Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Szklane domy nie powstały. Literackie rozczarowania II RP

przeczytanie zajmie 11 min

Obraz rodzącego się państwa i jego elit w literaturze poświęconej II Rzeczpospolitej często okazuje się gorzki i pełen krytycyzmu. Źródłem tego krytycyzmu była twarda rzeczywistość polityczna, poczucie bezideowości oraz porażka projektu „stalowych ram”, czego efektem było – w optyce niektórych autorów – funkcjonowanie państwa rozmiękłego instytucjonalnie. Upragniona niepodległość stanowiła zaś nie ostateczny cel dążeń, lecz początek kolejnych wyzwań, jakże odmiennych od tych, z którymi mieli do czynienia dawni konspiratorzy. O dramatach wojny, władzy i wielonarodowego społeczeństwa na przykładzie czterech powieści: Generała Barcza Juliusza Kadena-Bandrowskiego, Lewej wolnej Józefa Mackiewicza, W polu Stanisława Rembeka oraz Ostatniej brygady Tadeusza Dołęgi-Mostowicza opowiada profesor Maciej Urbanowski, kierownik Katedry Krytyki Współczesnej Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Pierwszą z powieści przedstawiających konkretną wizję odzyskania niepodległości – Generała Barcza Juliusza Kadena Bandrowskiego – możemy czytać oczywiście jako powieść z kluczem. W takiej interpretacji tytułowy bohater byłby figurą Piłsudskiego, gen. Dąbrowa – Bolesława Roi, Krywult – Dowbora-Muśnickiego itd., ale ja chciałbym zapytać o kwestie bardziej ogólne. Osnową powieści jest budowa zrębów młodego państwa, na jej kartach ciągle przewija się powtarzana przez Barcza fraza o „ramach czystych”, „stalowych”, „chirurgicznych”, „precyzyjnych”, którymi chce on objąć rodzącą się Polskę. W powieści niewiele jest jednak dyskusji, czy to o ideach (przykładowo lewicowość generała Dąbrowy jest streszczona w dwóch słowach – „równość, sprawiedliwość”), czy to o nowo tworzonych instytucjach. Jeżeli takie się pojawiają, jak np. powieściowy Najwyższy Wojskowy Trybunał Sprawdzeń, to służą one jedynie rozgrywkom z politycznymi przeciwnikami. Stąd moje pierwsze pytanie – z czego wynika takie potraktowanie tego problemu przez Kadena? Czy nie jest to może przeświadczenie, że każdy ideowiec wciągnięty w politykę musi poświęcić swoją agendę na rzecz miałkich rozgrywek personalnych?

Myślę, że to jedna z możliwości rozumienia tej powieści, można ją bowiem odczytywać jako specyficzny reportaż o tym, co działo się w pierwszych latach istnienia II Rzeczpospolitej. Współcześnie jednak warto oderwać się od historycznego kontekstu i potraktować sprawę bardziej uniwersalnie. Wówczas Generała Barcza możemy interpretować jako rodzaj traktatu o polityce.

Tu pojawia się poruszony przez Pana problem: czy polityk walczący o władzę musi rezygnować ze swoich ideałów? Barcz ma ideał owych ram, one są określane mnóstwem epitetów. Jego koncepcja związana jest z budową państwa, ale jako czytelnicy nie wiemy, co się za tymi ramami kryje. Czy chodzi o granice kraju, czy też o instytucje? W epitecie „stalowe” kryła się jakaś aluzja do nowoczesności. Tymczasem władza ma umożliwić budowę tych ram. Czy zatem Barcz rezygnuje z idei, które wyznawał wcześniej? Nie wydaje mi się, by tak było, bowiem jego losy, które znamy z powieści pokazują, że jest on swego rodzaju fanatykiem polskości, poświęcającym swoje życie dla idei odzyskania niepodległości.

Sądzę, że Kaden chciał pokazać garderobę polityki, taką esencję polityczności, w której ostatecznie ścierają się nie idee, a konkretne jednostki. Nie wiemy, co będzie dalej ze zwycięstwem, które odniesie Barcz, ale niewątpliwie w powieści spotykamy się z cyniczną, antyromantyczną wizją polityki. Pozostaje tylko pytanie, czy jest to wizja polityki w ogóle, czy tylko w tym konkretnym momencie, kiedy nie ma jeszcze państwa i jego instytucjonalnego porządku.

