Polityka historyczna. Próba programu pozytywnego
W skrócie
Dyskutując o polityce historycznej łatwo, prędzej czy później, potknąć się o własne nogi. Wynika to z terminologicznego chaosu, pojęciowej niechlujności oraz niezdolności do wypracowania całościowej i spójnej definicji polityki historycznej jako takiej. Stąd nasza nieśmiała próba porwania się z motyką na słońce i stworzenia autorskiej koncepcji polityki historycznej w oparciu o cztery pojęcia relacyjne: winę, odpowiedzialność, ofiarę i dumę. Spoiler: wina zbiorowa nie istnieje.
Zacznijmy od dwóch truizmów. W teorii nawet najsilniejsze państwo świata, realizując politykę zagraniczną, powinno brać pod uwagę punkt widzenia przeciwnika. Dzięki tej wiedzy każdy racjonalny podmiot polityczny tworzy ciąg scenariuszy, wybierając ten, który wypada najkorzystniej w hipotetycznym rachunku zysków i strat. Ponadto trudno wyobrazić sobie fragment najnowszej historii, który mógłby zostać opowiedziany przez wszystkie państwa świata jednym głosem. Obecność przeszłości, ze szczególnym uwzględnieniem tragicznej historii XX wieku, jest dzisiaj stałym elementem międzynarodowego dialogu.
Jeśli przyjmiemy te dwa podstawowe założenia, to zgodzimy się także, że agenda polityki historycznej zawsze – pośrednio lub bezpośrednio – dotyczy przestrzeni międzynarodowej. Dzieje się tak również wtedy, gdy państwo buduje muzeum lub uchwala prawo decyzją własnego parlamentu. Dlatego nasza podstawowa intuicja brzmi: relacyjność i agoniczność to dwie istotowe cechy każdej polityki historycznej. Przez relacyjność rozumiemy sytuację, kiedy narracja historyczna jednego podmiotu politycznego określa implicite lub explicite pewien status drugiego. Agoniczność natomiast powstaje jako efekt zderzenia dwóch nieprzystających do siebie narracji.
Skupienie tak silnej uwagi na międzynarodowym aspekcie polityki historycznej nie jest w Polsce podejściem popularnym. Dlatego mieliśmy pewną trudność z oceną lutowego skandalu w ramach głównie izraelskich i amerykańskich reakcji na nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej (IPN). Pojawiało się bowiem pytanie: czy to porażka naszej polityki zagranicznej czy raczej historycznej, a może jednej i drugiej? Z naszej perspektywy najciekawsze nie były jednak emocjonalne komentarze polityków czy największych światowych mediów, ale bardziej pogłębione refleksje dokonane z metapolitycznego poziomu. Karolina Wigura na łamach „Kultury Liberalnej” już 6 lutego powoływała się w swej analizie na tekst Karla Jaspersa Zróżnicowanie niemieckiej winy (Die Schuldfrage). Krótko później Dariusz Gawin, Marek Cichocki oraz Dariusz Karłowicz, komentując szum wokół ustawy w ramach programu „Trzeci punkt widzenia”, odnosili się do tekstu Thomasa Manna Niemcy i naród niemiecki. Te dwa klasyczne teksty, a także ich interpretacje dokonane na gorąco przez polskich intelektualistów, stanowiły dla nas jedną z głównych inspiracji do napisania tego tekstu. Odnosimy się do tych propozycji, również w duchu polemicznym.
Staramy się także pokazać, że ujmowanie zagadnień związanych z polityką historyczną w szerszej międzynarodowej perspektywie jest bardziej użyteczne od podejścia nazywanego przez nas dalej pedagogicznym, które zwykle w dość formalny sposób stara się oddzielać perspektywy w realnej polityce nieodróżnialne.
Po trzecie, ilustrując nasze rozważania na kilku przykładach, podejmujemy próbę operacjonalizacji naszej definicji, a także wskazania kilku metapolitycznych postulatów, od których naszym zdaniem powinno się zaczynać konstruowanie historycznej narracji.
Zasięg rozważanych przez nas zagadnień jest spory. Dlatego przedstawione tu stanowisko traktujemy wyłącznie w ramach wstępnego szkicu.
Cztery definicje polityki historycznej: Ponczek, Gawin, Merta, Łuczewski
Choć zagadnienia związane z polityką historyczną są na poziomie filozofii politycznej rozpatrywane w Polsce od końca lat 90., a do szerszej świadomości przebiły się około 2005 r., to literatura przedmiotu jest już niezwykle obfita. Historia tego bardzo dziś popularnego pojęcia jest niezwykle interesująca. W Niemczech polityka historyczna (Geschichtspolitik) miała początkowo zdecydowanie negatywny wydźwięk, kojarzący się wprost z instrumentalizacją dziejów na użytek polityczny. W Polsce natomiast włączenie do agendy państwa zbiorowej pamięci oraz działań upamiętniających przeszłość zostało z końcem lat 90. uznane za brakujące ogniwo polskiej polityki.
Zanim pochylimy się nad definicjami, które oddają sposób rozumienia tego zagadnienia na szeroko pojętej prawicy, zacznijmy od świeżej próby prof. Eugeniusza Ponczka, która na przekór polskim konserwatystom takim jak Dariusz Karłowicz czy Jacek Cichocki, definiuje podejmowane zagadnienie w zdecydowanie negatywnym kontekście: „Polityka historyczna jest swego rodzaju sposobem uprawiania polityki, w trakcie którego prawdziwą bądź mniej lub bardziej sfalsyfikowaną i zmityzowaną wiedzę o dziejach traktuje się instrumentalnie, a więc jako środek do utrzymania władzy lub jej zdobycia bądź partycypowania w niej”.
Definicja ta przystaje do nowożytnego, a więc deflacyjnego ujmowania polityki, co daje się sprowadzić do trzech haseł: realizacji celów przyjętej strategii, zdobywania i utrzymania władzy oraz zarządzania państwem. Polityk jest w pewnym sensie zmuszony tworzyć z historii instrument wpływu napędzanego mitem zbliżonym do kłamstwa. Tylko od jego przyzwoitości zależy skala nieuchronnych uproszczeń.
