Europa demokratyczna i solidarna? Nie dla naszego regionu
W skrócie
Manifest „O demokratyczną Europę” należy uznać za jeden z najważniejszych w ostatnich latach głosów w debacie o przyszłości Starego Kontynentu. Możliwe, że przyczyni się do obalenia szkodliwych mitów dotyczących realnych przyczyn kryzysów trapiących współcześnie Wspólnotę. Niestety, pomimo słusznego nawoływania do większej solidarności wewnętrznej, autorzy niemal zupełnie pomijają perspektywę solidarności zewnętrznej. W rezultacie mamy do czynienia bardziej z wsobną, śródziemnomorską wizją przyszłości UE, niż z projektem ogólnoeuropejskim.
W ubiegłym tygodniu na stronie tdem.eu ukazał się manifest „O demokratyczną Europę”, podpisany przez kilkudziesięciu europejskich intelektualistów niereprezentujących oficjalnie żadnej partii czy paneuropejskiej organizacji politycznej. Twórcy dokumentu – opublikowanego także w Polsce na łamach „Krytyki Politycznej” – domagają się m.in. stworzenia „budżetu na rzecz demokratyzacji” w wysokości 4% PKB krajów członkowskich. W praktyce miałby on być przeznaczony do finansowania wydatków socjalnych i poprawy jakości usług publicznych w Europie. Ponadto, w manifeście znaleźć można postulat powołania nowego Zgromadzenia Europejskiego, którego uczestnikami powinni być w 80% posłowie parlamentów narodowych, a w 20% – przedstawiciele Parlamentu Europejskiego. Zadaniem takiego Zgromadzenie miałoby być przede wszystkim przygotowanie wspomnianego budżetu.
Niezależnie od oceny przedstawionych w manifeście propozycji, pod którymi podpisał się m.in. Thomas Piketty, należy stwierdzić, że dokument ten jest jedną z najciekawszych, a jednocześnie najbardziej realistycznych w aktualnej sytuacji politycznej, propozycji dających szansę na wyjście Unii Europejskiej z toczącego ją kryzysu. Jak słusznie zauważają zresztą autorzy manifestu, „propozycje te zapewne nie są doskonałe, ale mają tę zaletę, że istnieją”. Dlatego też warto o nich rozmawiać. Poniżej przedstawiam kilka mocnych i słabych stron wezwania „O demokratyczną Europę”.
Mocne strony manifestu
1. Dokument bardzo trafnie diagnozuje najważniejsze źródła współczesnych problemów Unii Europejskiej. Wbrew powszechnemu wśród europejskich elit przeświadczeniu o deficycie integracji i wynikającemu z niego przekonaniu o konieczności wprowadzenia w życie hasła „więcej Europy”, autorzy manifestu podkreślają, że główną przyczyną naszych problemów jest z jednej strony oderwanie unijnych elit od europejskich społeczeństw, a z drugiej – aktualny kształt procesu globalizacji, wzrost nierówności ekonomicznych i zanik solidarności. Co kluczowe, nie chodzi wyłącznie o solidarność między państwami członkowskimi UE, ale także, a może przede wszystkim, o solidarność wewnątrz europejskich społeczeństw, o czym zresztą pisałem w tekście „Europejska pieriestrojka. UE jak ZSRR zabija brak solidarności” w maju 2017 roku. To właśnie alienacja instytucji europejskich i brak solidarności oraz rosnące nierówności stoją za Brexitem, rosnącym poparciem dla antyeuropejskich partii populistycznych czy wreszcie ostatnimi protestami żółtych kamizelek we Francji. Nawet, jeśli wszystkie te procesy w jakiś sposób są wspierane i wykorzystywane przez Kreml, który umiejętnie gra na osłabienie Unii.
2. Autorzy manifestu równie trafnie identyfikują podstawowe wyzwania, przed którymi staje dziś Wspólnota. Nierówności społeczno-ekonomiczne i niska jakość usług publicznych, relatywnie niska innowacyjność, trudności z integracją imigrantów i widmo napływu milionów przybyszów z Afryki Północnej, spowodowanego m.in. zmianami klimatycznymi –to rzeczywiście najważniejsze problemy, z jakimi przyjdzie nam się mierzyć w najbliższych latach.
Są one o wiele ważniejsze niż spór o przestrzeganie praworządności w Polsce czy na Węgrzech, który na sztandary wzięła sobie obecna Komisja. Niezależnie od tego, czy praworządność w tych krajach faktycznie jest zagrożona, czy też nie, i co z tego wynika dla innych europejskich państw.
