Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Jesteśmy beneficjentkami walki, którą prowadziły nasze prababki. Siłaczki, emancypantki, sufrażystki, bojownice

przeczytanie zajmie 19 min

Żyjemy dziś w przekonaniu, że wszelkie przysługujące nam prawa i przywileje to rzecz oczywista, która nam się należy i za którą nie musimy ponosić żadnej ceny. Warto pamiętać o tym, że dla poprzednich pokoleń oczywiste nie było posiadanie praw, lecz co najwyżej walka o nie. Kwestia niepodległościowa i patriotyczna była bardzo silnie związana z kwestią emancypacyjną. Chodziło z jednej strony o niepodległość kraju, a z drugiej o to, żeby w tym niepodległym kraju kobiety były wolne i miały zagwarantowane prawa. To coś zupełnie innego, niż w krajach zachodnich. Jesteśmy zadeklarowanymi lewicowcami i to dla nas wielka frajda, że sprawiliśmy, że słowa patriotyzm i niepodległość są odmieniane przez wszystkie przypadki w środowiskach feministycznych czy artystycznych.

O fenomenie polskiego ruchu emancypacyjnego, o tym dlaczego Maria Skłodowska musiała wyjechać do Francji, o katastrofalnym stanie polskich zbiorów archiwalnych i o tym, jak zrobić film bazując głównie na determinacji z twórcami filmu „Siłaczki”, Martą Dzido i Piotrem Śliwowskim, rozmawia Mateusz Perowicz.

Dlaczego zrobiliście film o polskich emancypantkach?

Marta Dzido: Dlatego, że nie było takiego filmu wcześniej. Jesteśmy takimi filmowcami, którzy starają się opowiadać o tym czego jeszcze nikt nie przedstawił. Wcześniej opowiadaliśmy o kobietach „Solidarności”. Wtedy wszystkim się wydawało, że to jest dobrze znana historia, a odkryliśmy coś nowego – zapomniane bohaterki i historie, które nie były powszechnie znane. Tutaj też jest chyba podobnie. Historia odzyskania niepodległości w 1918 roku jest nauczana w szkole, ale niewiele osób wie, że wtedy też kobiety uzyskały prawa wyborcze. Jeżeli zastanowić się nad tym, że kobiety wywalczyły sobie prawo do studiowania całkiem niedawno, bo 120 lat temu, to wydaje mi się że warto o tym opowiedzieć. Jesteśmy beneficjentkami walki, którą prowadziły nasze prababki.

Piotr Śliwowski: Zainspirowało nas to, że po projekcji naszego filmu „Solidarność według kobiet” ujawniła się niespotykana sytuacja. Zostaliśmy przedstawieni Dorocie Tułodzieckiej-Adams, która jest wnuczką sióstr Tułodzieckich, bardzo znanych w ówczesnym czasie działaczek poznańskich. Na tyle znanych, że imieniem Anieli Tułodzieckiej, nazwanych jedną z ulic w Poznaniu. To były niesamowite osoby. W zaborze pruskim, trwała bardzo zintensyfikowana praca germanizacyjna i te dwie siostry dbały o to, by dzieciaki mogły uczyć się języka polskiego.

Sprowokowaliśmy, już w czasie kręcenia filmu, taką sytuację że poprosiliśmy Bibliotekę Raczyńskich o zrobienie kwerendy i odszukanie dokumentów, które opowiadały o walce tych sióstr. Zobaczyliśmy dobrą historię, ale też to, że są dziś kobiety które zabiegają o pamiętanie o tamtych historycznych zasługach. Taką osobą była dla nas Dorota Tułodziecka-Adams. To niesamowite spotkanie pchnęło nas do realizacji tego filmu.

Marta Dzido: Duże znaczenie miało też to, że natrafiliśmy na książkę napisaną w 1930 roku przez Cecylię Walewską „Nasze bojownice”, w której ona nakreśliła sylwetki około 30 najważniejszych postaci ówczesnego ruchu emancypacyjnego. Na tym się dziś opieramy, bo niestety materiału jest niewiele. Nie ma fotografii, teksty są nieliczne. Dlatego bazujemy głównie na tej książce, która nie była wznawiana od tamtego czasu. Napisana jest przepięknym językiem 20-lecia międzywojennego, gdzie wspomina o bojownicach, o wyzwolennicach. Bardzo fajnie to opisuje. Na bazie tych tekstów inscenizujemy sceny fabularne i tworzymy tę historię.

Czy trudno jest odwzorować realia tamtej epoki na ekranie?