Tak radykalne postawienie sprawy zamiast przybliżać nas do sedna podejmowanej kwestii, przywołuje raczej skojarzenia z ordynarną propagandą prowadzoną przez orwellowskie Ministerstwo Prawdy. Falsyfikacja i mityzacja przeszłości są dziełem cynicznych polityków, którzy realizując swój interes, wpływają symboliczną przemocą na tożsamość społeczeństwa. Jednak czy zawsze polityczna narracja o przeszłości musi być co najmniej wątpliwa pod względem moralnym?
W mniej pesymistyczny sposób polityka historyczna została zdefiniowana przez Dariusza Gawina, który jako jeden z pierwszych intelektualistów w Polsce analizował tę problematykę: „Polityka historyczna odnosi się przede wszystkim do spraw związanych z polityką zagraniczną. (…) Jest to posługiwanie się przez demokratyczne (ale nie tylko) społeczeństwa własnymi wyobrażeniami wydarzeń z przeszłości do osiągania – między innymi – bieżących celów politycznych.” Tutaj z kolei zauważamy zupełnie inną intuicję. Musimy prowadzić politykę historyczną, ponieważ późna nowoczesność, zatraciwszy swą wiarę w mit postępu, wymusza na podmiotach politycznych angażowanie sił w tworzenie historycznych narracji. Jedyna uczciwość, którą możemy w tym zakresie prezentować, polega na tym, by zachować zgodność między własnymi wyobrażeniami historii a atrakcyjnym ich prezentowaniem na zewnątrz, realizując przy okazji polityczne cele.
Definicja Gawina mówi nam więcej od poprzedniego ujęcia. Dowiadujemy się, że polityka historyczna jest konstruowana, i owszem, na użytek zewnętrzny, nie wynika jednak bezpośrednio z politycznego cynizmu, ale z oceny i roli, jakie przypisujemy sobie w dziejach jako wspólnota polityczna. Takie postawienie sprawy przywołuje skojarzenia z podobną refleksją wyrażoną w nieco inny sposób przez Adama Mickiewicza w Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: „Pewny gospodarz głupi spraszając gości, pokazywał im naprzód w domu swoim miejsca gdzie zrzucają śmieci, i inne miejsca brudne, tak, iż ckliwość obudził, i nikt potém nie chciał siadać do stołu jego”. Prezentowanie najczarniejszych kart własnej historii na zewnątrz jako ważnych dla narodowej tożsamości jest pozbawione sensu. W narodowym interesie jest, aby nie zakłamując własnej historii, pokazywać ją z jak najlepszej perspektywy.
Choć wiemy już, gdzie należy upatrywać źródeł oraz materialnych skutków polityki historycznej, dalej nie poznajemy jej mechanizmów. Ponadto Dariusz Gawin nie zaprzecza, że państwa tworzą historyczne narracje, wszak dodaje na końcu, iż ostatecznie taka polityka zmierza jednak do realizacji interesów państwa. Jesteśmy więc świadkami pewnego kompromisu między moralnym imperatywem a historycznym konstruktywizmem na usługach racji stanu.
Trzecią definicją będzie próba podjęta przez Tomasza Mertę, która spośród dotychczas przywołanych, wydaje się najbardziej idealistyczna. Propozycja ta jest o tyle istotna, że jej autor najpierw doradzał Prawu i Sprawiedliwości, a w 2005 roku został wiceministrem kultury i dziedzictwa narodowego. Jako minister odpowiedzialny był również za prowadzenie polityki historycznej, która jak do tej pory nie zmieniła raz przyjętego kursu: „Wybór tradycji nie oznacza prostego zapominania, ani prawa do arbitralnych manipulacji, ale do przesuwania akcentów zgodnie ze współczesnym stanem świadomości. Taka polityka historyczna oznaczająca ciągłe odnawianie »opowieści« o przeszłości, jaką chcemy opowiedzieć samym sobie i naszym dzieciom, nie musi być sprzeczna z celami i efektami pracy historyków, choć z pewnością nie jest z nimi tożsama”.
Tomasz Merta przedstawia więc politykę historyczną bardziej w kontekście wewnątrzpaństwowej pedagogiki, rozumianej jako kształtowanie postaw w oparciu o próbę przepracowania przeszłości przez rządzących i obywateli. Polityka historyczna w tym ujęciu przypomina bardziej wynik autoterapii opartej na Cycerońskiej sentencji – Historia est magistra vitae – co w świetle poprzednich definicji (oraz przyszłej analizy) odznacza się dość dużą dozą optymizmu. Za bardzo celne należy uznać jednak dostrzeżenie braku koniecznej sprzeczności między polityką historyczną a historią akademicką. Jeśli chcemy wyrazić dumę za okresy najświetniejsze, to niekoniecznie od razu musimy popadać w hipokryzję. Merta podaje tutaj przykład Konstytucji 3 maja, która z perspektywy siły spajającego symbolu jest niezmiernie istotna, jednak jej realny wpływ na ówczesną sytuację polityczną Polski należy uznać za mocno dyskusyjny.
Każda z trzech przywołanych definicji – mniej lub bardziej – zdaje się oddzielać historię akademicką od jej cynicznej instrumentalizacji, umieszczając politykę historyczną gdzieś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. Jednak zatrzymanie się na tej konstatacji nie jest wystarczające. Dopiero dokładna analiza pojęciowa oraz próba przedstawienia mechanizmu powstawania polityki historycznej może ukazać rozważane zagadnienia w nieco szerszej perspektywie.