Trzeba pamiętać, że Generał Barcz ukazał się w roku 1923. Później Kaden napisał powieści Mateusz BigdaCzarne skrzydła. Barcz się w nich nie pojawia, ale również nie ma tam stalowych ram. Widzimy za to państwo rozmiękłe w sensie instytucjonalnym, co trochę może nasuwać skojarzenie z Cezarym Baryką z Przedwiośnia, który przybywając do Polski, wysiada z pociągu i wpada w błoto. Ideę stalowych ram możemy rozumieć jako pragnienie zbudowania Polski „utwardzonej”, nowoczesnej, sprawnej, takiej, w której po prostu można normalnie, bezpiecznie i pewnie żyć. Na końcu Generała Barcza pojawia się przecież sformułowanie o „miłych ułatwieniach”. Jest to wciąż idea unowocześnienia, „unormalnienia” Polski.

Z tej powieści najbardziej zapamiętano frazę o „radości z odzyskanego śmietnika”. To sformułowanie wypowiedziane przez dziennikarza Rasińskiego, zwolennika Barcza, a później jego ofiary (bo Barcz poświęci swego przyjaciela w imię walki politycznej), to z jednej strony fraza radosna, a z drugiej antyromantyczna, podszyta realistycznym przekonaniem, że odzyskujemy nie coś idealnego, ale rzecz wymagającą oczyszczenia, uporządkowania, a następnie zaprzęgnięcia w owe stalowe ramy, stworzenia dopiero instytucjonalnego porządku.

To, co jest interesującego w tej książce, to – powtórzę – uniwersalna przypowieść o polityce w ogóle oraz o polityce w konkretnym momencie historycznym. Barcz nie przypadkiem pojawiał się w III RP w różnych dyskusjach krytycznych. Pod koniec lat 90. sam, czytając tę powieść, usiłowałem zastępować występujące tam postaci na przykład Lechem Wałęsą czy Adamem Michnikiem, by sprawdzić, czy to jakoś pasuje, czy tak mogła się rozgrywać ówczesna polityka. U Kadena idee są bowiem pewną fasadą, a za nią toczy się walka konkretnych ludzi, porównana w pewnym momencie do walki gangsterskiej. Zwycięstwo w tej walce zostaje naznaczone osobistą klęską. Barcz poświęca uczucia, najbliższe osoby. Warto przy tym pamiętać, że Kaden po opublikowaniu powieści był ostro krytykowany za brutalność, plotkarski charakter tej książki.

Barcz pod koniec powieści zostaje zupełnie sam, towarzyszy mu jedynie wierny mistrz intryg – major Pyć. Czy u Kadena to jest cena budowy państwa, czy jest to po prostu los każdego zwycięskiego polityka?

To rozwiązanie jest wizją ponurą, ale jednocześnie trochę szekspirowską. W końcu Pyć to przecież szef tajnej policji. Jak pamiętamy, w Trenie Fortynbrasa Herberta władcy jawią się nam jako ci siedzący w osamotnieniu na wysokim tronie, ściskający zimne berło władzy. Są oni w pewien sposób nieludzcy. I coś nieludzkiego jest również w generale Barczu.

Dość nieznośny dla współczesnych czytelników jest sposób opisywania polityki w powieści. Kaden w zasadzie nie przedstawia głównych bohaterów od strony wewnętrznej, a raczej ukazuje ich ciała, często zdeformowane. To behawiorystyczna, naturalistyczna wizja polityki, która dehumanizuje kadenowskich bohaterów. Tu znowu należy postawić pytanie, czy jest to przypadek jednostkowy, czy według Kadena to uniwersalna reguła. W świetle tej powieści można powiedzieć, że jest i tak, i tak. To opis konkretnego przypadku, ale jeżeli powieść czytamy jako parabolę polityki, to należałoby uznać, że mamy do czynienia z pewną prawidłowością – taka jest po prostu cena władzy. Barcz rezygnuje z żony, nakazuje kochance usunięcie nienarodzonego dziecka, przekreśla elementarne więzi łączące go z innymi ludźmi, jest po prostu odczłowieczony w swych decyzjach. Zakończenie powieści w tym kontekście budzi grozę.