PŚ: Bardzo. My zabraliśmy się za film dokumentalny, natomiast po tym gdy się okazało, że w zbiorach archiwalnych nie ma żadnych materiałów i nie można zilustrować tej epoki, musieliśmy zmienić koncepcję. Przykładowo podczas powstania warszawskiego zniszczono między innymi archiwum Pauliny Kuczalskiej. Zostało zaledwie kilka ilustracji. Aby tę historię pokazać w atrakcyjny sposób, uznaliśmy, że jedynym rozwiązaniem będzie stworzenie scen fabularyzowanych, zwykle zarezerwowanych dla kosztownych, kostiumowych filmów fabularnych. Dla nas było to i jest ogromne wyzwanie zarówno pod względem kosztów, jak i realizacyjnym.

W naszym filmie nie ma takich sytuacji jak zamykanie ulic, wymazywanie napisów czy neonów. W filmie opowiadamy historię, która wówczas skończyła się dobrze, bo w 1918 roku Józef Piłsudski podpisał dekret o prawach wyborczych. Natomiast postulaty podnoszone przez emancypantki w wielu miejscach są wciąż aktualne. Chociażby kwestia szklanego sufitu czy różnic w pensjach. To są fundamentalne sprawy, które do dziś nie zostały rozwiązane. Biorąc pod uwagę aktualność niektórych postulatów uznaliśmy, że w filmie damy temu wyraz mieszając plany czasowe. W scenie fabularyzowanej widzimy na drugim planie jak emancypantka sięga po telefon albo zapala sobie papierosa zapalniczką Zippo. Nie ukrywamy tego i staramy się zrobić z tego wartość tego filmu.

MD: Przede wszystkim mamy takie sceny gdzie emancypantki są też we współczesności. Zabieramy te postaci, które widzieliśmy w inscenizacjach, tam, gdzie one przemawiają. Na przykład Maria Dulębianka, której rolę odgrywa Maria Seweryn, przemawia podczas swojego wiecu wyborczego. Ona w 1908 roku, kiedy nie było w ogóle praw wyborczych dla kobiet ani czynnych, ani biernych, „kandydowała” i organizowała wiece wyborcze. Ludzie przychodzili na te wiece i patrzyli co to w ogóle jest za dziwadło, że kobieta chce kandydować do Sejmu Galicyjskiego na posła.

Zrekonstruowaliśmy ten wiec i okazało się, że to przemówienie Dulębianki, oprócz postulatów wyborczych, jest bardzo aktualne. Mówi o tym jak niesprawiedliwym systemem jest kapitalizm, że musimy się organizować i że praca musi być panem, a jej sługą kapitał. Nasi statyści w strojach słuchając tego po prostu widzą, że to współczesne postulaty. Oprócz scen inscenizowanych, fabularyzowanych my wpuszczamy te emancypantki w przestrzeń dzisiejszej ulicy i nie ukrywamy tego, że jesteśmy we współczesności. Historia się nie skończyła w 1918 happy endem. Prawa wyborcze to był krok do tego, żeby kobiety weszły do polityki, żeby tę politykę współtworzyły i zmieniały świat. W taki sposób żeby, ta połowa społeczeństwa jaką stanowią, czuła się w nim sprawiedliwie. O równej płacy za tę samą pracę Zofia Daszyńska-Golińska mówi w roku 1907. To można powiedzieć dziś i to dalej jest tematem. Używamy tego kostiumu historycznego, żeby też zadać pytania o przyszłość i zapytać o współczesność.

Czy polski ruch emancypacyjny miał jakieś szczególne cechy w porównaniu z innymi tego typu zjawiskami w poszczególnych krajach? Czy był takim samym zjawiskiem jak na przykład w Niemczech czy we Francji? Czy możemy mówić o polskiej odmianie ruchu emancypacyjnego?

MD: Przede wszystkim takie, że tutaj nie było kraju i nie było tak naprawdę wiadomo do jakich władz apelować o te prawa wyborcze. W ruchu emancypacyjnym na ziemiach polskich to była kwestia dyskutowana: czy czekać i walczyć najpierw o niepodległość i później do rządu polskiego apelować o prawa wyborcze, czy to rozdzielić? Jak postrzegać ten ruch? Czy kobiety z zaboru austriackiego powinny działać na własnym obszarze? Czy kobiety z zaboru pruskiego powinny działać z niemieckimi emancypantkami? Okazywało się, że nie. Kwestia niepodległościowa, patriotyczna była bardzo silnie związana z tą kwestią emancypacyjną. Chodziło z jednej strony o niepodległość kraju, a z drugiej, żeby w tym niepodległym kraju kobiety były wolne i miały prawa. Czyli o coś zupełnie innego, niż w tych krajach zachodnich gdzie była państwowość.