Błędu trzech powyższych definicji nie odnajdujemy w najnowszej propozycji Michała Łuczewskiego, który na początku swojej monumentalnej pracy Kapitał moralny. Polityki historyczne w późnej nowoczesności stara się wstępnie określić interesujące nas pojęcie: „Polityka historyczna (PH) jest praktyką aktorów pamięci, którzy poprzez media pamięci zdobywają kapitał moralny, (re)konstruując moralne opowieści dotyczące rzeczywistej bądź wyobrażonej przeszłości wspólnoty. Opowieści, które dotyczą bohaterów przeszłości, nadają ich narratorom status moralny jako (potomków) herosów, ofiar bądź sprawców.” Łuczewski przez pogrubienie rzeczowników w swojej wstępnej definicji naprowadza nas na strukturę podmiotów, między którymi tworzą się relacje konstytuujące politykę historyczną.
W dalszej części pracy za pomocą teorii kapitału moralnego Pierra Bourdieu przedstawia proces tworzenia historycznych narracji. Autor zwraca też szczególną uwagę na napięcie między wizją dziejów a instrumentalizacją historii, co jak wskazaliśmy powyżej, stanowi kość niezgody między ujęciem Eugeniusza Ponczka a propozycjami Gawina oraz Merty. Łuczewski wyprowadza to napięcie na wyższy poziom, pisząc o paradoksie polityki historycznej. Cytując Durkheima, autor Kapitału moralnego twierdzi, że świadome konstruowanie narracji, w której na pierwszym miejscu będą strategia i interes polityczny, z góry skazane jest na porażkę. Pojęcia o konotacji etycznej są najważniejszym elementem mechanizmu powstawania historycznej narracji. Moralność jednak jest ze swej natury autoteliczna, toteż nie może być instrumentalizowana na potrzeby polityczne. Paradoks polityki historycznej polega na tym, że należy prowadzić ją w ten sposób, aby nikt nie spostrzegł, że jest prowadzona.
Łuczewski stworzył interdyscyplinarny model będący konglomeratem kilku ujęć teoretycznych na czele z socjologią Pierra Bourdieu oraz semantyką historyczną Reinharta Kosselecka. Autor w adekwatny sposób rekonstruuje politykę historyczną Polski, Niemiec oraz Rosji. Pomija jednak kilka intuicji, które stanowiły dla nas bezpośrednią inspirację do napisania tego tekstu. Kapitał moralny to książka w pewnym sensie paradoksalna – chcąc utrzymać rygor naukowości, musi uciekać od wyraźnego wartościowania. Nie może jednak tego uczynić, ponieważ samo wartościowanie stanowi jej główny temat. Dlatego autor wiele pisze o moralności z metapolitycznej perspektywy, nie może jednak zadeklarować wprost, jaką moralność wyznaje, a jaką zaleca podmiotom prowadzącym politykę historyczną.
Nasza pozycja jest więc o tyle wygodniejsza, że z perspektywy bardziej swobodnego eseju możemy wprost argumentować na rzecz konkretnej wizji systemu etycznego, który nie tylko wyznajemy, ale uważamy również, iż w użyteczny sposób nadaje się on do analizy polityki historycznej. Druga intuicja, której nie odnaleźliśmy w książce Łuczewskiego, dotyczy relacyjności polityk historycznych. Przez zamknięcie analizy w obrębie jednego podmiotu historycznego pozbawiamy się międzynarodowej perspektywy. Będziemy argumentować, że nie tylko wewnętrzna relacja instytucji i społeczeństwa, ale również „międzynarodowy rynek historycznych narracji” konstytuuje ostatecznie opowieść moralną.
Definicja piąta – próba autorska
Politykę historyczną definiujemy jako narzucanie narracji w przestrzeni międzynarodowej poprzez jednoznaczną ocenę zbiorowych wyobrażeń o przeszłości dokonywaną za pomocą pojęć relacyjnie wartościujących, takich jak: wina, odpowiedzialność, ofiara oraz duma.
Ważne, aby przed rozłożeniem powyższej definicji na czynniki pierwsze, wyrazić explicite to, co już mimochodem zostało powiedziane w poprzednim punkcie. Po pierwsze, dla czystości analizy oddzielamy politykę historyczną (realizowaną na zewnątrz) od pedagogiki (praktykowanej wewnątrz państwa). Zawężenie to jest uprawnione z trzech powodów: (1) o ile prowadzenie międzynarodowej polityki historycznej w Polsce obecnie leży niemal wyłącznie w kompetencji państwa, to pedagogika rozumiana w kategoriach nauki historii przez promowanie pewnych postaw jest realizowana w dużej mierze również za pomocą rodzinnej pamięci, szkolnego wychowania oraz edukacji obywatelskiej; (2) choć polityka historyczna powinna być spójna z treścią historycznej pedagogiki, to obie funkcjonują w zupełnie różnych perspektywach; jeśli przez politykę historyczną będziemy rozumieli zdolność do narzucania narracji, to najpoważniejszą i najbardziej obiektywną podstawą do sprawdzenia jakości naszej strategii będzie sukces lub porażka w międzynarodowej przestrzeni. Sukces pedagogiki jest natomiast czynnikiem bezpośrednio trudnym do zmierzenia z racji wielości podmiotów odpowiadających za zbiorową pamięć i wychowanie; (3) niepokojąca rozpiętość perspektyw, której daliśmy wyraz przez wskazanie rozumienia polityki historycznej w definicjach Eugeniusza Ponczka, Dariusza Gawina, Tomasza Merty i Michała Łuczewskiego wymaga oddzielenia tych dwóch zagadnień. Ostatecznie można stwierdzić, że polityka historyczna, choć zbliżona do pedagogiki (definicja Merty), rządzi się zupełnie innymi prawami, które powstają w międzynarodowej konfrontacji (definicja Gawina).