Ale może z drugiej strony Kaden w jakiś sposób monumentalizuje tego człowieka, ukazuje dźwigane przez niego brzemię – Barcz, żeby zwyciężyć musi być właśnie taki, jaki jest. To straszne, ale to zarazem rodzaj trzeźwości charakterystyczny dla Kadena i jego rozpoznania polityki. Dziwiono się, że Kaden, legionista i zwolennik Piłsudskiego, tak zdemaskował swojego wodza, ale może właśnie nie o to do końca chodzi. Mamy wrażenie, że to, co przynajmniej częściowo usprawiedliwia tytułowego bohatera, to jego wielki cel. On nie działa, by zyskać uciechy zmysłowe czy korzyści materialne, nim kieruje owa obsesja stalowych ram.

Jakie są intuicje Kadena co do przyszłości Polski? Czy jest to optymizm, czy raczej rozczarowanie? Pytam dlatego, że pod koniec powieści Barcz nagle pyta się Pycia: „Po co to wszystko?”. I otrzymuje dość prozaiczną odpowiedź: „Żeby za dziesięć, piętnaście lat tornister był lżejszy, żeby łatwiej znieczulano, żeby uzupełniono tablicę Mendelejewa”. I w takim kontekście sens polityki sprowadzałby się do walki o takie najmniejsze dobro wspólne.

Cóż, dziś powiedzielibyśmy, że Barcz był zwolennikiem polityki ciepłej wody w kranie. Rzeczywiście uderzające jest to, że w powieści początkowo mamy przedstawiony projekt stalowych ram, czegoś wielkiego, wzbudzającego szacunek. To przecież nie są ramki, lecz właśnie ramy ze stali. A później Pyć mówi o miłych ułatwieniach. Jest to może rodzaj jakiejś małości, minimalizmu, ale pamiętajmy, że mamy do czynienia z pokoleniem, które dopiero wchodziło w odzyskaną niepodległość. Dla niego normalność mogła się jawić jako coś cennego, szczyt marzeń. W Wyzwoleniu Wyspiańskiego Konrad marzy o normalnym państwie, w którym będzie cenzura i policja – to była wartość dla pokolenia Wyspiańskiego i Kadena. Ówczesna „ciepła woda w kranie” może być zatem zrozumiała przy uwzględnieniu danego momentu historycznego.

Jednakże w kontekście maksymalistycznych ambicji Barcza, miłe ułatwienia rzeczywiście mogą przypominać rodzaj kapitulacji. To zakończenie mogłoby więc zawierać pewien gest rezygnacji. Zwykle Kadena łączono z Rasińskim, który został wplątany w aferę z winy i za zgodą Barcza (rzeczywiście Kadenowi coś podobnego się przytrafiło) – taka twarda rzeczywistość polityczna mogła być źródłem rozczarowań.

Z drugiej strony można mieć wrażenie, że drogi rządzących i obywateli się rozchodzą. Barcz na festynie w Erneścinie nie jest w stanie podejść i porozmawiać ze zwykłymi ludźmi. Zresztą jeden z krytyków, Łukasz Goss, napisał kiedyś taki szkic Okno na Barcza, w którym stwierdził, że zawsze, gdy w powieści pojawia się major Pyć, to stoi on plecami do okna, a nigdy twarzą. On interpretował to w ten sposób, że rządzący stopniowo obracają się plecami do społeczeństwa.

Zwraca uwagę, że polityka w tej powieści toczy się zawsze za zamkniętymi drzwiami. Naród, jeśli się już pojawia, to na drugim lub trzecim planie. Na początku akcji widzimy tłum celebrujący odzyskanie niepodległości na Rynku Głównym w Krakowie. Jednak im dalej w powieść, tym społeczeństwo coraz mocniej zamienia się tylko w biernego widza. U Kadena polityka nie jest sprawą idei ani ruchów społecznych, tylko jednostek, czymś, co rozgrywa się za kulisami. Można powiedzieć, że jest to anachroniczna wizja polityki, a już na pewno nie z ducha marksistowska, gdzie eksponowane są tarcia społeczne i klasowe. Polska ukazana przez Kadena to w zasadzie kilka toczących walkę o władzę postaci.