3. W przeciwieństwie do kompletnie oderwanych od politycznej rzeczywistości postulatów dotyczących utworzenia unii politycznej do 2025 roku – prezentowanych m.in. przez Jean-Claude’a Junckera – sygnatariusze manifestu wyraźnie podkreślają, że problemy UE muszą być w pierwszej kolejności rozwiązanie na poziomie państw narodowych. Mając na uwadze nastroje w państwach członkowskich, w propozycji dotyczącej nowego europejskiego budżetu wyraźnie wskazano, że powinien istnieć „limit różnicy między wpłatami z poszczególnego kraju do budżetu a uzyskiwanymi z niego dochodami na poziomie 0,1 procenta jego PKB”. Taki zapis może przekonać Niemców i kraje tzw. grupy hanzeatyckiej, by poprzeć cały projekt i zabezpieczyć finansowo nowy „budżet na rzecz demokratyzacji”.
4. Ponadto, twórcy manifestu podkreślają, że decyzje co do kształtu nowego „budżetu na rzecz demokratyzacji” nie powinny być podejmowane przez apolityczne instytucje europejskie, ale przez Zgromadzenie Europejskie, złożone z przedstawicieli parlamentów narodowych dysponujących znacznie większą polityczną legitymizacją. W ten sposób decyzje podejmowane na szczeblu europejskim będą miały przynajmniej szansę na uzyskanie aprobaty ze strony społeczeństw poszczególnych państw członkowskich, choć oczywiście demokratyzacja całego procesu może go wydłużyć. Warto jednak pamiętać, że zważywszy na wskazany powyżej limit pomiędzy tym, co dany kraj wpłaca, a tym, co otrzymuje, uzyskanie porozumienia może okazać się łatwiejsze niż w ramach aktualnych targów wokół Wieloletnich Ram Finansowych, czyli unijnego budżetu, gdzie każdy kraj chce uszczknąć jak najwięcej z europejskiego tortu.
5. Wreszcie, wprowadzenie rozwiązań proponowanych przez autorów dokumentu de facto wymusi na państwach członkowskich zwiększenie stopnia redystrybucji (głównie dzięki postulowanej poprawie jakości usług publicznych i ich dostępności), a jednocześnie poprzez wzmocnienie instytucji ponadnarodowych ułatwi walkę z podmiotami, które unikają dziś płacenia podatków. Postulat wprowadzenia czterech podatków europejskich, w tym europejskiego CIT-u, choć politycznie bardzo trudny do przeprowadzenia, w mojej opinii jest jedną z niewielu szans na znalezienie wystarczających środków niezbędnych do realizacji zadań stojących przed władzami publicznymi, takich jak choćby utrzymanie spójności społecznej czy stworzenie optymalnych warunków dla rozwoju podmiotów gospodarczych w coraz bardziej zglobalizowanej rzeczywistości.
Słabe strony (także z perspektywy Polski)
1. Lektura dokumentu nie pozostawia złudzeń, że prezentuje on „śródziemnomorską” wizję przyszłości UE. Co więcej, można odnieść wrażenie, że autorzy manifestu tak konstruują swoją argumentację, żeby „rozbroić” ewentualne obawy ze strony Niemiec. Cytując treść manifestu, „nie chodzi tu bynajmniej o utworzenie jakiejś «unii transferowej», która polegałaby na zbieraniu pieniędzy w krajach «cnotliwych» i przekazywaniu ich tym mniej cnotliwym”.
Wizja wspólnej Europy przedstawiona w dokumencie niemal zupełnie ignoruje perspektywę naszego regionu – śladów jej obecności można doszukiwać się jedynie w postulacie wprowadzenia podatku od emisji CO2. Potwierdza to lista osób, która podpisała się pod dokumentem – w przeważającej mierze są nimi Francuzi. Trudno się temu dziwić.
Mając na uwadze, że ze względu na opór ze strony Berlina nie udała się proponowana przez Emmanuela Macrona reforma strefy euro, a budżet strefy euro, choć został na ostatnim szczycie Rady Europejskiej przyklepany, będzie miał de facto fasadowy charakter, konieczne stało się poszukiwanie innego wyjścia.
2. Manifest ze zrozumiałych, politycznych przyczyn, opisanych powyżej, ignoruje także kryzys strefy euro. Skoro nie da się zreformować strefy euro na poziomie wspólnotowym, zacznijmy od znalezienia instrumentów, które można wykorzystać na krajowych podwórkach, a tym jest wymuszenie na rządach przeznaczanie większych kwot na usługi publiczne i politykę redystrybucji. Problem w tym, że choć to konieczne, na dłuższą metę nie wystarczy. „Niecnotliwe” kraje Południa nie wyjdą z kłopotów, jeśli nie nastąpi realna zmiana zasad funkcjonowania wspólnej waluty.