Po drugie żadna polityka historyczna nie może być prowadzona bez operowania w debacie publicznej co najmniej czterema relacyjnie wartościującymi pojęciami: winą, odpowiedzialnością, ofiarą oraz dumą. Pojęcia relacyjnie wartościujące to takie, które co do zasady działają w logice gry o sumie zerowej: ich użycie przy korzyści jednej strony, powoduje szkodę dla strony drugiej. Przykładowo, jeśli Polska tworzy swoją narrację w oparciu o strategię ofiary, to taka polityka historyczna zawsze implicite lub explicite będzie wskazywać winnych. Dzieje się tak, ponieważ międzynarodowa polityka historyczna jest przestrzenią, w której bardzo łatwo zauważalna jest agoniczność polityki w ogóle. Siłą rzeczy najsilniejszym elementem wspólnej pamięci większości narodów jest odniesienie do tragedii II wojny światowej lub ewentualnie – jak w naszym przypadku – również do czasów komunizmu. Na kontynencie takim jak europejski bardzo trudno nie odwoływać się do tragicznej przeszłości XX wieku. To wszystko sprawia, że historia dla relacji międzynarodowych ma dziś wyjątkowe znaczenie. Natomiast powaga tych kwestii generuje potrzebę jednoznacznych ocen moralnych. Te z kolei są wyjątkowo narażone na uproszczenia. Właśnie dlatego ustalenie jednolitych znaczeń dla pojęć, które służą do oceny przeszłości, jest tak istotne.
Jak zostało już powiedziane, pojęcia relacyjnie wartościujące służą do jednoznacznej oceny historycznych generalizacji. Poprzez przyporządkowanie danemu państwu jednoznacznej kategorii: winowajcy, podmiotu odpowiedzialnego, ofiary lub bohatera tworzy się spójny przekaz symboliczny. Cztery wymienione przez nas pojęcia relacyjnie wartościujące nie są podziałem zupełnym. Uważamy jednak, że właśnie te cztery terminy wystarczają do stworzenia adekwatnego modelu analizy polityki historycznej. Narracje te nie powstają w ramach akumulacji fachowej wiedzy. Każdorazowo generalizacja ugaszcza się w zbiorowym pamiętaniu poprzez wyobrażenia na temat przeszłości. W tym momencie mechanizm zatacza koło, ponieważ w pełni ukonstytuowana narracja historyczna – mniej lub bardziej – wpływa na kształt zbiorowych wyobrażeń. W przedstawionym schemacie najważniejszymi elementami – pośrednio konstytuującymi samą politykę historyczną – są pojęcia relacyjnie wartościujące. Jak pokazuje lektura zarówno klasycznych tekstów, jak i współczesnych komentarzy, największe problemy rodzą się przy analizowaniu zbiorowej winy i odpowiedzialności. Spróbujmy ustalić teraz dla każdego z nich precyzyjne znaczenie, które z powodzeniem może być aplikowane do rozważań związanych z polityką historyczną.
Wina
Zdefiniowanie winy – pierwszego i najważniejszego pojęcia – nie przychodzi łatwo. Chaos pojawia się już na poziomie słów. Wyrazy łacińskie, takie jak culpa, peccatum i iniquitas, które bywają przekładane na polski jako „wina”, ukazują złożoność tego zagadnienia. Na początku należy oddzielić winę od poczucia winy, ponieważ często pierwsze z tych pojęć jest w sposób nieuprawniony redukowane do drugiego. Wina jest obiektywnym stanem osoby powstającym przez własnowolne popełnienie złego czynu. W mniej ścisłym sensie wina bywa czasami utożsamiona z samym złym czynem.
Przykładowo św. Tomasz z Akwinu uznaje peccatum (wypaczenie, błąd) za pewną czynność, której brakuje właściwego porządku, właściwej formy bądź miary, natomiast winę (culpa) za takie peccatum, które jest dodatkowo własnowolne, a więc w mocy działającego. Wina byłaby u Tomasza rodzajem zła (a więc braku) w czynie. Wydaje się jednak, że zły czyn stanowi warunek zaistnienia winy, ale nie jest z nią tożsamy, ponieważ wina trwa po zakończeniu czynu. Jeśli popełniłem kradzież wczoraj, to winą jestem obciążony również dzisiaj. Stąd wina nie może być tym samym co czyn, chociaż powstaje wskutek czynu. Trzeba zaznaczyć, że „zły czyn” rozumiemy tutaj szeroko – może chodzić np. o zaniedbanie obowiązku lub wypowiadanie oszczerstw.
Wina nie może też zostać zredukowana do poczucia winy, które jest stanem emocjonalnym wynikającym z przekonania, że popełniło się zło. Dla osoby doskonałej poczucie winy powinno odpowiadać winie. Jednak w praktyce często się one rozchodzą, np. poczucie winy pojawia się z opóźnieniem albo zostaje zupełnie zagłuszone: „Jeśli ktoś nie jest wrażliwy na potępienie ze strony ludzi uczciwych i bezstronnych, to choćby nie miał w sobie poczucia winy za dokonane przewinienia, mamy prawo powiedzieć, że jego błędy przesądzają o jego winie (…)” – jak pisał prof. Jacek Hołówka. Jeżeli wiemy, że jakiś czyn jest zły i wiemy, że osoba X go własnowolnie popełniła, to na tej podstawie jesteśmy uprawnieni przypisać X-owi winę.
Wina powstała skutkiem uczynków nie wymaga dalszych objaśnień. Kontrowersyjny rodzaj winy to ten wywołany zaniedbaniem. Z jednej strony na pewno mamy z nim do czynienia, gdy ktoś nie wykona działania, które bezdyskusyjnie stanowiło jego obowiązek, z drugiej jednak nie można winy za całe zło świata przypisać każdemu człowiekowi argumentując, że temu złu nie zapobiegł. Gdyby tak było, to dopóki dzieje się zło, zbiór winnych i zbiór wszystkich ludzi byłyby ze sobą tożsame.
Zbliżamy się tym samym do krytyki winy zbiorowej jako takiej. Winę zdefiniowaliśmy jako stan osoby. Takie określenie posiada kilka zalet. Po pierwsze, wina jako stan pozwala nie mnożyć substancji ponad konieczność. Po drugie, znajduje się w teraźniejszości, a nie w przeszłości – taki problem pojawiłby się, gdyśmy winę utożsamili z czynem lub brakiem w czynie. Po trzecie, wina nie buja w metafizycznych obłokach jako bliżej niezidentyfikowane „coś”, a wydaje się, że właśnie tak bywa rozumiana, gdy mowa o „winie zbiorowej”.