Drugą wybraną przeze mnie powieścią jest Lewa wolna Józefa Mackiewicza. Jej strukturę analizował kiedyś Janusz Goćkowski, który pisał, że mamy tam do czynienia z dwiema kategoriami scen: po pierwsze znajdziemy w niej sceny losu, w których pojawiają się autentyczne postaci. To obrazy niemal dokumentalne, z udziałem Piłsudskiego, Lenina, białych generałów i to w nich zapadają kluczowe, historyczne decyzje. Ich pochodną są sceny życia, opisujące perypetie fikcyjnych postaci, między innymi ułanów walczących na froncie północno-wschodnim. Po lekturze całej powieści można odnieść wrażenie, że Mackiewicz formułuje bardzo ciężkie oskarżenie: mianowicie fakt, że nie rozgromiono w 1920 r. bolszewizmu stanowi – w optyce Mackiewicza – swego rodzaju grzech założycielski II RP. Innymi słowy odniesiono zwycięstwo na poziomie scen życia, ale już nie na poziomie scen losu.

To, co jest ciekawe w Lewej wolnej, to fakt – a pamiętajmy, że powieść została napisana z perspektywy 1965 r., a więc Mackiewicz wiedział, jak potoczy się historia (choć pisał również z perspektywy uczestnika wydarzeń, bo walczył przecież w wojnie 1920 roku) – że data 11 listopada 1918 r. nie ma tam właściwie znaczenia. Z perspektywy naszych obchodów niepodległości znamienna jest scena, kiedy na zatłoczonym dworcu ludzie żegnają rok 1918 jako przeklęty, rok zły. Witają nowy 1919, licząc na to, że będzie lepszy. I dla Mackiewicza, i pisarzy polskich wywodzących się z Kresów istotniejszą była rzeczywiście rewolucja bolszewicka i wydarzenia wojny lat 1918–1921, a także to, co nazywa Pan grzechem zaniechania, a co było z ich perspektywy fundatorskim grzechem II RP. Zrodził się on w poczuciu Mackiewicza na gruncie poważnego błędu, jakim było „niedorżnięcie watahy”, czyli w tym przypadku zaniechanie rozgromienia bolszewików. Pisarz oskarżał polskich przywódców, że nie zrozumieli, o co toczyła się wówczas gra, co naprawdę było jej stawką – że nie była to jedynie walka o stalowe ramy, ale o losy tej części świata, a być może i całej Europy. Nie chodziło też o wolność poszczególnego narodu, a całej ludzkości.

Jest zresztą i drugi pisarz, bardziej zapomniany, Michał Kryspin Pawlikowski, wywodzący się z jeszcze dalszych okolic, który wprost mówił o zbrodni, jaką był traktat ryski, oddający bolszewikom znaczną część wschodnich ziem I RP wraz z ludnością polską na tych terenach, poddaną później eksterminacji. Na tym polegał błąd etyczny, natomiast błąd polityczny to umożliwienie istnienia Rosji sowieckiej, która w konsekwencji zagarnęła część terytoriów II RP. Oczywiście to jest pytanie do historyka – czy Piłsudski rzeczywiście mógł w 1920 r. zniszczyć bolszewizm. Według Mackiewicza Marszałek popełnił podczas wojny błąd, uważając że jest jedna Rosja, nieważne czy biała, czy czerwona. A ponieważ biała – w optyce Piłsudskiego – była bardziej niebezpieczna niż czerwona, należało bolszewikom pozwolić na pokonanie kontrrewolucji rosyjskiej, co w konsekwencji przyczyniło się do stworzenia ZSRR. Według Mackiewicza powinno być inaczej – Piłsudski powinien wespół z białymi Rosjanami zniszczyć bolszewizm, który nie jest rosyjski, jest bowiem czymś ponadnarodowym lub wręcz antynarodowym. Bolszewizm może być polski (to pokazują losy postaci Wintowta), a walczyć z nim będą Rosjanie – i tu przywołać można tragiczny los jednego z bohaterów tej powieści, Pawła Zybienki, który pod koniec Lewej wolnej popełnia samobójstwo. Jest to wstrząsający gest bezradności i protestu.

