Reforma na pół gwizdka. Co zostało z Konstytucji dla Nauki?
W skrócie
Sejm uchwalił w minionym tygodniu ostateczną wersję Ustawy o szkolnictwie wyższym i nauce, a w poniedziałek 23 lipca została przekazana do podpisu prezydentowi. W ten sposób tzw. Konstytucja dla Nauki zbliża się do wejścia w życie. Lektura tego dokumentu, a zwłaszcza jego porównanie z tekstem ogłoszonym tuż przed Narodowym Kongresem Nauki w Krakowie, pozostawia uczucie niedosytu. Kolejny raz reforma polskiego szkolnictwa wyższego zatrzymuje się w pół drogi. I to pomimo zapewnień ministerstwa, że nie możemy sobie więcej pozwolić na jedynie połowiczne rozwiązania.
Od samego początku sprawowania urzędu wicepremier Jarosław Gowin nie ukrywał swojego zaniepokojenia stanem polskiej nauki i szkolnictwa wyższego: niskim stopniem umiędzynarodowienia, małą aktywnością naukową, wątpliwą jakością nauczania czy „chowem wsobnym” typowym dla wielu polskich uczelni. Rozwiązaniem tych problemów miało być przygotowanie kompleksowej reformy nauki i szkolnictwa wyższego jednocześnie zmniejszającej biurokratyczne obciążenia i zwiększające perspektywy wspierania ambitnych planów uczelni i naukowców. Punktem wyjścia do dyskusji stały się projekty założeń do Ustawy 2.0 przygotowane przez trzy wyłonione w drodze konkursu zespoły. W toku spotkań organizowanych w ramach Narodowego Kongresu Nauki wypracowane zostały projekty Ustawy o szkolnictwie wyższym i nauce, które zaprezentowane zostały we wrześniu ubiegłego roku w Krakowie.
I tu, niestety, kończy się najlepsza część opowieści o tej reformie.
Po krakowskim Kongresie Nauki nastał nie tyle czas cyzelowania rozwiązań, co negocjowania różnego rodzaju ustępstw, zmian i pozornych ulepszeń. Kiedy mocno zmieniony projekt został w końcu przesłany do Sejmu, to wkrótce potem Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego z niejaką dumą donosiło o setkach zgłoszonych autopoprawek.
Tylko skoro potrzeba było ich aż tyle, to znaczy, że pomimo długotrwałych przygotowań i szerokich konsultacji projekt wcale nie został dopracowany. Co więcej, w trakcie parlamentarnych dyskusji wprowadzono kolejne zmiany do już zmienionego projektu. I w ten sposób nawet najwytrwalsi widzowie spektaklu pod tytułem „Reforma nauki i szkolnictwa wyższego” przestali orientować się w jego treści.
Zmiany, które pomogą szkolnictwu
Klub Jagielloński we wrześniu wskazywał na kilka kluczowych i momentami rzeczywiście radykalnych rozwiązań przyjętych w projekcie Ustawy 2.0. Na szczęście utrzymany został pomysł zupełnie nowego sposobu kształcenia doktorantów w postaci szkół doktorskich. Co więcej, jest to jeden z tych fragmentów ustawy, w którym wprowadzone zmiany rzeczywiście służyły doskonaleniu przepisów prawa. Wprowadzono między innymi przepis, który uniemożliwi podejmowanie studiów doktoranckich jedynie w celu pobierania stypendium przez osoby, które już posiadają stopień doktora (art. 209.1.).
Na szczęście utrzymano zasadę, że szkoły doktorskie będą mogły po 2021 roku prowadzić jedynie jednostki, które otrzymały w danej dyscyplinie co najmniej kategorię B+. Jest to jasny sygnał, że studia doktoranckie rzeczywiście mają stać się przygotowaniem do kariery naukowej, rozumianej w szerszej niż tylko regionalna perspektywie.
Po wielokroć podkreślaliśmy także, że współczesna gospodarka potrzebuje nie tylko absolwentów studiów uniwersyteckich, a wszystkie kraje o zdecydowanie bardziej zaawansowanych systemach szkolnictwa wyższego doceniają znaczenie uczelni zawodowych. W uchwalonej przez Sejm ustawie z satysfakcją dostrzegamy wyraźne ograniczenie uprawnienia do kształcenia specjalistycznego (co oznacza po prostu kształcenie na poziomie V Polskiej Ramy Kwalifikacji) jedynie do uczelni zawodowych. Dzięki takiemu rozwiązaniu publiczne uczelnie zawodowe (dobrze, że ustawa odchodzi od terminu wyższa szkoła zawodowa) znajdują swoją niezagospodarowaną i bezkonkurencyjną niszę edukacyjną. Jeśli tylko zechcą użyć tej możliwości będzie to z korzyścią dla całej gospodarki i dla regionalnych rynków pracy.
