Polski pomysł na ucieczkę z pułapki nowoczesności. Recenzja „Północy i Południa” Marka Cichockiego
W skrócie
Chorobą narodu, który utracił na długo swoje polityczne instytucje, jest często karykaturalne przykładanie do wszelkich rzeczy własnej miary. W sześciu esejach „o polskiej kulturze i historii” Marek Cichocki stara się tego błędu za wszelką cenę uniknąć. To, co stanowi w jego mniemaniu jądro polskiej kulturowej swoistości, oddziela zarówno od kondycji peryferyjnej, jak i demonicznego zatracania się w abstrakcyjnych snach o uniwersalnej potędze – pokusie, która tak często dotykała naszych sąsiadów.
Niewykluczone, że profesor Marek Cichocki – na którego można dziś wpaść w okolicach Placu Defilad, gdzie wykłada, czy też Placu Zbawiciela, gdzie czasami pija kawę – będzie znany potomności głównie jako autor Północy i Południa. Stanie się tak zapewne dlatego, że nawet jeśli książce można postawić kilka zarzutów, to niewiele jest pozycji, które w spójną całość to, co uniwersalnie i fundamentalnie ludzkie łączą z tym, co lokalne, bliskie, swojskie i rozpoznawalne. A już zupełnie mało jest prac, które w sposób sensowny spajają absolut z tym, co polskie.
Efekty pracy Cichockiego są naprawdę imponujące. Nie mamy bowiem do czynienia z typowym publicystycznym „zbiorkiem” wydanych często wcześniej gdzie indziej esejów. Wprost przeciwnie, to przemyślana całość, a raczej labirynt, do którego poszczególne eseje są tylko osobnymi drzwiczkami. Nie chciałbym tu psuć czytelnikowi przyjemności z odkrywania tych historycznych smaczków. Zanurzania się w świecie Wincentego Kadłubka, twórcy pierwszego mitu łączącego polskość z kulturowym Południem; podróży po Wielkiej Rzeczpospolitej czasów czarnego kanclerza – Jana Zamoyskiego; czy też rozważań nad „przeklętym Wschodem” w twórczości Jarosława Iwaszkiewicza i Aleksandra Wata oraz w innych kontekstach. Paleta intelektualnych barw jest przebogata. Coś dla siebie znajdą tu i koneserzy, i mniej wyrobieni czytelnicy. Te sztukaterie, kolory i ornamenty, powiedzmy sobie jednak szczerze, nie są w sztuce polskiego eseju historycznego czymś niespotykanym. Faktycznie, jeśli chodzi o maestrię formy literackiej, Cichocki osiągnął wyżyny, na myśl przychodzi mi osobiście chyba tylko porównanie do Pawła Jasienicy.
Ale przecież nie bogactwo odniesień decyduje o wartości tej książki. Tym, co wszystkie zabiegi autora spaja, jest piękna myśl, od której wychodzi i do której wraca. Ta myśl to specyficznie ujęta przez Cichockiego kategoria formy, a właściwie „Formy”. Chodzi tu bowiem o bardzo ciekawe odkrycie filozoficzne dotyczące polskiej myśli politycznej, kultury i sztuki. Są one mianowicie dla Cichockiego wariacją na temat myśli klasycznej wywodzącej się z południa Europy. „Formę” rozumie on jako sposób godzenia w konkretnym sposobie życia tego, co transcendentne z tym, co immanentne, albo inaczej – absolutne i konkretne.
Używając języka Erica Voegelina, można powiedzieć, że Cichocki stara się opisać wyjątkowość polskiego doświadczenia. Polega ona na tym, że Polacy mieli własny pomysł na ucieczkę z pułapki nowoczesności.
Moderna pooświeceniowa (lub, jak chcą niektórzy, już od czasów Machiavellego) zasadza się bowiem na ujarzmianiu rzeczywistości poprzez bezwzględne narzucanie jej rozmaitych „eschatonów”, formatowaniu, a nie formowaniu, terrorze absolutu, a nie sztuce życia. Mamy w opisie tego zjawiska u Cichockiego do czynienia z odwróceniem pojęć, którymi nadal tak lubią szermować niektórzy obrońcy moderny. Progresywizm, tak jak go zwykliśmy rozumieć począwszy od oświecenia, ujawnia nagle swoje liczne barbarzyńskie cechy; cywilizacja i rozwój stają się zaś zadaniem dla powściągliwego ogrodnika, który negocjuje z naturą miast przetrącać jej kark.
Mniej lub bardziej ukrytą barbarzyńskość Cichocki utożsamia z Północą jako kategorią intelektualną wyrastającą z dawnej tradycji, a nie współczesnej geografii. Północ to w jego ujęciu przede wszystkim Niemcy, w których od zawsze było coś faustycznego, pewna wieczna „pokusa uniwersalizmu”. To właśnie Niemcy są też drugim kluczowym dla Cichockiego tematem. Przewijają się pośrednio lub bezpośrednio przez wszystkie eseje w tomie, choć w pełni poświęcony jest im tylko ten ostatni. Cichocki wyczuwa motywacje i namiętności, które poruszały naszych zachodnich sąsiadów, począwszy od średniowiecznego świętego cesarstwa, poprzez próby spojenia niemieckości w jedno w wieku XIX, aż do czasów współczesnych i nadreńskiej wizji europejskości.