PŚ: Nasze ekspertki mówiły, że to ewenement. W Polsce na walkę o prawa kobiet nakładała się walka o niepodległość państwa polskiego.

MD: To były liczne problemy związane z wolnością polityczną: na przykład nie można było zakładać stowarzyszeń, nie można było organizować zjazdów. Kobiety działały w konspiracji organizując tajne nauczenie i latające uniwersytety, ponieważ nie miały prawa do studiowania. Natomiast jeżeli kobiety z trzech różnych zaborów chciały się spotykać, to musiały szyfrem wysyłać do siebie zaproszenia i spotykać się pod pretekstem na przykład uczczenia 25-lecia pracy twórczej Elizy Orzeszkowej. A tak naprawdę po to, żeby opracować strategię walki na następne lata. Nie było takich sytuacji typu rzucanie się pod konia albo rzucanie cegłówkami w witryny sklepu, jak to się działo w innych krajach. Tutaj nawet demonstracje nie mogły się odbyć. Na przykład w Poznaniu, gdzie Tułodzieckie urządzały demonstracje, nie były one zbyt liczne, bo były zakazane. W Krakowie się to udało i w 1911 roku przeszła wielka demonstracja sufrażystek, robotnic, socjalistów…

PŚ: To była pierwsza tak równościowa manifestacja. Gdzie różne klasy społeczne kobiet spotkały się na jednej manifestacji, domagając się praw wyborczych.

MD:  Ciekawe było to, że emancypacja kobiet spotykała się z innymi kwestiami równościowymi. Sufrażystki, intelektualistki pisały i wydawały czasopisma starały się nawiązać porozumienie z robotnicami z fabryk, żeby wspólnie działać. Tułodzieckie zakładały pierwsze związki zawodowe pod koniec XIX wieku po to, żeby pomagać kobietom w trudnych sytuacjach. Takim, które pracowały po kilkanaście godzin na dobę.

PŚ: Niektóre rzeczy wynikły nam zupełnie przypadkiem. Wspominałem już o naszej wizycie w Bibliotece Raczyńskich. Proszę sobie wyobrazić, że panie bibliotekarki zrobiły tam tą kwerendę i nagle objawiły im się dokumenty, o których istnieniu nawet nie miały pojęcia! Na przykład korespondencja z Henrykiem Sienkiewiczem czy wspomnianą już Elizą Orzeszkową. Albo całe listy dzieci wymienione z imienia i nazwiska, którym Tułodzieckie kupowały elementarze i uczyły języka polskiego. Zachowały się listy uwzględniające wiek dzieci i to, jaki zawód wykonują ich rodzice. Tym bibliotekarzom aż się oczy zaświeciły, że mają takie skarby, o których nie wiedzieli. Dostaliśmy też dofinansowanie z Muzeum Historii Polski i zobaczyliśmy, że ta nasza praca, która trwa od stycznia ubiegłego roku, jest już znana. Zrobiło się o niej głośno. Jak zauważył Sławomir Cenckiewicz, jesteśmy zadeklarowanymi lewicowcami. Natomiast robimy film uczciwie i to dla nas wielka frajda, że w ten sposób sprawiliśmy, że patriotyzm i słowo „niepodległość” są odmieniane przez przypadki w tak różnych środowiskach – feministycznych, akademickich czy artystycznych. To jest niesamowite.

Jeśli dobrze rozumiem mówicie, że dla Polek w okresie zaborów priorytetem była rzecz wspólna, a na drugim miejscu ich osobiste ambicje. Dlatego niepodległość była mimo wszystko pierwsza, a prawa wyborcze – na kolejnym planie.

PŚ: One miały bardzo głęboko zakorzenione przeczucie, że robią to dla ogółu. Mówiło się, że nie o prawa dla kobiet chodzi, lecz o prawo do głosu bez różnicy płci.

MD: To też było bardziej skomplikowane. W każdym zaborze było coś innego. Były takie zasady, że w niektórych okręgach czy obwodach mogli głosować ludzie mający określony status majątkowy albo odprowadzający określoną stawkę podatku. Występowała więc nierówność nie tylko pod względem płci, ale także  pod względem tego kto ile zarabiał, jakim majątkiem dysponował.

Nie chodziło o prawa wyborcze dla kobiet tylko o prawa dla wszystkich grup wykluczonych?