Wina może ciążyć wyłącznie na osobach, bo tylko osoby podejmują własnowolne działania. Jeśli ktoś chce twierdzić, że wina może ciążyć też na innych bytach, musi wytłumaczyć, w jaki sposób się to dzieje – inaczej otrzyma magiczną teorię winy. Winę ciążącą na grupie osób (np. na narodzie) można rozważać jedynie w dwóch wariantach: dystrybutywnym i analogicznym.
W pierwszym z nich, grupa ponosi winę zbiorową wtedy i tylko wtedy, gdy każdy z jej członków ma taką samą winę. Załóżmy, że rada przysięgłych jednogłośnie skazała niewinnego człowieka – w takiej sytuacji można sensownie i prawdziwie mówić o winie zbiorowej. Podejście analogiczne polegałoby z kolei na odnalezieniu kryteriów, przy których zbiorowość można nazwać winną, ale jedynie w nieścisłym, przenośnym sensie. Rezygnujemy z takiej próby, ponieważ nasz cel stanowi właśnie maksymalne ograniczenie nieścisłości.
O winie zbiorowej mówi się zwykle niepoprawnie. Może to wynikać z myślenia o zbiorowości, np. o narodzie jako o substancjalnym bycie – quasi-osobie o quasi-osobowości / duszy / charakterze. Taki naród byłby czymś poza / ponad jednostkami – nieuprawnioną hipostazą. Inne wytłumaczenie mogłaby stanowić jakaś teoria przenoszenia się winy z osoby na osobę; w świetle podanej definicji winy, jest to jednak bez sensu. Wina powstaje tylko na jeden sposób – przez popełnienie własnowolnego złego czynu. Nabycie jej w inny sposób, jakakolwiek jej modyfikacja czy też unicestwienie, nie leżą w gestii człowieka.
Jaspers i Mann. Próba definicji winy zbiorowej
W tym miejscu warto krótko pochylić się nad tekstami przywołanymi na wstępie, by ocenić, czy ich autorom nie udało się jednak skonstruować możliwych do przyjęcia teorii zbiorowej winy. Mowa tutaj o eseju Karla Jaspersa Zróżnicowanie niemieckiej winy (Die Schuldfrage) oraz moralitecie Thomasa Manna Niemcy i naród niemiecki.
Jaspers wyróżnia w swoim eseju cztery rodzaje winy: winę kryminalną, polityczną, etyczną oraz metafizyczną. Wina kryminalna oraz moralna mają charakter jednostkowy, natomiast wina polityczna ma charakter zbiorowy. Według autora każdy Niemiec z osobna musi poczuwać się do politycznej winy za brak oporu wobec Hitlera z racji posiadanego obywatelstwa. Dlatego kary nakładane przez zwycięskich aliantów są sprawiedliwe, a cierpienia niemieckiego społeczeństwa po wojnie znajdują swój sens w ramach pokuty za krzywdy dokonane przez niemiecką armię. Jaspers jednak od razu stara się prostować tę kontrowersyjną myśl: „Ponosić odpowiedzialność, to nie znaczy poczuwać się do moralnej winy. Należy zatem koniecznie uznać winę zbiorową jako polityczną odpowiedzialność obywateli państwa (…)” . Widzimy więc, że wina polityczna jako wina zbiorowa jest jedynie wyrażeniem metaforycznym, bo tak naprawdę rozważana jest odpowiedzialność na mocy konwencji – tj. posiadania niemieckiego obywatelstwa.
Ostatni rodzaj winy – wina metafizyczna – stanowi najbardziej tajemniczy przypadek. Czytamy, iż „winą metafizyczną jest brak absolutnej solidarności z człowiekiem jako człowiekiem”. Jaspers podaje właściwie tylko jeden przykład: kiedy jesteśmy świadkami zbrodni, to nawet gdy z rozwagą będziemy narażać życie, żeby tę tragedię powstrzymać, to i tak w sytuacji śmierci ofiary, a naszego przeżycia, możemy doświadczyć winy metafizycznej. Jasne więc, że ostatni rozpatrywany przypadek jest w tym sensie winą metafizyczną, że odnosi się do człowieka jako takiego – jako nieuchwytnej podstawy dla mniej istotnych akcydensów, takich jak: narodowość, język, kolor skóry. Choć owszem, wina metafizyczna Niemców ma dla Jaspersa charakter winy zbiorowej, to jednak – w świetle wyżej wyłożonego sensu metafizyczności – znowuż nie sposób traktować tego fragmentu inaczej niż metaforycznie. W końcu odczuwana w sytuacji granicznej jest przeżyciem indywidualnym.
Zauważmy, że Jaspers w żadnym fragmencie tekstu nie usiłuje definiować winy jako takiej. Natomiast od razu zaczyna operować różnymi jej rodzajami. Dodatkowo te, które mogą uchodzić za kategorie dające się przyporządkować do zbiorowości – jak wina polityczna oraz metafizyczna – tak naprawdę mogą orzekać o winie zbiorowej tylko metaforycznie lub przez analogię. Wina polityczna jest przecież tak naprawdę polityczną odpowiedzialnością, metafizyczna zaś intymnym, a więc subiektywnym przeżyciem siebie w kategoriach ogólnych. Dlatego zasadne jest twierdzić, że cztery winy Jaspersa w sensie ścisłym nie stanowią różnych gatunków jednego rodzaju, lecz są homonimami – wyrazami o wspólnej nazwie, ale zupełnie (lub prawie zupełnie) różnych znaczeniach, a ponadto żaden z wymienionych rodzajów winy – gdy odrzucimy metaforyczność – nie ma charakteru zbiorowego.
