Deglomeracja to przede wszystkim zmiana myślenia. Kolejne głosy w dyskusji o „rozproszeniu Warszawy”!
W skrócie
W obliczu powiększającego się dystansu rozwojowego pomiędzy Warszawą a pozostałymi dużymi ośrodkami miejskimi, pomimo zauważalnego oporu strony rządowej, racjonalnym jest myślenie o deglomeracji w kategorii rzeczywistości, a nie mrzonki – przekonuje ekonomistka specjalizująca się w problemach samorządu terytorialnego. Bez deglomeracji możemy upodobnić się do państw azjatyckich, z ich zabetonowanymi metropoliami-molochami, drenującymi resztę kraju z zasobów ludzkich – ostrzega z kolei autor portalu obserwatorfinansowy.pl.
W ciągu ostatnich tygodni ukazały się dwa ważne głosy w debacie deglomeracyjnej, zainicjowanej przez Klub Jagielloński. Jeden to artykuł na portalu obesrwatorfinansowy.pl autorstwa Jacka Krzemińskiego dziennikarza PAP, drugi – tekst na łamach „Rzeczpospolitej” autorstwa Magdaleny Kalisiak-Medelskiej, ekonomistki, doktor habilitowanej na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu i specjalistki ds. logistyki samorządu terytorialnego. Zachęcamy do zapoznania się z najważniejszymi tezami tych materiałów, jak i lektury ich pełnej wersji!
Drenaż zasobów
– Gwałtowne wyludnianie i regres społeczno-gospodarczy grozi nie tylko oddalonym od dużych miast terenom wiejskim, ale także dziesiątkom miast średniej wielkości (od 20 do 200-300 tys. mieszkańców). Jest to rezultat m.in. błędnego terytorialnego modelu rozwojowego, a w zasadzie jego braku po 1989 r., który premiował metropolie, a upośledzał mniejsze ośrodki miejskie. W efekcie mamy Polskę dwóch prędkości – alarmuje na portalu obesrwatorfinansowy.pl Jacek Krzemiński, dziennikarz PAPu.
Przywołując w swoim artykule raport Klubu Jagiellońskiego „Polska średnich miast 2050. Koncepcja i założenia deglomeracji” autorstwa profesora Przemysława Śleszyńskiego, Krzemiński wskazuje, że nasz kraj ma wciąż – obok Niemiec i Włoch – jeden z najlepszych, najbardziej policentrycznych „układów osadniczych” w Europie. Policentrycznych, czyli takich, w których jest wiele w miarę równomiernie rozłożonych terytorialnie znaczących ośrodków miejskich. Wskazuje, że policentryczne układy osadnicze są bardziej efektywne i konkurencyjne niż takie, w których osadnictwo i rozwój gospodarczy koncentruje się w metropoliach. Ten drugi model oznacza bowiem m.in. dalsze dojazdy do pracy, korki, bardzo wysokie ceny nieruchomości i duże zanieczyszczenie powietrza w największych miastach, konieczność transportowania towarów na większe odległości, duże koszty infrastrukturalne oraz środowiskowe.
Z kolei Magdalena Kalisiak-Medelska na łamach „Rzeczpospolitej” dodaje, że kumulacja zasobów, –nie tylko finansowych, ale także wiedzy i innowacji tkwiących w ważnych instytucjach publicznych i komercyjnych – w jednym ośrodku centralnym w znaczny sposób ogranicza możliwości tych pozostałych. Poprzez deglomerację można zatem podjąć próbę aktywizacji słabiej rozwiniętych części kraju między innymi dzięki w miarę stabilnym miejscom pracy oferowanym w głównej mierze przez sektor publiczny. Mogłoby to osłabić migrację młodych dobrze wykształconych mieszkańców, tym samym pobudzić popyt lokalny i rozwój nowych podmiotów gospodarczych.
Specjalistka pisze dalej, że w szerszej skali zjawisko deglomeracji sprzyja reorganizacji administracji publicznej, racjonalizacji kosztów funkcjonowania instytucji publicznych, świadczenia usług publicznych, wzmocnieniu bezpieczeństwa państwa i, co raczej rzadko jest przywoływane, otwartości i dostępności rządu. Nie są to potencjalne życzenia, a realne efekty osiągnięte w takich krajach jak choćby Wielka Brytania, Irlandia, Japonia czy Niemcy.
Polska swoją polityką terytorialną wpisuje się w model wschodni
W Niemczech, w przeciwieństwie do Polski, bardzo duża część największych firm ma swe główne siedziby poza największymi miastami – podkreśla dziennikarz PAP. Tymczasem w Polsce na razie o tym nie ma mowy. Grozi nam utrata policentrycznego układu osadniczego. – Możemy upodobnić się do państw azjatyckich, z ich zabetonowanymi metropoliami-molochami, drenującymi resztę kraju z zasobów ludzkich – ostrzega autor Największe, bowiem miasta w Polsce „wypłukują” z zasobów (ludzkich, gospodarczych itd.) i z ważniejszych funkcji wiele mniejszych ośrodków.