3. Choć na szacunek zasługuje postulat opodatkowania największych firm i fortun, które stanowią zaplecze polityki, twórcy dokumentu nie odważyli się na otwarcie wojny ze światem finansjery. W rezultacie w manifeście nie znajdziemy propozycji wprowadzenia podatku od transakcji finansowych, o którym pisała jedna z sygnatariuszek listu, Ulrike Guerot. Znowu, można zrozumieć, że jest to przejaw politycznego realizmu – wszak już raz na początku dekady przywódcy UE próbowali wprowadzić taki podatek i musieli ugiąć głowę przed instytucjami finansowymi. Nie zmienia to jednak faktu, że bez wprowadzenia takiego podatku ambitny twórców manifestu może się po prostu finansowo nie spiąć.
4. Powracając do wątku pominięcia perspektywy Europy Środkowo-Wschodniej, autorzy manifestu całkowicie ignorują funkcjonowanie rynku wewnętrznego i tzw. czterech swobód. W rezultacie w dokumencie nie znajdziemy nic o polityce spójności, która była projektowana jako flanking policy dla biedniejszych państw otwierających swoje rynki, a która obecnie w imię solidarności ze śródziemnomorską Europą jest rozmontowywana. Po raz kolejny, nie ma się temu co dziwić – w końcu społeczeństwa „nowych” państw członkowskich w ostatnich latach były przedstawiane choćby jako sprawcy pogorszenia sytuacji życiowej przeciętnych Francuzów. W efekcie jednak słusznie domagając się większej solidarności wewnętrznej, twórcy „O demokratyczną Europę” ograniczają solidarność zewnętrzną do wsparcia państw, które mają problem z imigrantami
5. Jedną z fundamentalnych zasad stojących u podstaw zarówno tego manifestu, jak i całego procesu integracji europejskiej, jest solidarność. W praktyce jednak sposób jej realizacji postrzegany jest w odmienny sposób.
W przeszłości uważano, że w imię europejskiej solidarności powinno się stosować zasadę degresywnej proporcjonalności – mniejsze i uboższe kraje członkowskie miały mieć zagwarantowany ponad proporcjonalny, tak aby uniknąć dominacji ze strony najsilniejszych. Autorzy manifestu idą inną drogą, którą zapoczątkowało w UE wprowadzenie Traktatu Lizbońskiego i tzw. zasady podwójnej większości.
Zgodnie z nią, głos każdego państwa członkowskiego w Zgromadzeniu Europejskim miałby być wprost proporcjonalny do wielkości jego populacji. Jak pokazuje historia ostatnich lat, rozwiązanie takie zwiększa ryzyko dominacji silnych nad słabymi i osłabia solidarność pomiędzy państwami członkowskimi.
Solidarności nie wprowadzi nowy traktat
Podsumowując, manifest „O demokratyczną Europę” należy uznać za jeden z najważniejszych w ostatnich latach głosów w debacie o przyszłości Starego Kontynentu. Możliwe, że przyczyni się do obalenia szkodliwych mitów dotyczących realnych przyczyn kryzysów trapiących współcześnie Wspólnotę. Niestety, pomimo słusznego nawoływania do większej solidarności wewnętrznej, autorzy niemal zupełnie pomijają perspektywę solidarności zewnętrznej z krajami naszego regionu. W rezultacie mamy do czynienia bardziej z wsobną, śródziemnomorską wizją przyszłości UE, niż projektem ogólnoeuropejskim.
Byłoby dobrze, gdyby równie ambitna wizja powstała w naszej części Europy. Moim zdaniem taka wizja istnieje, choć niestety nie jest ona do końca dopracowana, o czym pisałem w październiku 2018 roku w tekście w ramach projektu „Spięcie”.. Problem polega na tym, że ze względu zarówno na nasz niewielki potencjał gospodarczy, jak i uruchomienie artykułu 7 TUE, nikt w Europie nie jest tym specjalnie zainteresowany.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego trudno poprzez mi wizję francuskich intelektualistów. Autorzy manifestu „O demokratyczną Europę” wierzą, że sprawna redystrybucja zapewni nam solidarność. W Polsce, nauczeni doświadczeniem „Solidarności”, wiemy, że prawdziwej solidarności nie da się zadekretować z góry. Nie może być ona bowiem oparta na przymusie i konflikcie klasowym, ale na miłości. Inaczej prędzej czy później taka „odgórna solidarność” doprowadzi do przemocy. W rezultacie, choć reprezentanci myśli neomarksistowskiej właściwie diagnozują problemy, ich rozwiązania powinni szukać zupełnie gdzie indziej.