Jak powiada autor: „Szczególna niemiecka idea formy jako zadania wyraża się przede wszystkim w sprzeciwie wobec świata, w fundamentalnej z nim niezgodzie, która uruchamia imperatyw nieustannej zmiany i przetwarzania rzeczywistości, z którą nie ma i nie może być zgody”. To rodzi zaś fundamentalny spór z „południową” polskością, która zasadza się na szukaniu „swojego własnego miejsca pod słońcem”, na budowaniu szerokiej, możliwie wolnej, wspólnej przestrzeni kulturowej, a nie wznoszeniu ponad najrozmaitsze partykularyzmy aż do zimnej, kategorycznej uniwersalności.
Jeśli chodzi o wady książki Cichockiego, to wydają się one być dość oczywistą konsekwencją jej zalet. Nie można dokonywać tak szybkich przeskoków intelektualnych, nie generując pewnych uproszczeń. Pisząc o niemieckim północnym uniwersalizmie, trudno na przykład nie zastanowić się, co począć z Fryderykiem II Hohenstaufem; niemieckim cesarzem-południowcem, który językowo, kulturowo i politycznie czuł się chyba przede wszystkim Sycylijczykiem. Można też pytać o lorda Actona, największego bodajże krytyka szaleństw nowoczesnych uniwersalizmu i absolutyzmów, syna niemieckiej arystokratki, który wykształcenie zdobywał w Monachium.
Współczesny niemiecki uniwersalizm wydaje się natomiast coraz mniej przypominać Fausta, a coraz bardziej ucznia czarnoksiężnika, którego przeraziła siła, jaką sam wyzwolił.
Jeszcze kilka lat temu niemiecka debata publiczna, owszem, poważnie zajmowała pojęciem „hegemoniczności”, oczywiście hegemoniczności „mimo woli”. W chwili zwycięstwa Trumpa podchwycili to nawet amerykańscy liberałowie, mówiąc o niemieckim światowym przywództwie. Szybko jednak okazało się, że hegemon, inaczej niż cesarz ze znanej polskiej piosenki, wcale nie ma „klawego życia”. Jego polityczni sąsiedzi i przybysze z daleka nagle chcą, by coraz bardziej dzielił się bogactwem, zaś partnerzy międzynarodowi oczekują zdecydowanych działań i pryncypialnej postawy w kwestiach bezpieczeństwa. Coraz trudniej jest udawać, że jest się większą Szwajcarią lub Austrią, która z dosłownie każdym może się korzystnie dla siebie ułożyć. Obecnie, na tyle na ile mogę to ocenić, świadomość ciężaru korony przeraża niemieckie elity. Z roli hegemona, w którą tak ochoczo wkroczyły, chciałyby się chwilowo przynajmniej wycofać.
To jednak powiedziawszy zaznaczyć muszę, że zgadzam się co do ogólnej oceny tych elementów niemieckości, które od wieków nadają ton kulturze naszego zachodniego sąsiada.
Jeśli wiek XX był faktycznie epoką wielkich ideologii, to przyznać też trzeba, że właściwie wszystkie one miały swoje źródło w filozofii niemieckiej, nawet jeśli potem ulegały twórczemu rozwinięciu w zupełnie innych zakątkach świata. Dziś jednak myślę, że trudno ocenić, czy mamy do czynienia z kolejnymi odsłonami tamtej tragedii, czy też z farsą luźno opartą na jej motywach.
Zaś co do Polski, to elementem zamykającym rozważania Cichockiego jest wezwanie do znalezienia własnej drogi. Drogi, która jednak nie oznacza odrzucenia okcydentalizmu, a raczej znalezienie do niego ścieżki innej niż poprzez niemiecki uniwersalizm. Szlaku, który zdaniem Cichockiego zaprowadzi nas na Południe, przez rzymską republikę i renesansową Padwę, gdzie studiował i wykładał Zamoyski.
Czy jednak aby tamta Polska – starająca się ominąć i Moskwę, i Niemcy – nie zasługuje na część zarzutów, tak często stawianych jej przez historyków ze szkoły krakowskiej i ich epigonów? Zapewne, Cichocki jednak nawet w jej błędach, ułomnościach i hamletyzowaniu kluczowych aktorów życia politycznego dostrzega niezaprzeczalną wielkość. Wielkość polegającą na poszukiwaniu własnej formy właśnie. Można się jej oczywiście wyrzec w imię pewnej wygody, i nie jest to czymś w tak rozumianej historii Polski niebywałym.
Pytanie czy warto? jest ostatecznie pytaniem estetyczno-filozoficznym. O to, co wydaje nam się piękne i godne zachowania, i co właściwie dostajemy w zamian za wyrzucone na śmietnik starocie. Cichocki chce chyba przede wszystkim, abyśmy podejmowali decyzję bez gniewu, uprzedzeń i kompleksów. „Nie dajmy się zawstydzić”, powiada.
Esej pochodzi z numeru elektronicznego czasopisma „Pressje” pt. „Polityka Boża”. Zapraszamy do nieodpłatnego pobrania numeru w wersji elektronicznej.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.