MD: Dokładnie. Bez różnicy płci, wyznania, pochodzenia. One poszły o krok dalej i domagały się praw wyborczych dla każdego Polaka. Warto dodać, że po powstaniu styczniowym Polki się czuły współobwatelkami. One musiały wziąć sprawy w swoje ręce. Mężczyźni zginęli w powstaniu albo zostali zesłani w głąb Syberii. Musiały zarządzać majątkami, pójść do pracy. Żeby pójść do pracy, to musiały się kształcić.  A przecież nie mogły się kształcić, bo kobiety nie mogły studiować. Tworzyło się zamknięte koło.

O tym jest powieść Elizy Orzeszkowej „Marta”, którą przetłumaczono na wiele języków. To była pierwsza emancypacyjna powieść w Europie opisująca los kobiety w takiej sytuacji (tam bohaterką jest wdowa). Po prostu ma związane ręce i pomimo tego, że jakieś wykształcenie ma, nie jest w stanie się utrzymać. Przez to Polki musiały się zorganizować i nie chodziło tylko o te prawa wyborcze. Nie było tak, że sobie panie siedziały w salonie, piły herbatkę i mówiły „ojej, nie mamy praw wyborczych”.  One były zmuszone koniecznością dziejową! Zdały sobie sprawę przez te lata, że jak nie wywalczą sobie tego, to nigdy tego nie dostaną.

Polska była przyjaznym krajem dla kobiet? Wyróżniała się jakoś na tle innych narodów?

MD: Wyróżniała się, bo byli mężczyźni, którzy wspierali sprawy kobiet. Wypowiadali się publicznie na ten temat apelując o nadanie kobietom praw wyborczych. Przekonywali, że musimy wspólnie jako społeczeństwo walczyć o tę niepodległość. Że nie może być tak, że kobiety nie mają równych prawa. Było takich mężczyzna wielu – oni byli profesorami, naukowcami. Zachodnie sufrażystki były szykanowane, wyśmiewane, rysowano ich karykatury. Na ziemiach polskich też się śmiano z kobiet, ale byli też faceci, którzy kobiety wspierali. Mamy taką scenę z Ignacym Daszyńskim, który idzie w tym krakowskim marszu wśród tych sufrażystek, robotnic. Wspólnie z Zofią Daszyńską-Golińską wygłasza przemówienie, w którym mówi że ten bój, który prowadzą, to  „nasza wspólna sprawa” i kobiet nie może w nim zabraknąć. Był również Edward Prądzyński, który napisał książkę na ten temat, wydano ją w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Wielu było takich. Był Odo Bujwid, mąż Kazimiery Bujwidowej, który w środowisku krakowskich profesorów wpływał na opinię publiczną. On miał też problemy z tego powodu, że ta jego żona była bojownicą. Pojawiała się na uniwersytecie i próbowała te drzwi dla kobiet otworzyć.

Książkę na ten temat napisał Maciej Duda, „Emancypanci i emancypatorzy”. Pokazuje, ilu w Polsce było mężczyzn razem z tymi kobietami. Maria Dulębianaka na przykład stworzyła „Ligę Mężczyzn na rzecz praw kobiet”. W ruchu emancypacyjnym było wiele poglądów na to, jak ma wyglądać ich walka. Zastanawiano się, czy kobiety powinny same walczyć o swoje prawa, czy może robić to z mężczyznami. Na początku był nieufność, bo na Zachodzie sufrażystki walczyły same. Nie było czegoś takiego jak „Liga mężczyzn” poświęcająca się sprawom kobiet. Dulębianka coś takiego stworzyła i to był bardzo dobry pomysł. Dlatego Daszyński, który przemawiał na marszu sufrażystek, był później ambasadorem spraw kobiet na najwyższych szczeblach władzy.

Spraw do załatwienia mimo odzyskania niepodległości ciągle było dużo.

PŚ: W naszym filmie walka o prawa wyborcze jest tylko jednym z wątków. Niemniej ważny jest wątek Kazimiery Bujwidowej o dostępie do studiowania dla kobiet. Będziemy też robić ważną scenę pożegnania Marii Skłodowskiej wyjeżdżającej do Paryża po tym, jak po studiach wróciła do Krakowa i chciała oddać swoje umiejętności Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. Zamknięto przed nią drzwi – pomimo tego, że miała tytuł naukowy. Bujwidowa wówczas zdecydowała wraz ze swoim mężem, że swoim córkom muszą zapewnić inny los. Że nie ma zgody na emigrację edukacyjną.

MD: Ona bardzo chciała studiować, ale nie mogła. Postanowiła, że musi coś zrobić, żeby jej córki miały to wykształcenie. Potem zobaczyła jaki los spotkał jej przyjaciółkę Skłodowską. Po tej sytuacji zorganizowała masową akcję pisania podań –młode dziewczyny z tak zwanych „dobrych domów” pisały podania do rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego z prośbą o przyjęcie na studia. Pisały, że motywują to tym, że nie stać ich na wyjazd za granice. Chcą się uczyć, chcą się kształcić i proszą o to żeby mogły być przyjęte. Rektor został zasypany tymi podaniami.