Już we wrześniu pisaliśmy z uznaniem również, że zgodnie z deklaracjami o deregulacji, ustawa nie podejmowała szczegółowych rozstrzygnięć co do struktury organizacyjnej uczelni. Przy innych okazjach wskazywaliśmy, że polskie przywiązanie do tradycyjnych wydziałów utrudnia wprowadzanie zmian i czasem wręcz uniemożliwia zrealizowanie badawczych pasji czy dydaktycznych ambicji. Ustawa o szkolnictwie wyższym i nauce nadal nie podejmuje w tym względzie żadnych rozstrzygnięć. Poza jednym: art. 17.2. nadal głosi, że „Statut uczelni może przewidywać również inne ograny uczelni”, co wskazywałoby na utrzymanie tak władzy dziekanów, jak i rad wydziałów. Jednocześnie w art. 23 wyraźnie powiedziane jest, że do zdań rektora należy w szczególności „powoływanie osób do pełnienia funkcji kierowniczych w uczelni i ich odwoływanie”. Tak sformułowany przepis nie pozostawia wątpliwości – dziekana nie będzie powoływać (i odwoływać) rada wydziału, a rektor. Być może po uprzedniej konsultacji z radą wydziału, ale nawet statut uczelni nie będzie mógł ograniczyć ustawowego prawa rektora do samodzielnego podejmowania decyzji w tym względzie.
Rady uczelni bez zębów
Gdy jesteśmy przy strukturze uczelni i jej organach, to nie sposób nie wskazać naszego największego rozczarowania. We wrześniu uznaliśmy wprowadzenie nowego organu uczelni, czyli rady uczelni, za rozwiązanie tyleż potrzebne, co radykalne. Po wszystkich naniesionych poprawkach rada uczelni została kompletnie pozbawiona zębów. Zgodnie z przepisami zawartymi w art. 18 rada zasadniczo opiniuje i monitoruje. Choćby w odniesieniu do „zatwierdzania sprawozdania z wykonania planu rzeczowo-finansowego” albo „zatwierdzania sprawozdania finansowego” ustawa nie zostawiła radzie żadnych narzędzi, by wymusić na rektorze realizację jego własnych planów. Innymi słowy – a co w sytuacji, kiedy rada tych sprawozdań nie zatwierdzi? Zgodnie z obecnym tekstem ustawy – nic.
Nawet przy tak ważnym zadaniu rady, jak „wskazywanie kandydatów na rektora” pojawia się coś na kształt doprecyzowania treści „po zaopiniowaniu przez senat”. To sformułowanie jest kompletnie niejasne. Czy rada ma się w jakikolwiek sposób konsultować z senatem (przecież rada i tak jest powoływana przez senat)?. Czy też ma tych kandydatów wskazywać, a senat po prostu zgodnie ze swoim uprawnieniem te kandydatury opiniuje (art. 28.1.7)?
Tak naprawdę oprócz wskazywania kandydatów na rektora, to rada podejmuje swoje niezależne decyzje tylko w dwóch przypadkach: to ona wyraża zgodę na podjęcie dodatkowego zajęcia zarobkowego przez rektora (art. 125.4) oraz wybiera firmę audytorską, która ma zbadać roczne sprawozdanie finansowe uczelni publicznej (art. 410).
Trudno sobie w chwili obecnej wyobrazić reprezentantów otoczenia społeczno-gospodarczego, zwłaszcza rzeczywiście zaangażowanych w działalność gospodarczą, którzy poświęcą swój czas, by raz na kilka lat wskazać kandydatów na rektora i zdecydować o wyborze firmy audytorskiej.
W ten sposób rada uczelni stała się organem fasadowym. Fasadowym, a przez to i kompletnie niepotrzebnym. A jednocześnie – posiadający więcej uprawnień rektor zostaje pozbawiony rzetelnej i rozsądnej kontroli. I to jest jedno z największych nieszczęść uchwalonej przez Sejm ustawy. Pozbawiona rzeczywistych uprawnień rada uczelni może się po prostu skompromitować. W niczym nie pomoże, a stanie się tylko kosztownym dodatkiem do administracji uczelnianej. Za kilka lat nikt już nie zaryzykuje stworzenia silnej rady uczelni, na wzór sprawnie działających rozwiązań od dawna stosowanych na zachodzie.
Uczelnie wybiorą strategię „na przeczekanie”
Oczywiście, tak jak pisaliśmy o tym już we wrześniu, Ustawa o szkolnictwie wyższym i nauce w wielu wypadkach przewiduje wprowadzenie przepisów wykonawczych w postaci rozporządzeń.
Bez szczegółowych przepisów dotyczących zasad podziału dotacji budżetowej, zasad tworzenia list czasopism i wydawnictw, szczegółowych zasad przeprowadzania kategoryzacji jednostek naukowych – trudno stwierdzić, czy i na ile przyjęte rozwiązania rzeczywiście przyczynią się do podniesienia jakości badań naukowych i nauczania.
Nie da się ukryć – ustawa w kształcie uchwalonym przez Sejm jest sporym rozczarowaniem. Można się obawiać, że tak jak dotąd po raz kolejny najczęstszym (a i poniekąd najrozsądniejszym) działaniem uczelni stanie się przeczekanie. W ten sposób stracimy kolejne lata w wyścigu o naukową i dydaktyczną doskonałość. Opisywana w preambule do ustawy „szlachetna działalność człowieka”, czyli przekazywanie z pokolenia na pokolenie wiedzy, będzie się tułać po opłotkach europejskiej nauki.