W obronie ciszy wyborczej
W skrócie
Całkowite rozstanie z ciszą wyborczą radykalnie przeobraziłoby wyborczy weekend. W rezonowaniu partyjnej propagandy przez media nie byłoby już żadnej przerwy, podobnie jak w nagabywaniu przez ulicznych agitatorów. Zamiast wyrzucać tę poczciwą instytucję do kosza znieśmy ciszę wyborczą jedynie w Internecie. W XXI wieku cisza wyborcza jest wyrazem uznania dla tego, co bezgłośne, nienachalne i dyskretne. Dzięki ograniczeniu zmiany do rzeczywistości wirtualnej nadal przez 45 godzin nie będziemy narażeni na oglądanie spotów wyborczych w animowanych reklamach ulicznych, słuchanie komunikatów partyjnych z radia kierowcy autobusu czy próby wręczenia ulotki przez ulicznych agitatorów.
„Kto, w związku z wyborami, w okresie od zakończenia kampanii wyborczej aż do zakończenia głosowania prowadzi agitację wyborczą, podlega karze grzywny” – w ten lakoniczny sposób art. 498 Kodeksu Wyborczego sankcjonuje w Polsce ciszę wyborczą. Praktyczna niemożność ścisłej egzekucji przepisu w warunkach komunikacji internetowej sprawia, że na popularności zyskuje postulat jego zniesienia. Od niedawna wspierany jest świadomością coraz mocniejszej penetracji Internetu przez służby specjalne obcych państw (i innych intruzów) w celu wpływania na wynik wyborczy.
Ani jeden, ani drugi argument nie jest jednak wystarczającym powodem do zniesienia ciszy wyborczej, a jedynie wyłączenia spod jej rygoru Internetu. Prosta abrogacja art. 498 byłaby środkiem nieproporcjonalnym do skali zmian, jakie w obszarze propagandy politycznej nastąpiły po jej wkroczeniu w przestrzeń wirtualną. Obecny stan prawny bezsprzecznie kształtuje przekaz prasy, telewizji i radia przez 45 godzin poprzedzających ogłoszenie wyników wyborów. Ba, nawet w sieci łamanie (znacznie częściej: obchodzenie) ciszy ogranicza się głównie do internetowych komentarzy i wpisów w mediach społecznościowych, podczas gdy redakcje portali informacyjno-publicystycznych przestrzegają prawa, zmieniając w wyborczy weekend tematykę publikacji (dla części internautów jest to okazja do odkrycia, że Polska naprawdę nie jest pępkiem świata). Na tym tle określanie istniejącego prawa „absurdalnym” jawi się jako przesadne.
Zupełne rozstanie z ciszą wyborczą radykalnie przeobraziłoby wyborczy weekend. W rezonowaniu partyjnej propagandy przez media nie byłoby już żadnej przerwy, podobnie jak w nagabywaniu przez ulicznych agitatorów, tym razem walczących również o optymalną pozycję na drodze do lokalu wyborczego w niedzielę. Tych kosztów nie zrównoważyłyby zyski wynikające z odjęcia organom ścigania niemożliwego do wyegzekwowania obowiązku i zniwelowania korzystnej dla prowokatorów asymetrii kreowanej przez ciszę wyborczą.
Ograniczenie zniesienia ciszy do Internetu w niewielkim stopniu naruszy azyl, który chroni obecne prawo. Przez 45 godzin nadal nie będziemy narażeni na oglądanie spotów wyborczych w animowanych reklamach ulicznych, słuchanie komunikatów partyjnych z radia kierowcy autobusu czy próby wręczenia ulotki przez ulicznych agitatorów.
Znieśmy ciszę wyborczą w Internecie. Niemożność egzekwowania uchwalonego prawa rzeczywiście stanowi poważne zagrożenie dla dostatecznie niskiego autorytetu państwa, a zewnętrzne prowokacje – dla procesu wyborczego. Wprawdzie Kodeks Wyborczy nie penalizuje obrony przed obmową, lecz agitację, zaś zmiana dotychczasowej praktyki niepublikowania przez komitety i media jakichkolwiek komunikatów odnoszących się bezpośrednio do wyborów mogłaby zapewne liczyć na zrozumienie w orzeczniczej linii sądów, to jednak trudno wyobrazić sobie, jak pod obecnym rygorem bronić się przed bardziej złożonymi intrygami. Choćby przed atakami pozornymi, których jedynym celem jest wzbudzenie sympatii dla „ofiary”.
Co stracimy? Neutralność portali informacyjnych, wolność od reklam wyborczych na stronach niezwiązanych z polityką. Wreszcie: pomysłowość twitterowiczów, zmuszonych przez prawo do rozwoju języka ezopowego. Nie są to straty małe. Rad byłbym ograniczyć derogację przepisu do tych obszarów sieci, w których egzekwowanie ciszy wyborczej rzeczywiście jest niewykonalne. Sformułowanie takiej normy prawnej, która skutecznie dokonałaby podobnej delimitacji, a przy tym była egzekwowalna, wydaje się jednak nierealne.
O ciszy wyborczej warto pomyśleć w perspektywie szerszej, bez odniesienia do argumentów z niewykonalności przepisów i „ruskich trolli”. Stanowi ona ograniczenie wolności słowa. Praktyczny jego wymiar jest taki, że propaganda partyjna nie jest w Polsce uprawiana przez 365 dni w roku, lecz dni 363, godzin 3. Tradycyjnym, poczciwym uzasadnieniem tej restrykcji jest wola stworzenia wyborcom okazji do namysłu.
Nie warto żywić złudzeń co do skali wykorzystania tej szansy. Zresztą, niełatwo podważyć pogląd na znaczenie personalnej obsady urzędów w III RP, jaki przedstawił Robert Krasowski: „Państwo jest kompletnie obojętne na wynik wyborczy, idzie sobie spokojnie własnym kursem. Jeżeli spojrzymy na 25 lat historii Polski i nie tylko Polski, zauważymy, że wybory nic nie znaczą. Ani razu w ich wyniku nie doszło do poważnej zmiany kursu”. W tym kontekście jest nieistotne, czy wyborcy będą podejmować decyzje w warunkach hałasu czy ciszy. Jej wartość widzę obecnie w czym innym: przełamaniu na kilkadziesiąt godzin festynowego, jarmarcznego charakteru współczesnej walki politycznej, niepozwalającej odbiorcy na chwilę wytchnienia, atakującej go coraz bardziej prymitywnymi i w coraz większym stopniu odwołującymi się do emocji – ba, instynktów – komunikatami.
Można w regule ciszy wyborczej widzieć Święto Głupców à rebours. Obchodzone w średniowiecznych miastach dawało na kilka dni w roku ujście temu, co w naturze ludzkiej niedojrzałe i rozwydrzone. W XXI wieku cisza wyborcza – krótkie interludium w medialnym zgiełku – jest wyrazem uznania dla tego, co bezgłośne, nienachalne, dyskretne. Zachowajmy to.