PŚ: Pisały, że tylko w ten sposób mogą w pełni oddać swoje życie ojczyźnie. Te listy są zachowane. Są tam pięknie sformułowane postulaty. Nie chodziło o osobiste ambicje, tylko o pracę na rzecz kraju, którego nie było wówczas na mapie, a który istniał za sprawą ludzi upominających się o niego. Był to wyraz pozytywizmu.

MD: Rektor zastanawiał się bardzo długo i wybrał trzy pierwsze studentki na próbę. W 1894 roku zostały wpuszczone na uniwersytet jako wolne słuchaczki – nie było wiadomo, czy będą mogły mieć dyplom. Zaczęły uczestniczyć w wykładach, miały osobną ławkę, stwarzano im wiele problemów. Były dzielne i wytrzymały pierwszy semestr. Tak to się zaczęło. Później przyjmowane były kolejne kobiety. Jednak te pierwsze lata studentek na uniwersytecie to był wielki trud. Wydział prawa do 1920 roku bronił się przed kobietami i wszystkim odmawiał. To był proces, który trwał wiele lat.

Mamy prawa wyborcze, mamy walkę o dostęp do uniwersytetów. Jakie jeszcze kwestie poruszyliście w filmie?

MD: Ważny jest wątek solidarności: związki zawodowe, praca dla kobiet, spółdzielnie, kooperatywy. Na przykład Tułodzieckie stworzyły salon mód, Stowarzyszenie Personału Żeńskiego w Handlu i Przemyśle). One nauczyły się kroju i szycia, zatrudniły tam szwaczki. Te szwaczki były też współwłaścicielkami tego zakładu! Sprzedawały suknie, a zarobione pieniądze przeznaczały na działalność związaną z tajnym nauczaniem polskiego, wydawaniem czasopism, walką o prawa kobiet. Udzielały również porad prawnych. Paulina Kuczalska robiła to z kolei w Warszawie i we Lwowie. Zakładała tak zwane czytelnie dla kobiet –miejsca, gdzie kobiety mogły przyjść, czytać wydawane dla nich pisma, dyskutować i zapytać co robić w trudnych sytuacjach. Prawo było takie, że nie można było dochodzić ojcostwa, co było dramatem dla samotnych matek. Kobieta sama z dzieckiem nie może pracować, nie może się kształcić i nie może oczekiwać odpowiedzialności od ojca dziecka. Jaki ją czeka los? Na tych spotkaniach mogła oczekiwać jakiegoś wsparcia i pomocy.

Bardzo pozytywistyczny przekaz – niekoniecznie ten, który dominuje w polskim nauczaniu historii.

PŚ: Jedną z bohaterek jest Aleksandra Piłsudska, co umożliwia nam włączenie wątku walki o niepodległość z bronią w ręku.

MD: Maria Dulębianka też walczyła z bronią w ręku. To był moment wojny i kobiety bardzo mocno się zaangażowały. Mamy przecież dramatyczną historię Faustyny Morzyckiej, która wzięła udział w nieudanym zamachu na przedstawiciela władzy carskiej na ziemiach polskich, przez co popełniła samobójstwo. Zastanawialiśmy się na ile tę postać pokazywać w naszym filmie, ale doszliśmy do wniosku, że to odrębna historia. Mogłaby spowodować dyskusję na temat tego, na ile była to akcja terrorystyczna. Do czego się można się posunąć w walce ideowej?

Mimo wszystko ta prac pozytywistyczna jest wyjątkowo słabo znana. Gdy szukałem materiałów do artykułu o Faustynie Morzyckiej byłem niezwykle zdumiony skalą działalność polskich pozytywistek. Kobiece Koło Oświaty Ludowej, które stworzyły, było zorganizowaną siatką nauczycielek języka polskiego, która jeździła do wyselekcjonowanych miejscowości. One tam otwierały szkoły, uczyły języka polskiego i walczyły z analfabetyzmem. 

MD: Gdyby ta ludność nie przyswoiła języka polskiego, którego charytatywnie nauczały „siłaczki”, to z czasem doszłoby do rusyfikacji tych obszarów.

To jeden z nieopowiedzianych jeszcze wątków w polskiej historii. Przedstawicie motywy tego rodzaju działalności w swoim filmie?

