Polexitu nie będzie. Unii niestety też może nie być [KLUB JAGIELLOŃSKI]
W skrócie
Robert Schuman już w momencie narodzin wspólnot europejskich zwracał uwagę, że warunkiem powodzenia projektu integracji jest przekonanie ludzi, iż przyszłość ekonomiczna ich dzieci będzie lepsza. Biorąc pod uwagę, że dziś nikt w Europie nie ma tej pewności, Unia znalazła się na zakręcie, za którym nie wiemy, co czeka. W Polsce niewątpliwie jesteśmy beneficjentem integracji europejskiej, ale w innym sensie, niż prezentują to w prymitywny sposób polscy euroentuzjaści, którzy biorą pod uwagę jedynie transfery z Brukseli. Polska ma też do zaproponowania realistyczną, choć nie do końca dopracowaną, wizję przyszłości UE. Brakuje nam wystarczająco silnych narzędzi do wcielenia jej w życie, ale warto o niej rozmawiać z naszymi europejskimi partnerami na czele z Berlinem. Alternatywą bowiem dla korzystnej dla nas wizji reformy Unii jest jej rozpad.
Trzy wymiary euro-kryzysów
Rozmowę o przyszłości Unii Europejskiej, a zwłaszcza miejscu i roli Polski w niej, należy rozpocząć od wprowadzenia trzech założeń wstępnych.
Po pierwsze, Unia znajduje się w najpoważniejszym kryzysie w swojej historii. Istnieje wiele opinii na temat przyczyn, aktualnego stanu oraz możliwych rozwiązań obecnego kryzysu (kryzysów), ale wydaje się, że mamy do czynienia z konsensusem co do oceny skali wyzwań stojących przed procesem integracji europejskiej. Wynikają one nie tylko z przyczyn wewnętrznych, ale także z powodów o charakterze zewnętrznym. Wśród nich wymienić powinniśmy m.in. globalizację, pędzące zmiany technologiczne, za którymi Unia nie nadąża, migracyjne tsunami z Afryki Północnej czy wreszcie prawdopodobną stopniową peryferyzację Europy w ramach nowego ładu międzynarodowego. Zresztą, nie trzeba patrzeć poza granice Unii ‒ już sama skala wyzwań wewnętrznych, na czele z przyszłością wspólnej waluty, spędza sen z powiek europejskich liderów.
Po drugie, kryzys UE spowodowany jest głównie problemami państw członkowskich – kwestionowanie idei integracji w większości państw europejskich (nota bene za wyjątkiem państw naszego regionu) związane jest m.in. z procesem narastających różnic dochodowych.
Spore grupy społeczne we Francji, Niemczech czy we Włoszech nie czują się beneficjentami współpracy w ramach UE, gdyż korzyści wynikające z globalizacji, liberalizacji handlu i funkcjonowania swobody przepływu kapitału czy dóbr czerpie ograniczona liczba obywateli.
Jednocześnie, wspomniane grupy stają się ofiarami tzw. „dumpingu socjalnego” ze strony mieszkańców Europy Środkowej, którzy nie tylko wykorzystują szanse związane ze swobodnym przepływem osób i usług, ale dodatkowo czerpią korzyści z tytułu unijnej polityki spójności, na którą zrzucać muszą się francuscy, niemieccy czy włoscy podatnicy. Nic więc dziwnego, że po raz pierwszy w historii powojennej Europy społeczeństwa zachodnie spodziewają się pogorszenia jakości życia następnego pokolenia. Jak słusznie zauważa m.in. Ulrike Guerot, kryzys idei państwa dobrobytu leży u podstaw słabości UE i współczesnych problemów z demokracją liberalną.
Robert Schuman zwracał uwagę już w momencie narodzin wspólnot europejskich, że warunkiem powodzenia projektu integracji jest przekonanie ludzi, iż przyszłość ekonomiczna ich dzieci będzie lepsza. W tym sensie można powiedzieć, że po prawie 70 latach Unia znalazła się na zakręcie i nikt z nas tak naprawdę nie wie, co za nim czeka.
Po trzecie wreszcie, nigdy wcześniej nie było takiej przepaści w sposobie postrzegania rzeczywistości pomiędzy „elitami instytucjonalnymi” UE a rządzami wielu państw członkowskich oraz ich społeczeństwami. Prezentowana przez Emmanuela Macrona czy Jean-Claude’a Junckera wizja pogłębienia integracji, jakkolwiek z pewnych powodów zrozumiała, jest dziś z perspektywy europejskiego demosu niemal całkowicie abstrakcyjna.
