszawie biją protestujących studentów, oni także wyszli na ulice. Te dwie warstwy są ze sobą nierozerwalne i razem tworzą to, co nazywamy tradycją Marca ’68.

Analizując dzisiejszą debatę publiczną dotyczącą sprawy żydowskiej w marcu 1968 roku wydaje się, że można zidentyfikować dwie narracje. Jedna strona twierdzi, iż nie było czegoś takiego jak polski antysemityzm, a wszelką odpowiedzialność za te wydarzenia ponoszą komuniści, którzy nie mieli demokratycznego poparcia w polskim społeczeństwie. Druga strony debaty podkreśla, że Marzec’ 68 to dalszy ciąg przedwojennego polskiego antysemityzmu, że „jest ONR-u spadkobiercą Partia”, a nagonka antysemicka cieszyła się poparciem polskiego społeczeństwa. Czy można w jakiś metodologiczny i obiektywny sposób zbadać jaki był stosunek większości Polaków w tej sprawie?

Oczywiście nie ma takich narzędzi, aby to przeanalizować. Musielibyśmy mieć bardzo precyzyjne badania socjologiczne, prowadzone w 1968 roku, co oczywiście nie miało miejsca. Dlatego ciężko dzisiaj coś kategorycznie stwierdzić o nastrojach Polaków wobec tamtych wydarzeń. Wydaje mi się, że można ostrożnie implikować, że większość Polaków była w tej sprawie po prostu obojętna. W pewnym sensie taki obraz ilustrują twarze ludzi obecnych na antysyjonistycznych masówkach. Zagoniono tam masę ludzi w godzinach pracy, prawdopodobnie większość z nich była zadowolona, że może trochę odpocząć. Stali z tymi transparentami i tyle. Największa część społeczeństwa zapewne uznała wydarzenia marcowe za kolejną kampanię propagandową – podobnie jak dwa lata wcześniej wymierzoną w Kościół katolicki kampanię z okazji 1000-lecia polskiego państwa. Większość społeczeństwa uznała, że komunistyczna władza co jakiś czas kreuje sztuczne problemy i lepiej trzymać się od tego z daleka.

Oprócz tej grupy występowały dwie mniejszości, w pewnym stopniu analogicznie do sytuacji z okupacji niemieckiej. Z pewnością w polskim społeczeństwie była grupa, która entuzjastycznie tropiła syjonistów i zachowywała się wrogo w stosunku do osób żydowskiego pochodzenia. Niemniej trzeba także pamiętać o tych Polakach, którzy materialnie i moralnie wspierali prześladowanych Żydów, pokazując swoje oburzenie wobec antysemickich szykan. Moim zdaniem nie ma możliwości, by precyzyjnie oszacować wielkość tych grup mniejszościowych.

Wywiad pochodzi z 53. teki czasopisma idei „Pressje” pt. „Żyd-Polak”. Zapraszamy do nieodpłatnego pobrania numeru w wersji pdf.