MD: Myślę, że siostry Tułodzieckie będą przedstawicielkami tej pracy na rzecz zachowania języka i kształcenia. Inny przykład to Maria Dulębianka i jej działalność we Lwowie. To mało znany epizod z jej życia, ale przecież już po tej akcji kandydowania, co oczywiście nie mogło się udać, prowadziła Klub Dzieci Uliczników. Bardzo mocno się angażowała społecznie. Po jej śmierci jedną z ulic we Lwowie nazwano jej nazwiskiem, choć nie ma już tej ulicy. Byliśmy we Lwowie i szukaliśmy śladów i oprócz grobu Marii Dulębianki to nie znaleźliśmy nic.

Niestety ciężko znaleźć ulicę nazwaną imieniem którejkolwiek z tych pań.

MD: Tak, nawet dziś w Polsce nie znajdziemy ich dużo.

PŚ: Na szczęście Konopnicka się przebiła.

MD: Ale z innego powodu. Również Nałkowska, ale też z innego powodu. Za to Dulębianka, Bujwidowa czy Paulina Kuczalska są zupełnie nieznane, a według mnie są to najważniejsze postacie tego ruchu. Gdzieś na obrzeżach Poznania jest ulica Anieli Tułodzieckiej.

Czy taka pozytywistyczna działalność jaką one wtedy prowadziły jest dzisiaj potrzebna? 

PŚ: Ja się z taką pracą spotykam za każdym razem, gdy jadę gdzieś w Polskę. My cały czas jeździmy z filmem „Solidarność według kobiet”. Cały czas jesteśmy zapraszani, chociaż minęły cztery lata od premiery, był pokazany w TVP i film jest dostępny w VOD. To jednak sprawia ludziom ogromną frajdę obejrzeć go na dużym ekranie i jeszcze porozmawiać z twórcami. Za każdym razem kiedy jedziemy gdzieś w Polskę –  niezależenie od tego, czy to Nowy Tomyśl, Wałbrzych, Ełk czy Piła – to za organizacją tego stoi jedna kobieta. Ona zapewnia dla nas noclegi, bilety, honorarium i załatwia kino. Byliśmy na około 150 spotkaniach. Zjechaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz. Za każdym razem spotykamy grupkę osób. To są przeważnie panie czasem wspierane przez mężów. One piszą wnioski albo zrzucają się i z własnych pieniędzy robią to wszystko. Dla mnie to jest działanie pozytywistyczne, taka mrówcza praca.

MD: To taka praca, której efekty widać, ale nie widać jej autorów. Nikt tam nie przecina wstęgi ani nie fotografuje. Nie wiąże się to z żadnym prestiżem ani zarobkiem. Taka praca wciąż potrzebna, bo wiele rzeczy nie działa w naszym kraju. Tylko czy to musi tak być, że te zadania spadają na kobiety z małych miejscowości, które ciągnąc trzy etaty jeszcze się w coś angażują? A może potrzeba obrać trochę inną strategię, żeby się te kobiety wreszcie przestały bać, nabrały poczucia własnej wartości, weszły do tej polityki i zaczęły to zmieniać też od góry. Bo chodzi też o rozwiązania systemowe. Nie wszystko da się zrobić oddolnie. Ostatnio ktoś po projekcji filmu „Solidarność według kobiet” zapytał jakby to było, gdyby kobiety były obecne przy Okrągłym Stole i potem współtworzyły rząd. Na pewno nie byłoby doskonale, ale pewnie byłoby inaczej.

Wasz film łączy te dwie perspektywy, oddolnego zaangażowania, ale też prób wpływania na struktury władzy.

Właśnie to staramy się opowiedzieć. Że z jednej strony była ta mrówcza praca u podstaw, a z drugiej strony próba wejścia do tych struktur zarezerwowanych dla mężczyzn. Wpływ na politykę. One w 1917 zaczęły czuć, że w planach na niepodległe państwo nie ma nic o prawach kobiet. Dlatego zaczęły chodzić do Dmowskiego, Daszyńskiego czy Piłsudskiego i lobbować za wprowadzeniem praw wyborczych bez różnicy płci. Oni sami z siebie nie pomyśleli o tym – mimo tej gigantycznej pracy, która przez wiele lat trwała.

Czy są może jakie dokumenty opisujące przebieg takich spotkań?

PŚ: Cały czas tych dokumentów szukamy. Jest zachowany list Izabeli Moszczeńskiej do Józefa Piłsudskiego, w którym ta działaczka PPS odwołuje się do wspólnej walki o wolną Polskę. Czytając ten list znaleźliśmy analogie do listu, który napisała Anna Walentynowicz do Lecha Wałęsy.