Teksty Thomasa Manna i Karla Jaspersa różnią się znacząco. Niemcy i naród niemiecki to mocno literacki esej, w którym temat winy zbiorowej schodzi pozornie na drugi plan. Powierzchowna lektura może przynieść wręcz wrażenie filisterskiego spaceru w głąb niemieckiej duszy. Mann rozumie naród dużo głębiej – w ramach wspólnoty pokoleń, uzewnętrzniającej swoje ideały i lęki w literaturze, muzyce oraz filozofii. Co najbardziej kontrowersyjne, pisarz wydaje się sugerować moralną sprawczość kultury, za którą Niemcy muszą wziąć odpowiedzialność. W jakim sensie człowiek ma brać odpowiedzialność za narodową literaturę, muzykę czy filozofię? Zapewne sprawczość kultury byłaby czymś różnym od sprawczości państwa. Na pierwszy rzut oka kultura jako zewnętrzna manifestacja charakteru narodowego może stanowić ciekawe uzupełnienie „państwocentrycznej” analizy Jaspersa. Zdaniem Dariusza Karłowicza, Mann porusza właśnie te rejestry niemieckiej winy, od których ucieka autor Die Schuldfrage. Jednak przy całym szacunku dla artystycznej wirtuozerii Manna, a także w świetle wyżej wymienionych znaczeń zbiorowej odpowiedzialności i zawsze indywidualnej winy, nie sposób bezkrytycznie przyjąć tych refleksji.
Od początku eseju staramy się przecież ograniczyć do minimum „miejsca niedookreślone”, dlatego nieuchwytny oraz niestwierdzalny obiektywnie charakter narodowy należy wyciągnąć poza nawias niniejszych rozważań. Maksymalna prostota służy tutaj większej precyzji ustalonych znaczeń dla terminów tak wrażliwych na manipulację, jak wina czy odpowiedzialność. Dodatkowo za wyjątkowo niebezpieczne z polskiej perspektywy może uchodzić takie rozumienie Niemców, którzy w ramach metafizycznej wspólnoty dali się opętać przez – bliskiemu ich narodowemu charakterowi – szatana. Słowa te wypowiadane przez niemieckiego intelektualistę zapewne mogły być pozytywnie przyjęte przez zagraniczne audytorium w 1945 roku. Pojmowane literalnie ponad 70 lat po zakończeniu wojny w Polsce wyrządziłyby więcej szkód niż pożytku. O ile esej Manna może być uznany za inspirujące uzupełnienie tekstu Jaspersa oraz jako głęboka i trafna diagnoza kultury narodowej, jego treści nie należy bezpośrednio przenosić na rozważania polityczne. Kiedy jesteśmy w sytuacji tak poważnej, że nie potrafimy solidnie dowieść naszych częściowo nawet uzasadnionych podejrzeń, zachowanie bardziej racjonalne polegać musi na rezygnacji z postawienia zarzutów.
Odpowiedzialność
W powyższych akapitach była mowa o odpowiedzialności. Pojęcie to orzeka się na wiele sposobów, dlatego jest mniej ścisłe od winy. Bywa rozumiane jako zdolność bądź zobowiązanie do poniesienia konsekwencji. Odpowiedzialność nie jest terminem wyłącznie negatywnie wartościującym – tak jak wina. Dotyczy konsekwencji czynów zarówno dobrych, jak i złych. Odpowiedzialność w pewnych wypadkach stanowi obiektywną konieczność poniesienia konsekwencji. Spada na człowieka automatycznie po popełnieniu czynu określonego rodzaju, ale może być także konstruktem, powstać przez jakiś rodzaj umowy lub deklaracji. Przykładowo, za bezpieczeństwo dziecka rodzic odpowiada na pierwszy sposób, a nauczyciel na drugi.
O ile wina nie mogła być zbiorowa, ani przenosić się z osoby na osobę, o tyle w przypadku odpowiedzialności jest to jak najbardziej możliwe. Nie ma żadnej sprzeczności w stwierdzeniu, że ktoś zobowiązany jest ponieść konsekwencje za kogoś, lub że grupa ma ponieść konsekwencje.
W świetle powyższych rozróżnień takie „przeniesienie” odpowiedzialności odbywa się na dwa sposoby. Po pierwsze, może wynikać z natury stosunków międzyludzkich, np. pokrewieństwa. Po drugie, z zatwierdzonych wcześniej umów, takich jak wstąpienie do danej organizacji, wykupienie udziałów w firmie czy posiadanie określonego obywatelstwa. W ten sposób można mówić o zbiorowej odpowiedzialności obywateli danego państwa.
Ofiara
Sedno ofiary – trzeciego pojęcia relacyjnie wartościującego – stanowi doświadczenie zła. Człowiek staje się ofiarą, gdy niesprawiedliwie dotyka go zło, natomiast ponosi ofiarę, gdy dobrowolnie bierze zło na siebie. Zwykle dzieje się to w imię wyznawanych wartości, by osiągnąć cel uznawany za nadrzędny. Ponoszenie ofiary jest czynem dodatnim moralnie, zostanie ofiarą w pierwszym znaczeniu – nie, ponieważ nie jest własnowolne. Dlatego sama ilość poniesionych krzywd budzi współczucie, jednak nie może stanowić powodu do dumy ze strony pokrzywdzonych. Podane rozróżnienie zdaje się odpowiadać dwóm kategoriom ofiar opisanym przez Michała Łuczewskiego: ofiarom heroicznym (sacrifice) – aktywnym i działającym oraz ofiarom straumatyzowanym (victim) – biernym i bezbronnym.
Sama ofiara definiowana jest przez doznawanie. Można zauważyć w tym miejscu pewien paradoks, ponieważ określanie ofiary przez doznawanie, jak czyni Łuczewski, lub przez doświadczenie zła, jak wyżej zaproponowaliśmy, prowokuje skojarzenia z biernością, natomiast kategoria ofiary heroicznej tę bierność wyklucza. Jednak trzeba zauważyć, że taki podmiot znajduje się już w sytuacji wymagającej czynu, natomiast czynu tego sam nie inicjuje. Przykładowo, jeśli w sytuacji wojny i głodu ktoś zdecyduje podzielić się żywnością, by ratować inną osobę, to podejmuje on działanie i ponosi ofiarę, a jednocześnie doświadcza zła, bo został postawiony w tragicznej sytuacji.