Można odnieść wrażenie, że Mackiewicz krytykuje anachronizm ideowy polskich elit polegający na operowaniu przez Piłsudskiego XIX-wieczną z ducha koncepcją partykularnego interesu narodowego. To właśnie z tego powodu miał być niezdolny do nawiązania kontaktu chociażby z białymi Rosjanami. Natomiast bolszewicy są o tyle groźni, że operują ideą będącą niejako o poziom wyżej – ponadnarodową światową rewolucją. Czy w tym kontekście można czytać Lewą wolną jako krytykę nacjonalizmu?

Oczywiście krytyka głównie koncentruje się na anachronizmie nie tylko polskich elit, ale również pośrednio – rosyjskich i innych, które walcząc z bolszewikami, odwołują się do argumentów narodowych. W tej powieści często jest przywoływane rozróżnienie na trzy rodzaje patriotyzmu, dokonane przez jednego z bohaterów. Są to po pierwsze patriotyzm, który nie dostrzega jednostki, a widzi tylko naród, po drugie patriotyzm doktryny – chcący konstruować wszystko według jakiejś abstrakcyjnej idei narodowej i wreszcie patriotyzm pejzażu, najbliższy Mackiewiczowi, dostrzegający i krajobraz, i pojedynczego człowieka, wykraczający poza doktrynę. To właśnie patriotyzm doktryny nie pozwala dostrzec polskim elitom odmienności i nowoczesności idei bolszewickiej, ale również ich skuteczności. Mackiewicz z tego punktu widzenia jest wrogiem nacjonalizmu, ale nie tylko polskiego. Także rosyjskiego, ukraińskiego, niemieckiego, francuskiego etc. Nacjonalizm uniemożliwia bowiem pokonanie bolszewizmu, który jest uważany przez Mackiewicza za największe zło XX w., zło nowoczesne i zło nowoczesności. Bolszewizm jest w Lewej wolnej siłą niszczącą niezależnie od klasy i narodowości, dzieląc nie tylko narody, ale i pojedyncze rodziny.

W nawiązaniu do wspomnianego przez Pana błędu moralnego popełnionego w 1921 r., kiedy to poza granicami II RP znalazło się wielu Polaków, m.in. przedstawiciele ziemiaństwa, można stwierdzić, że problem ten zostaje wyeksponowany na ostatnich kartach powieści, ukazujących powojenną degrengoladę kolegów Karola – po części wywodzących się właśnie z kresowej szlachty. Właściwie tylko Karol dzięki małżeństwu z Zosią ma szansę się ustatkować. Mogłoby się wydawać, że jest to kolejne oskarżenie formułowane przez Mackiewicza przeciwko państwu, które u swego zarania w przedmiotowy sposób potraktowało swoich obywateli. Zresztą, mnie osobiście zawsze w odniesieniu do zakończenia powieści nasuwa się skojarzenie z losem Kozaków-antykomunistów z innej powieści Mackiewicza, Kontry, którzy również zostali poświęceni w imię konstytuowania się nowego porządku.