MD: „Do brygadiera Piłsudskiego”, tak się ten list nazywał. Szukałam usilnie stenogramów spotkań z Józefem Piłsudskim, ale niestety ich nie ma. Wiadomo jednak, że takie spotkania były, bo jednak on ten dekret podpisał i to dość szybko. Myślę, że też Aleksandra Piłsudska miała na to wpływ.

Czy patrząc na to jak wygląda polityka historyczna Polski można założyć, że znajdzie się w niej miejsce dla „siłaczek”?

MD: Musi się znaleźć.

PŚ: Ja jestem zdania, że my wnosimy erratę do tej powszechnej narracji, że mamy do czynienia z wybrakowaną historią. Tak samo jak „Solidarność według kobiet”, tak samo „Siłaczki” to ponadczasowe dzieło, które będzie świetnym narzędziem edukacyjnym. Jak i też doskonałym narzędziem promującym Rzeczpospolitą poza granicami. Jednym z partnerów filmu jest Fundacja Heinricha Bolla. To daje gwarancję, że film zostanie przetłumaczony na  język niemiecki i zostanie pokazany w Niemczech. Polki i Niemki mają w tym roku wspólną, setną rocznicę, natomiast w Niemczech tego się nie fetuje. Gdy pisałem do naszych niemieckich partnerów, którzy byli zainteresowani pokazaniem filmu w Niemczech, to były to głównie uniwersytety. Uważam, że to najlepszy z możliwych targetów. Trafiamy do studentów dyplomacji, stosunków międzynarodowych, polonistyki – czyli tych, którzy będą kreować nasze wzajemne stosunki w przyszłości. Uważam, że to bardzo cenne kontakty. Pod wpływem tej korespondencji ci ludzie w Niemczech zauważyli, że i u nich kobiety mają setną rocznicę uzyskania praw wyborczych.

Pewnie większość czytelników spodziewałaby się odwrotnej inspiracji, to jest że zagraniczne obchody zainspirowały Was do pracy nad filmem.

PŚ: Mamy nadzieję, że film będzie również gorąco dyskutowany w Niemczech. W tym filmie – oprócz tego, że podkreślamy że Polska była w awangardzie demokracji i takich przemian – to też mówimy o tym, że prawa, które kobiety wywalczyły, nie są wieczne. Nie ma żadnej gwarancji, że te prawa pozostaną na zawsze. To ważne, gdy obserwujemy zmiany na świecie i fundamentalizmy, w które osuwają się demokracje. W Turcji prawa kobiet są cofane. Te przemiany, z którymi może będziemy mieli do czynienia też w Europie Zachodniej, która tak bardzo zmienia się pod względem demograficznym. Nasze wypracowane w Europie wartości obywatelskie i reguły demokratyczne mogą ewoluować. Chcielibyśmy aby ten film sprowokował też takie refleksje.

A co w pierwszej kolejności chcecie osiągnąć w Polsce?

PŚ: Mam nadzieję, że tym filmem nie tylko wniesiemy nową jakość do debaty historycznej, ale też pokażemy jak atrakcyjne bohaterki historii mamy. Możemy odnosić się do wspaniałych heroin, o których nikt nie pamięta. Tym naszym „siłaczkom” należy się film z hollywoodzkim rozmachem! Uczestniczyliśmy w kilku konferencjach naukowych dokumentując informację o „siłaczkach”. To były konferencje naukowe. Wszystkie referaty, które były przedstawiane, dotyczyły sufrażystek z Francji czy Wielkiej Brytanii! Okazało się, że nie są prowadzone żadne badania na temat polskich sufrażystek, a wszyscy polscy naukowcy wybierają opowieści o tamtych bohaterkach. Powód jest prosty: tam to się łączy z grantem. Dostają grant na badania i idą do zachodnioeuropejskiej biblioteki, gdzie mają wszystko uporządkowane. Tutaj mamy do czynienia z kompletnym bezładem w archiwach z potraconymi archiwami. Część archiwów jest na Ukrainie, cześć w Moskwie. Wszystko jest po prostu w rozsypce.

MD:  To nie jest do końca tak, że wszyscy naukowcy opowiadają o losach zagranicznych sufrażystek. Mamy przecież konsultantów filmu i to jest taki głos ekspercki. To są ludzie, którzy prowadzili badania na temat polskich emancypantek. Ale rzeczywiście na Zachodzie po pierwsze archiwa się zachowały, a po drugie tam się dostaje na to grant. Można pojechać i spędzić miesiąc czy dwa w tych archiwach.

Jeżeli mamy tak duży problem z archiwami, to może państwo powinno zorganizować dużą, skoordynowaną akcję uzupełniania i porządkowania archiwów? To też szansa na uratowanie tego, co jest jeszcze w rodzinnych archiwach, ożywienie tej pamięci. Może będziemy mogli niedługo usłyszeć wypowiedziane z dumą „moja prababcia była siłaczką”?