Zwolennikami deglomeracji są przede wszystkim samorządy – podkreśla Magdalena Kalisiak-Medelska. To właśnie stąd wypływa zasadniczy postulat rozbicia „monopolu” stolicy. Upatruje się w nim ważnego, nowego bodźca rozwoju społeczno-gospodarczego, a co za tym idzie wzmocnienia pozycji jednostek samorządu terytorialnego. W obliczu powiększającego się dystansu rozwojowego pomiędzy Warszawą a pozostałymi dużymi ośrodkami miejskimi, pomimo zauważalnego oporu strony rządowej, racjonalnym jest myślenie o deglomeracji w kategorii rzeczywistości, a nie mrzonki.
Żniwo reformy ‘99
Jak przypomina Krzemiński reforma administracyjna z 1999 r. odebrała status województwa 30 miastom średniej wielkości. Ta degradacja spowolniła i utrudniła ich rozwój społeczno-gospodarczy. Najlepszym tego przykładem jest Radom, który do 1999 r. był miastem lepiej rozwiniętym niż konkurujące z nim niedalekie Kielce, a po utracie statusu stolicy województwa dał się im wyprzedzić. Zjawiska marginalizacji czy zapaści społeczno-gospodarczej mniejszych miast miały niwelować specjalne strefy ekonomiczne. Jednak one tylko częściowo spełniły pokładane w nich nadzieje. M.in. dlatego, że tworzono je także w niektórych największych miastach oraz ich sąsiedztwie.
Dziennikarz, w swoim tekście wskazuje możliwe narzędzia naprawy sytuacji powołując się na raport prof. Śleszyńskiego. Począwszy od stosowanego w innych krajach przenoszenia części siedzib instytucji administracji centralnej oraz central państwowych spółek do mniejszych ośrodków – wymienia – poprzez zachęty dla firm do lokowania w takich ośrodkach swych inwestycji czy nawet central, a skończywszy na zmianie podziału administracyjnego kraju.
Deglomeracja ma też swoje granice
Jednocześnie Kalisia-Madelska przytomnie zwraca uwagę, że istnieje tzw. punkt graniczny, po przekroczeniu którego deglomeracja staje się nieekonomiczna. Na przykład przeniesienie urzędu morskiego do Rzeszowa może nie przynieść przewidywanych rezultatów, choćby ze względy na wysokie koszty zmiany miejsca pracy specjalistów, w obliczu ich braku na danym (lokalnym) rynku pracy.
Dodaje też, że deglomeracja nie jest jednoznacznie pozytywna. – Rodzi szereg pytań i wątpliwości. Ich rozwianie wymaga licznych, wielowątkowych badań ekonomicznych i społecznych. Niesie ona także określone ryzyko. Niewłaściwie przeprowadzona może „wypchnąć” poza margines rozwoju te jednostki, które z różnych przyczyn (politycznych, słabości władz, braku odpowiednio wykwalifikowanych pracowników, zaplecza mieszkaniowego, biurowego, kulturalnego itp.) nie zostały uwzględnione w „instytucjonalnym” podziale – przekonuje. Zwraca uwagę, że upolitycznienie tego procesu może doprowadzić do nieracjonalnych decyzji – lokowania instytucji tylko w tych miejscach, które przyniosą korzyść określonym partiom. Jeśli jednak podejdzie się do niej rzeczowo – może być instrumentem zrównoważenia rozwoju i wspomagania policentrycznego modelu państwa.
Deglomeracja jako przedmiot gier politycznych
Istotną kwestią – a często pomijaną w dyskusji o deglomeracji często pomijaną w dyskusji o deglomeracji, a którą na koniec swojego artykułu podnosi Kalisiak-Madelska – jest traktowanie jej w kontekście politycznego targu. Jak pisze autorka, deglomeracja to przede wszystkim zmiana myślenia o rozwoju samorządu terytorialnego. I nie chodzi tutaj jedynie o przełamanie monopolu Warszawy poprzez delokalizację urzędów centralnych, a o długotrwały i zarazem trudny proces tworzenia przestrzeni w taki sposób, by stawała się ona magnesem także dla nowopowstających instytucji publicznych i nie tylko.
Deglomeracja, rozpatrywana oczywiście w poważnych kategoriach – podkreśla ekonomistka – nie jest modą ani przedwyborczym zrywem, obietnicą, wizją ad hoc. Nie może być również kartą przetargową w grze politycznej czy testem wytrzymałości obywateli wobec pomysłów rządzących (za taki można uznać projekt „wyprowadzenia” Trybunału Konstytucyjnego z Warszawy). Konsekwencje żonglowania deglomeracją mogą być zdecydowanie poważniejsze niż utrata powagi urzędu, która de facto nie wynika jedynie z lokalizacji, a przede wszystkim profesjonalizmu urzędników. Swoistego rodzaju nieprzemyślane „rozdawnictwo” instytucji publicznych wypacza ideę deglomeracji, po drugie – paradoksalnie może doprowadzić do utrwalania obrazu „Polski równej i równiejszej” w imię nierzadko partyjnych interesów czy budowania elektoratu.