U Mackiewicza jest to rzeczywiście niegojąca się rana. Muszę w tym kontekście wspomnieć o moich ukochanych Nadberezyńcach Floriana Czarnyszewicza, który ukazuje los nie tyle ziemiaństwa, co drobnej, zaściankowej szlachty, wręcz chłopstwa, która żyje pamięcią swojej dawnej świetności, wykrwawia się w bojach, walcząc za króla polskiego na kresach Rzeczypospolitej, a później zostaje zdradzona na mocy traktatu w Rydze. Część jej przedstawicieli nie może zakorzenić się w nowym państwie, gdzie są traktowani jak ludzie obcy. To bardzo gorzki obraz. Zakończenie samej Lewej wolnej również jest przygnębiające – samobójstwo Zybienki, Ruczetta grający na skrzypcach w burdelach… A przecież są to jednak bohaterowie, ludzie, którzy walczyli na wojnie polsko-bolszewickiej i ponosili w niej wielkie ofiary. Tymczasem stają się oni ludźmi zbędnymi, państwo nie jest w stanie zagwarantować im miejsca w nowej rzeczywistości. To zresztą problem powracający w literaturze II RP, choćby w powieści Andrzeja Struga Pokolenie Marka Świdy. Ten autor pokazuje lost generation, czy, jak mówili Włosi, „spalone pokolenie”, jako skutek nie tylko doświadczenia wojennego, ale również rozczarowania grzechami nowego państwa. Nie ma zatem „stalowych ram”, zostaje tylko śmietnik, a ci którzy walczyli o wolną Polskę, stają się niepotrzebni w odrodzonym państwie. Mackiewicz przejmująco pokazuje tragedię tych ludzi.

To ciekawy pomysł, by porównać losy bohaterów Kontry i bohaterów Lewej wolnej, a być może – choć to nieco karkołomne – Generała Barcza. W takim kontekście polityka w XX wieku zawsze okazuje się jakimś potworem, który wypluwa z siebie skrzywdzone lub okaleczone jednostki. Nie ma tu żadnego tryumfu, poczucia radości, którą na początku ma redaktor Rasiński. I to jest być może doświadczenie z ducha XX-wieczne. Zwróćmy uwagę na to, że Kontra kończy się w 1945 r. – można przywołać tu sformułowanie Pawlikowskiego o „czerwonej nici”, która będzie przez polską historię ciągnęła się od Rygi poprzez następne lata. Choć to jest zapewne nie tylko polskie doświadczenie.

Pozostańmy jeszcze przez chwilę w tematyce wojny polsko-bolszewickiej, przechodząc do powieści W polu pióra Stanisława Rembeka. Ten autor nie kreśli szerokiej panoramy, jego celem jest raczej ukazanie tej wojny przez pryzmat losów jednej kompanii Wojska Polskiego, przy czym ta jednostka jest istną mozaiką społeczno-narodowościową. Składa się bowiem ze strzelców pochodzenia chłopskiego, jest w niej także podoficer – Rosjanin oraz inteligent, podporucznik Paprosiński. Nad kompanią po śmierci jednego z żołnierzy zaczyna ciążyć irracjonalne fatum, w zasadzie w toku powieści okazuje się, że największe zagrożenie stanowią dla oddziału nie naciskający z zewnątrz bolszewicy, ale właśnie napięcia i konflikty wewnątrz kompanii. Czy W polu mogłoby być zatem swoistą metaforą społeczeństwa polskiego, wchodzącego ze swoimi konfliktami i problemami w odzyskaną niepodległość?

Jest to dość intrygujący, choć zaskakujący pomysł. Chyba nikt tak dotychczas nie patrzył na W polu, które jest jedyną – jak dotychczas – w polskiej literaturze tak wybitną powieścią o wojnie polsko-bolszewickiej. I to powieścią niezwykłą, bo u Rembeka nie ma tego obecnego dziś w dyskursie publicznym triumfalizmu, pojawiającego się, gdy mówimy o bitwie warszawskiej jako jednej z decydujących bitew w dziejach świata. Rembek wybiera moment kryzysowy, czas odwrotu armii polskiej w wyniku kontrofensywy bolszewickiej. Na tym tle kreśli opowieść o losach jednej kompanii, która na początku powieści posiada pełen stan osobowy, a na końcu nikt z niej nie ocaleje. Warto pamiętać, że powieść została wydana w 1937 r., dwa lata po śmierci Piłsudskiego.