PŚ: Jestem przekonany, że tak. Odkryliśmy panią, która jest wnuczką Pauliny Kuczalskiej. Ona dopiero oswaja się z tym, że jest wnuczką Pauliny Kuczalskiej.

MD: Miała tego świadomość, tylko to spotkanie z nami wzbudziło zainteresowanie.

PŚ: Dało jej poczucie, że ona jest z tego dumna. Teraz jest świadoma, że nie tylko ona wie o swojej prababce. My chcemy tę historię opowiedzieć i pokazać ją dalej.

Kiedy możemy spodziewać się premiery?

PŚ: 28 listopada, w setną rocznicę podpisania dekretu przez Józefa Piłsudskiego. Planujemy premierę w Muranowie, a w później w kolejnych polskich miastach. Wciąż układamy listę, ponieważ wciąż dostajemy zgłoszenia od różnych placówek, które chciałyby pokazać „Siłaczki”. Niektórzy są zaskoczeni, że jeszcze nie było premiery. O filmie już słyszeli, a filmu nie ma. W ubiegłym roku nie dostaliśmy żadnego dofinansowania.

MD: To też pokazuje, że rzeczywiście atrakcyjniejsze są te pościgi konne i sceny walki. tutaj mamy historię, którą nie każdy chce sfinansować.

Jednak otrzymali Państwo dofinansowanie?

PŚ: Pierwszym partnerem filmu został Dom Spotkań z Historią. Teraz dostaliśmy dofinansowania z Muzeum Historii Polski i grant z Fundacji Heinricha Bolla. Kilka dni temu z sukcesem zakończyliśmy aukcję crowdfundinową. Dostaliśmy tez wsparcie od miast: Poznania i Krakowa. Te źródła finansowania które złożył się na połowę budżetu filmu. Mamy jeszcze drugą połowę do zrobienia.

Czego, co nie udało się przez skromny budżet, najbardziej Wam żal?

MD: Chcieliśmy nagrać scenę w sali Marii Skłodowskiej w Polskiej Akademii Nauk. Byliśmy już umówieni, prawie wszystko było dopięte. Okazało się, że wynajęcie tej sali kosztuje 9 500 złotych za kilka godzin. My mogliśmy zaproponować 500-700 zł.

PŚ: Po negocjacjach zeszli do 4,5 tys. Dla nas to są ogromne pieniądze.

MD:  Musieliśmy kolejny tydzień szukać innych miejsc. Tak to niestety wygląda. Na szczęście jest bardzo dużo przyjaznych osób, które nam pomagają, angażują się bo czują, że to ważna sprawa.

Ironia losu. Kobiety, o których jest ten film walczyły o swoje prawa, miały nieoceniony wkład w kształtowanie się polskiej tożsamości narodowej i robiły to wszystko dzięki samoorganizacji, bez żadnej centralnej instytucji wspierającej ich działania. Ich historia zostanie opowiedziana w dużym stopniu dzięki takim samym działaniom, dzięki zaangażowaniu ludzi dobrej woli uprawiających niestrudzenie pracę u podstaw. Może trudno wyobrazić sobie lepsze upamiętnienie ich dokonań?

MD: Daje nam to niesamowitą energię. Ludzie, którzy przychodzą na nasz plan jako statyści mają później poczucie, że wydarzyło się coś wielkiego.  Że to co zrobili jest ważne. To pomaga również w promocji naszego filmu.

PŚ: Ci statyści to cały przekrój naszego społeczeństwa. Przychodzą dziennikarze, pracownicy uczelni, studenci. Oni pracują i angażują się w różnych instytucjach, gdzie mówią o naszym filmie i promują go. My wiemy o tym ile osób na ten film czeka. Myślę, że nie jeden filmowiec winszowałby sobie takiego potencjału społecznego. Zbudowaliśmy widownię, zanim film powstał.

Pozostaje gratulować i trzymać kciuki.

MD: Chciałam przypomnieć na koniec jedno zdanie, które wypowiedziała Zofia Daszyńska-Golińska podczas przemówienia na rynku w Krakowie. „Praw się nie dostaje, prawa się zdobywa w walce”. Chciałabym, żeby ten film uświadomił wszystkim, że te prawa nie przyszły znikąd. Ktoś o nie walczył przez dziesięciolecia. Wiele współczesnych studentek w ogóle nie zadaje sobie pytań o to, komu zawdzięczają wywalczone prawa. A zawdzięczają je właśnie „siłaczkom”.