Opcja ever closer Union, czy tak popularne w Polsce określenie „więcej Europy”, nie leżą dziś na stole. Bez zrozumienia tego faktu przyszłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego będą dla wspomnianych elit prawdziwym szokiem. Na razie można bowiem odnieść wrażenie, że ignorują echa nadciągającej burzy.
Gdzie w tym wszystkim jest Polska AD 2018? Polska, podobnie jak inne kraje regionu, jest niewątpliwie beneficjentem integracji europejskiej, choć w innym sensie, niż prezentują to w prymitywny sposób polscy euroentuzjaści, którzy po stronie korzyści biorą pod uwagę jedynie transfery z Brukseli, a po stronie kosztów naszą składkę członkowską.
Polexitu nie będzie
Nie można bowiem zapominać, że poza składkami członkowskimi ponieśliśmy jako kraj ogromne koszty związane z błyskawicznym dostosowaniem naszego prawa do regulacji wspólnotowych oraz całkowitym otwarciem naszych rynków. Nie ma dziś nikogo, kto byłby w stanie wskazać rzetelne analizę kosztów i korzyści.
Dlaczego zatem Polska jest beneficjentem integracji? Nasza gospodarka rozwija się w znacznym stopniu dzięki rozwojowi gospodarki niemieckiej, która z kolei jest największym wygranym wspólnej waluty. Projekt euro, który z roku na rok pogłębia deficyty na rachunkach obrotów bieżących państw południa Europy, przyczynił się bowiem do zbudowania niemieckiej potęgi eksportowej, a przez mechanizmy kooperacyjne w ramach rynku wewnętrznego UE umożliwił środkowoeuropejski cud gospodarczy w ostatnim ćwierćwieczu. Można zaryzykować stwierdzenie, że miliony euro płyną dziś z Portugalii, Hiszpanii, Grecji czy Włoch via Niemcy do krajów grupy wyszehradzkiej.
Co z tego wszystkiego wynika dla Polski i naszej strategii polityki europejskiej? Wbrew opiniom opozycji, która oskarża rząd PiS o dążenie do Polexitu, nie ma w ogóle tematu wyjścia Polski z UE. Polska to nie ojczyna eurosceptyków. Porównania do działań premiera Davida Camerona, który dopuszczając krytykę Brukseli uruchomił lawinę prowadzącą do Brexitu, są zatem kompletnie nieuzasadnione.
W warstwie ekonomicznej, w przeciwieństwie do Brytyjczyków wciąż jesteśmy bowiem krajem na dorobku, którego społeczeństwo ze względu na wspomniane wcześniej mechanizmy transmisyjne korzysta z integracji europejskiej. Z kolei w warstwie symbolicznej nie mamy za sobą realnego doświadczenia imperialnego dziedzictwa, a nasz posttransformacyjny prestiż związany jest wprost z członkostwem w UE. Dlatego właśnie nikt w Europie nie wstrzymuje oddechu podczas wyborów w Polsce, bo wiadomo, że niezależnie od tego, kto wygra, i tak będzie to siła prounijna.
Z tego powodu wykorzystywanie artykułu 7 TUE – i to nie tylko przez Brukselę, ale i inne zachodnioeuropejskie stolice – de facto stanowi idealny temat zastępczy wobec łamania przez państwa starej Unii europejskich zasad, takich jak choćby Paktu Stabilności i Wzrostu.
Jednocześnie debata poświęcona rządom prawa daje wygodny pretekst do zmiany sposobu redestrybucji środków ze wschodu na południe Europy. Mając to na uwadze, w interesie Polski byłoby jak najszybsze „wygaszenie” sporu wokół reform sądowych, co jednak niestety z powodów wewnętrznych nie jest możliwe. Podobnie zresztą jak rezygnacja przez opozycję ze strategii „PiS chce nas wyprowadzić z Unii”.
Jedynym realnym scenariuszem pozostaje zatem upowszechnienie zgodnej z prawdą narracji, że z jednej strony w UE nie ma dziś politycznej przestrzeni dla euroentuzjastycznej wizji pogłębienia integracji a la Macron, z pełną świadomością, że bez reformy strefa euro prędzej czy później się załamie. Jest to zresztą zgodne z naszym interesem – reforma strefy euro w wydaniu Macrona nie dość, że uderzy w niemiecką, a przez to i w polską gospodarkę, to jeszcze w praktyce wypchnie nas z Unii i rynku wewnętrznego, co byłoby dla Polski polityczną i gospodarczą katastrofą (bo na wejście do strefy euro nie ma dziś ani politycznej szansy, ani gospodarczego uzasadnienia). Trzeba sobie przy okazji jasno powiedzieć, że nie ma nic złego w tym, że patrzymy na swój interes. Wizja Macrona ubiera przecież w europejskie szaty stary i dobrze znany francuski szowinizm.