Duma
Duma natomiast – ostatnie pojęcie relacyjnie wartościujące – należy do tego samego rodzaju co poczucie winy (jest uczuciem), ale znajduje się na przeciwnym krańcu skali. Dumnym można być m.in. za: uniknięcie winy, wzięcie odpowiedzialności, poniesienie ofiary, lecz nie za bezwolne zostanie ofiarą.
Do ciekawych wniosków dochodzi w tym punkcie Łuczewski, który stwierdza, iż nie tylko można być dumnym ze zdolności przyznania się do winy przodków, lecz to właśnie ta strategia prowadzenia polityki historycznej generuje najwięcej politycznych zysków na arenie międzynarodowej.
Dlaczego tak jest? Bo tylko w tzw. strategii konwersji jesteśmy w stanie wyjść poza własny status ofiar lub zwycięzców i tylko wówczas możemy popatrzeć na czyny swojego narodu z dystansem. Poprzez uznanie win zyskujemy krytycyzm i potrafimy – wzorem sakramentu pokuty – zestawić wzorzec z własnym postępowaniem, jednocześnie patrząc na siebie z perspektywy osoby trzeciej.
Łuczewski nie twierdzi jednak, że wszystkie państwa powinny przyjąć strategię konwersji. Zauważa jedynie, że biorąc pod uwagę proporcję między wydarzeniami historycznymi a skutkami polityki historycznej, konwersja przynosi największą szansę na pozytywną zmianę. Jednak cały ten teoretyczny konstrukt budowany jest jedynie na przykładzie analizy niemieckiej polityki historycznej. Niemcy po wojnie startowały z najgorszej możliwej pozycji prowadzenia polityki historycznej, by dzięki strategii konwersji już kilkadziesiąt lat po wojnie uchodzić za państwo, które najlepiej poradziło sobie z własną przeszłością. Pozostaje więc wyrazić wątpliwość, czy w każdych warunkach duma z przyznania się do zbrodni przodków przynosi podobny efekt.
Koniec teorii, teraz praktyka
Warto teraz przeanalizować, jak zdefiniowane wyżej pojęcia zadziałają w realnym kontekście związanym z pamięcią historyczną Polaków i Niemców. Rozpatrzmy następującą tezę: „Niemcy żyjący za czasów II wojny światowej jako obywatele III Rzeszy ponosili zbiorową winę za Holokaust”. W świetle powyższych definicji jest ona w oczywisty sposób fałszywa. Wszyscy Niemcy nie mogą być obciążeni taką samą, zbiorową winą, ponieważ nie spełniali dokładnie takich samych uczynków. Argumentacja, że wina zbiorowa powstała przez równe zaniedbania – brak sprzeciwu wobec działań państwa, również nie będzie poprawna, ponieważ taka wina będzie różnić się w zależności od wiedzy i możliwości działania konkretnych ludzi. Jak widać, nie da się w tym wypadku orzec zbiorowej winy w sensie dystrybutywnym, a ponieważ jest to jedyny sposób orzekania, który uznaliśmy za uprawniony, nie można jej orzec w ogóle.
Spróbujmy jednak zastąpić winę odpowiedzialnością. Zbiorowa odpowiedzialność w perspektywie politycznej powstaje na mocy związku obywatelstwa, jest ono bowiem obiektywną i równą dla wszystkich podstawą dla wykazania zobowiązania do przyjęcia konsekwencji, takich jak na przykład zapłata reparacji wojennych czy też zadośćuczynienie ofiarom represji. Takie podejście do bycia częścią narodu jest może i minimalistyczne, ale zdecydowanie rozsądniejsze niż wikłanie się w etniczne, kulturowe czy tym bardziej duchowe rozumienie narodowości. Niemcy są więc odpowiedzialni za II wojnę światową, a także za Zagładę w tym sensie, że jako obywatele kolejnych państw uznawanych za spadkobierców III Rzeszy musieli i muszą ponosić konsekwencje jej działań tak długo, aż wszelkie rachunki zostaną uznane za wyrównane.
Jako że pojęcia, które odnosimy do innych, muszą z równą precyzją opisywać nas samych, kolejne nasuwające się pytanie brzmi: czy współcześni Polacy ponoszą odpowiedzialność np. za działania szmalcowników? Odpowiedź na to pytanie musi być przecząca. Ludzie tacy nie działali przecież w imieniu państwa polskiego, lecz wprost przeciw władzom potępiającym szantaże i denuncjacje.
Zastanówmy się jednak, czy bazowanie na obywatelstwie nie doprowadzi nas do sprzeczności. Przykładowo, czy solidarnościowego opozycjonistę można obarczać polityczną odpowiedzialnością za ofiary stanu wojennego tylko na mocy posiadanego obywatelstwa Polski Ludowej? Bo przecież tak w polskim kontekście można zoperacjonalizować zbiorową odpowiedzialność na mocy obywatelstwa. Paradoksalnie może się nawet okazać, że opozycjonista jest politycznie odpowiedzialny za krzywdy, których sam doświadcza. Należy jednak pamiętać, że to właśnie uznanie odpowiedzialności za swoje państwo stanowi źródło oporu wobec opresyjnej władzy. Opozycjonista jest odpowiedzialny politycznie za Polskę, to znaczy jako obywatel będzie ponosił konsekwencje takie jak np. wypłata przez państwo odszkodowań pokrzywdzonym przez Polską Rzeczpospolitą Ludową.
Przejdźmy teraz do analizy działania pojęcia ofiary oraz dumy, jaka ze świadomości poniesienia ofiary może wynikać. Zazwyczaj nie stanowi problemu samo przypisanie statusu ofiary, lecz stwierdzenie, czy mamy do czynienia z typem sacrifice czy victim. Aby to rozstrzygnąć, toczą się burzliwe dyskusje dotyczące celowości i dobrowolności konkretnych strat czy poświęceń.