Kompania jest mikrokosmosem polskiego społeczeństwa, bardzo zróżnicowanego językowo, klasowo, kulturowo. Dlaczego ta kompania ginie? Prości żołnierze są przekonani, że ciąży nad nimi fatum po śmierci kaprala Górnego, który był swego rodzaju dobrym duchem oddziału. Rzeczywiście, jak Pan zauważył, kompania cały czas doświadcza konfliktu pomiędzy „górą” a „dołem”, inteligencją a chłopami i robotnikami. Paprosiński, który jest hamletyzującym inteligentem, pełnym wewnętrznych rozterek, miota się między pogardą dla swojej kompanii a podziwem. Być może jest tak, że powieść to rodzaj jakiejś diagnozy czy ostrzeżenia, które Rembek kieruje do współczesnych u końca lat. 30. Wśród elit społeczeństwa obecna byłaby zatem inteligencka pogarda, brak zrozumienia w stosunku do tej jego części, które posiada pewne irracjonalne przekonania. Paprosiński jest trzeźwym realistą, który nie chce wykazać elementarnej empatii dla owego irracjonalnego przeświadczenia żołnierzy kompanii. Sam bohater pod koniec powieści stanie się mistykiem, ale będzie już wtedy znajdował się na progu śmierci.

Warto przytoczyć też motto powieści autorstwa Norwida: „Wszystko mi tu łamkie, kruche/ Gdzie obrócę wzrok – ruina (…) Grabarzowa dłoń żelazem je zakończy”. To bardzo pesymistyczna diagnoza, Norwid pojawia się jako gorzki komentator, uniwersalizujący to doświadczenie jako doświadczenie historii w ogóle. Dzieje są tu jakimś chaosem, pojawia się określenie „kretowisko krwi i trwogi”.

Rembeka zwano „polskim Remarkiem”, gdyż – chociaż w powieści występują momenty heroiczne – wojna jest również ukazana jako pełna okrucieństwa i brutalnej prozaiczności. Wydawać by się mogło, że była to swego rodzaju nowa jakość w polskiej literaturze, bo przecież starsze pokolenie żyjące w II RP było chyba ukształtowane raczej przez rycersko-ułańską wizję Sienkiewicza i Askenazego.

Tak, Rembeka traktowano jako polskiego Remarque’a, ale zarazem jako polską odpowiedź na Na Zachodzie bez zmian. Jak pamiętamy, powieść Remarque’a jest fabularyzowanym dziennikiem młodego żołnierza, który wyrusza na wojnę pełen entuzjazmu oraz wiary w słuszność walki i wartości, które wojna pozwoli zrealizować jemu i narodowi niemieckiemu. To przeświadczenie w konfrontacji z rzeczywistością zostaje zburzone, a w konsekwencji sama powieść określana jest jako pacyfistyczna. U Rembeka elementy antywojenne też są obecne – ukazana jest groza wojny, obrazy żołnierzy porównywanych do rozmaitych zwierząt (wojna zatem wyzwala to, co zwierzęce w człowieku), narrator nie stroni od fizjologii i obrazów gnijących, poszarpanych zwłok, brak tu również patosu umierania. Maria Janion mówiła o wizji wojny jako rzeźni czy piekła w literaturze poświęconej I wojnie światowej i tu taka wizja też jest obecna.

Ale zarazem „antyremarque’owskie” jest to, że u Rembeka wojna wydobywa z masy ludzkiej elementy piękna, czy to moralnego, czy estetycznego. Pojawiają się porównania z ducha sienkiewiczowskie, przykładowo ukazanie Żeligowskiego jako polskiego hetmana. Wreszcie wojna jawi się nam jako zjawisko w pełni zmechanizowane, gdzie człowiek się nie liczy, co pojawia się też u Ernsta Jüngera. Obraz w powieści Rembeka nie jest więc jednostronny, a zarazem i czarny, i biały. Dlatego nie nazwałbym tej powieści pacyfistyczną, wojna nie jest tu ukazana jako zjawisko, które wyłącznie degraduje człowieka. Bywa – i to nierzadko – odwrotnie.