Realne propozycje
Z drugiej strony, Polska musi podkreślać z uporem maniaka, że jest jednym z nielicznych jednoznacznie proeuropejskich państw, które chce dalszej integracji, ale według nowego, eurorealistycznego modelu. Modelu, który zresztą można utożsamić z czwartym scenariuszem rozwoju UE, przedstawionym w marcu 2017 roku przez przewodniczącego Komisji, Jean-Claude’a Junckera. Zgodnie z tym scenariuszem, nazwanym przez samego Junckera „Doing less more efficiently”, Unia powinna w niektórych obszarach wzmocnić swoje kompetencje, a w niektórych je osłabić, po to, aby uratować sprawczość i legitymizację Wspólnoty jako całości.
W jakich obszarach potrzebujemy „skuteczniejszej Europy”? Z pewnością są tą kwestie ochrony zewnętrznych granic UE i wsparcia Frontexu. W drugiej kolejności potrzebujemy wzmocnienia Europejskiego Funduszu Obronnego i silniejszej koordynacji w zakresie przemysłów obronnych, przy jednoczesnym odrzuceniu francuskich mrzonek o europejskiej armii. Dalej, potrzebujemy silnego, europejskiego głosu w relacjach handlowych z partnerami zewnętrznymi, aby uratować partnerstwo transatlantyckie i jednocześnie umiejętnie ukształtować zasady współpracy z Chinami. Głosu, który będzie respektować w mniejszym lub większym stopniu interesy wszystkich państw członkowskich. Jednocześnie potrzebujemy dokończenia budowy rynku wewnętrznego, zwłaszcza w obszarze swobody przepływu usług, która jest dziś ograniczana m.in. przez orzecznictwo Trybunału Sprawiedliwości UE czy głośną dyrektywę o pracownikach delegowanych. Wreszcie, powinno nam zależeć na intensyfikacji walki z rajami podatkowymi i zwiększeniu środków na innowacyjność gospodarki, o czym w Parlamencie Europejskim mówił premier Mateusz Morawiecki.
To jednak nie wszystko. W ramach strategii „Doing less more efficiently” nie chodzi tylko o efektywność, ale i solidarność. Dlatego powinno nam zależeć na wprowadzeniu w życie ogromnego „planu Marshalla” dla Afryki, aby choć spróbować zapobiec masowej migracji do Europy.
Last but not least, powinniśmy wspierać stworzenie mechanizmów wsparcia dla bankrutujących państw Południa, nie tylko poprzez reformę polityki spójności (która nota bene przez samego ojca rynku wewnętrznego, Jacquesa Delorsa, była uznawana jako rekompensata za otwarcie rynków przez słabsze gospodarki), ale także stworzenie mechanizmów kompensacyjnych w strefie euro, np. w postaci proponowanej po wojnie przez Johna Maynarda Keynesa tzw. unii clearingowej.
To wszystko są politycznie realne postulaty, które w przeciwieństwie do ever closer Union leżą na stole. Co więcej, wbrew krytykom polskiej dyplomacji, wiele z nich Warszawa próbuje wprowadzić do europejskiej agendy lub będzie to robić w najbliższych miesiącach. Oczywiście zawsze można być bardziej skutecznym i unikać dyplomatycznych błędów, których rządowi PiS nie udało się niestety uniknąć.
***
Podsumowując, Polska ma do zaproponowania realistyczną, choć pewnie nie do końca dopracowaną, wizję przyszłości UE. Z różnych powodów, w tym także wewnętrznych, nie ma dziś wystarczająco silnych narzędzi do wcielenia jej w życie. Warto jednak o tej wizji rozmawiać z europejskimi partnerami, na czele z Berlinem. W gruncie rzeczy wizja ta jest znacznie lepsza dla Niemców niż pomysły Macrona. Co więcej, wprowadzenie tej eurorealistycznej wizji może pomóc w zahamowaniu marszu antysystemowych partii pokroju Alternatywy dla Niemiec. Alternatywą bowiem dla korzystnej dla nas wizji reformy jest rozpad Unii.
Niniejsza, specjalna edycja projektu „Spięcie” powstała przy wsparciu Warszawskich Spotkań Międzynarodowych „Świat pod Lupą 2018”, które odbędą się w dniach 12-13 października w Warszawie. Dwudniowe wydarzenie zamknie debata pod hasłem „Jaka Polska w jakiej Europie?” z udziałem przedstawicieli Klubu Jagiellońskiego, Nowej Konfederacji, Magazynu Kontakt, Kultury Liberalnej i Krytyki Politycznej. Szczegółowy program wydarzenia znajdziecie tutaj, a dołączyć można m.in. na Facebooku.