Za modelowy przykład można uznać spór o sensowność Powstania Warszawskiego. Czy istniały szanse na zwycięstwo? Czy dowództwo dysponowało odpowiednimi informacjami? Czy powstańcy mieli świadomość, w jakiej sytuacji się znajdują? Odpowiedzi na te pytania są istotne nie tylko dla historii akademickiej, ale też dla pedagogiki i polityki historycznej. Jeśli powstańcy nie zostaną uznani za ofiary heroiczne, lecz straumatyzowane, powstanie nie będzie mogło wzbudzać dumy, a jedynie litość. Nadanie statusu ofiar powoduje jednoczesne wskazanie winnych – dla utrzymujących, że decyzja o wybuchu powstania była błędem, winnymi tragedii powstańców będą nie tylko okupanci, ale też własne dowództwo. Na podstawie tego przykładu okazuje się więc, że relacyjność i agoniczność mogą przenieść się z areny międzynarodowej (ofiary heroiczne: Polacy, winni: Niemcy) na krajową (ofiary straumatyzowane: polscy powstańcy, winni: polskie dowództwo).
Janusowe oblicze polskich zmagań z historią
Jakie postulaty metapolityczne wynikają z powyższych rozważań? Można pokusić się o wskazanie kilku mniej lub bardziej praktycznych wniosków. Po pierwsze, nie wystarczy świadomość, że polityka historyczna uwikłana jest w nieusuwalne napięcie między pragnieniem politycznego sukcesu a wiarygodnie opowiadaną narracją moralną. Potrzebne jest również branie pod uwagę relacyjności przekazu w międzynarodowej perspektywie. Dobrym przykładem ignorowania tej istotowej cechy polityki historycznej jest wypowiedź premiera Mateusza Morawieckiego z lutego 2018 roku w Berlinie, w której stwierdził, że Polska nie może ponosić odpowiedzialności za marzec ‘68, ponieważ nie była wtedy niepodległym państwem. Taka teza, użyteczna zdaniem rządu dla wizji pedagogiki zakładającej odcięcie się od PRL-u, nie daje się aplikować do perspektywy prawa międzynarodowego, w której III Rzeczpospolita jest bezpośrednią kontynuacją Polski Ludowej. Wypowiedź ta odznacza się również dużą niespójnością wobec innych działań rządu, który przykładowo odcinając się od poprzedniego wcielenia polskiego państwa, jednocześnie próbuje pozbawić stopni generalskich Czesława Kiszczaka i Wojciecha Jaruzelskiego. Dość oczywisty wydaje się przecież wniosek, że państwo, które przestaje uznawać poprzedni reżim, pozbawia się jednocześnie tego typu jurysdykcji.
Wypowiedź premiera Morawieckiego można potraktować jako charakterystyczne studium przypadku, które obrazuje skalę problemów, z którymi musimy się mierzyć. Nasza perspektywa kulturowa każe nam utożsamiać się z opozycjonistami, którzy walczyli z komunistycznym systemem. Jednak w przestrzeni instytucjonalnej – chcemy tego czy nie – stanowimy oczywistą kontynuację PRL-u. To tragiczne dziedzictwo nie tylko utrudnia nam symboliczne scalenie całego XX wieku w jedną spójną opowieść o nas samych, ale również rzutuje bezpośrednio na słabą pozycję międzynarodową polskiego państwa.
Traktując rzecz metaforycznie, można powiedzieć, że nasz stosunek wobec komunizmu funkcjonuje w ramach mechanizmu wyparcia. Ten, idąc za Freudem, odkłada się w naszej nieświadomości. Takie postawienie sprawy powoduje pojawienie się w Polsce pewnej schizofrenii. Polska ma jak gdyby dwie zupełnie inne twarze – tę widzianą przez innych, w której mieści się komunistyczna przeszłość oraz tę, którą wygodnie sprzedajemy samym sobie dla wyciszenia problemów przeszłości. Dlatego niezawinione przez nas krzywdy dokonane pod naszym imieniem domagają się wzięcia za nie instytucjonalnej odpowiedzialności. Potrzebna jest debata, która pozwoli wypracować odpowiednie zbliżenie między „dwiema polskimi twarzami”.
Dlatego nie powinniśmy tworzyć wyłącznie pedagogicznej narracji na użytek wewnętrzny, lecz po pierwsze sprawić, by spełniała warunek translacji, a więc przekonująco opowiadała o lokalnych dziejach zrozumiałym językiem, a po drugie pamiętać, że eksponując własną ofiarę i dumę w większości przypadków wskazujemy implicite bądź explicite na winnych bądź odpowiedzialnych.
Co nie oznacza oczywiście zgody na importowanie historycznych narracji z zagranicy. Wręcz przeciwnie, zmiana perspektywy może nam pomóc w lepszym zrozumieniu zagranicznych partnerów, co umożliwiłoby z kolei stworzenie bardziej adekwatnych narzędzi reagowania na zakłamania polskiej historii, które tak często dochodzą do nas z zagranicy.
Ponadto, przy konstruowaniu strategii należy zrezygnować z substancjalnego sposobu pojmowania narodu na rzecz odpowiedzialności instytucjonalnej i zawsze indywidualnej winy. Tylko takie ujęcie znajduje racjonalne uzasadnienie, stwarzając tym samym pole do międzynarodowej dyskusji. Pojęć relacyjnie wartościujących należy używać z najwyższą ostrożnością, ponieważ są szczególnie narażone na dwuznaczności. Oczywiście narracja instytucjonalna ma charakter minimalistyczny. Co jest niewątpliwie jej zaletą na poziomie międzynarodowej polityki historycznej, może okazać się wadą w perspektywie wewnątrzpaństwowej pedagogiki. Choć nie miejsce tutaj na rozważania dotyczące państwowej pedagogiki, wydaje się, iż logicznym wnioskiem powyższych rozważań jest zmniejszenie jej agonicznego potencjału o treści, które mogłyby uzupełnić obraz nieugiętych obrońców ojczyzny bardziej pozytywistycznym przekazem.
Esej pochodzi z nowej 53. teki czasopisma „Pressje” pt. Żyd-Polak. Zapraszamy do nieodpłatnego pobrania numeru w wersji pdf.
Agnieszka Czepielik
Konstanty Pilawa