Jako podsumowanie chciałbym zaproponować nawiązanie do powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza Ostatnia brygada. Autor stawia bardzo wyraźną tezę, że pokolenie, które wywalczyło niepodległość, nie jest zdolne do wzięcia odpowiedzialności za odrodzone państwo. Uwikłane w swoje zadawnione konflikty, sieci zaufania oraz zdemoralizowane okresem zaborów stanowi „ostatnią brygadę” czasów niewoli, które musi zejść ze sceny, by ustąpić miejsca młodym. Dopiero wówczas – zdaniem Dołęgi-Mostowicza – państwo będzie mogło prawidłowo się rozwijać. Zastawiam się, czy ta teza nie mogłaby stanowić celnego podsumowania poruszonych wcześniej problemów: mamy u Mackiewicza anachronizm ideowy i błąd założycielski, skorumpowanie władzą (choć być może za cenę budowy państwa) u Kadena, wreszcie nierozwiązane problemy społeczne u Rembeka – czy nie jest tak, że Dołęga wskazuje w swojej powieści źródło tych porażek?

Powieść Dołęgi-Mostowicza, stanowiąca zresztą jego debiut, jeżeli chodzi o tę formę literacką, stanowi być może przymiarkę do Kariery Nikodema Dyzmy, będącej również bardzo mocnym oskarżeniem ówczesnego państwa polskiego. W wątkach romansowych ta książka trąci dziś myszką i jest pod tym względem dość kiczowata, ale diagnozy polityczne są bardzo wyraźne i przenikliwe oraz – co mnie zaskakuje – aktualne. Dołęga pokazuje dwie nienawidzące się Polski, społeczeństwo podzielone partyjną nienawiścią. Najczęściej pojawia się słowo „cynizm”, który jest owocem rozczarowania niezrealizowanymi ideami. Za ten cynizm Dołęga obwinia pokolenie, które wolność odzyskało. Teza ta była zresztą dość popularna wśród pisarzy lat 30. wchodzących na scenę literacką i do życia publicznego. Pokolenie legionowe ukazywano jako zabrudzone, skażone doświadczeniem konspiracji, niewoli i wojny.

Nasuwa się pytanie, czy tak jest też w III RP, słowem – czy uprawnione jest i dzisiaj powtarzające się przekonanie, że musi odejść pokolenie, które sprawdziło się w warunkach konspiracji, ale przeniosło pewne modele zachowań konspiracyjnych, podziemnych, całej nielegalnej działalności do sfery publicznej i zdewastowało ją w ten sposób? W Ostatniej brygadzie został zastosowany dość typowy chwyt: efekt obcości. Główny bohater po latach nieobecności wraca z Afryki do Polski i to on – pochodząc de facto z zewnątrz – wygłasza tezy właściwie nie tyle o klęsce niepodległej Polski, ale jednego pokolenia. Nie jesteśmy oczywiście w stanie stwierdzić, czy jest to diagnoza słuszna – jak wiemy II Rzeczpospolitą do końca rządziło pokolenie legionowe, a młodsze, choć szykowało się do przejęcia władzy, zostało zniszczone podczas II wojny światowej i po niej. Może dobrą puentą byłaby również Kariera Nikodema Dyzmy pokazująca bezideowe społeczeństwo, w którym tylko bezideowy człowiek może zrobić karierę. Idee najwyraźniej tylko przeszkadzają w tym świecie.

To przekonanie o bezideowości jest bardzo silnie wyrażone również w Ostatniej brygadzie, można nawet zadać sobie pytanie, czy ta krytyka nie jest zbyt daleko posunięta. W jednej ze scen jest nawiązany znamienny dialog z Potopem: sanacyjny poseł Żegota tłumaczy głównemu bohaterowi, że dawniej magnaci rozrywali Rzeczpospolitą jak sukno na kilka części, a dziś ci, którzy są u władzy wyskubują z tego sukna po niteczce. Cała zaś walka ma toczyć się o to, by mieć dostęp do tych niteczek.

To bardzo gorzka i smutna książka. Zresztą w całej literaturze II RP, a w szczególności w ówczesnej powieści, trudno znaleźć choćby jeden utwór jednoznacznie afirmujący nową Polskę, choć zapewne rolą literatury jest właśnie zachowanie pewnego krytycznego dystansu. Gdybym miał komuś pokazać pozytywne przykłady nowej Polski, sięgnąłbym raczej do reportaży Melchiora Wańkowicza z tomu Sztafeta, ale jednak przez cały okres II RP w jej literaturze obecne było poczucie niespełnienia, które bierze się stąd, że jednak mit szklanych domów nie został zrealizowany.