„Kazaliście swoim szmatławcom szczekać na mnie”. O Januarym Grzędzińskim
W skrócie
Jako adiutant Piłsudskiego i jeden z pionierów polskiego lotnictwa w rzeczywistość odrodzonego państwa wchodził z perspektywami wielkiej kariery. Oddalał się od niej stopniowo, coraz wyraźniej uświadamiając sobie nieprzystawalność polskich realiów do legionowych „szklanych wizji”. Sprzeciwiał się idącej na kompromis z nacjonalizmem sanacji, dążącemu do emigracyjnych czystek obozowi Sikorskiego, dławiącym wolność słowa komunistom. Ostatni, nie mogąc go złamać, usiłowali zdyskredytować jako człowieka niezrównoważonego psychicznie. Do końca pozostał legunem-socjalistą.
Lato roku 1968. Prowadzona przez partyjną prasę od miesięcy antyinteligencka nagonka nie gaśnie. Po studentach i „syjonistach” na czoło „obozu zdrady” wysuwają się nieliczni literaci. W doborowym gronie atakowanych szczególnie, obok znanego publicysty i posła na Sejm PRL, Stefana Kisielewskiego oraz popularnego historyka – Pawła Jasienicy, jest jeszcze ktoś. Pozostający w ich cieniu, blisko osiemdziesięcioletni pisarz, a zarazem weteran Legionów, January Grzędziński.
Coraz bardziej osaczony, ośmieszany i pozbawiony możliwości obrony w prasie krajowej piłsudczyk-socjalista nie składa broni. Na łamach paryskiej „Kultury” ukazują się kolejne, choć przemycone z Polski, to podpisane jego nazwiskiem, teksty obnażające fikcję gomułkowskiej praworządności. Równolegle wysyła list do politycznie nadzorującego Związek Literatów Polskich (ZLP), partyjnego pisarza Jerzego Putramenta. „Kazaliście swoim szmatławcom szczekać na mnie. Psy szczekają, a karawana idzie dalej – jak mówią Arabowie. Do widzenia. January Grzędziński” – kończy.
Przez Taszkient i Paryż do Legionów
Pierwszym politycznym doświadczeniem – rzecz typowa dla pokolenia mającego odzyskać wkrótce własne państwo – była rewolucja lat 1905-1907. Grzędzińskiego zastała w Taszkiencie, gdzie pracował jego ojciec. Mając 16 lat, jako przywódca gimnazjalnej konspiracji antycarskiej, trafił na krótko do więzienia.
Studia medyczne, na które skierowali go do Paryża dobrze sytuowani rodzice, nie okazały się wyborem trafionym. Znacznie bardziej pochłaniała go polityka i przeżywająca nad Sekwaną swoisty boom tematyka lotnicza. Dzięki pomocy jednego z emigracyjnych socjalistów, inżyniera Witolda Jarkowskiego, w 1909 r. dostał się do prestiżowej Wyższej Szkoły Aeronautyki. „Byliśmy – wspominał po latach pobyt tam – niejako w epicentrze tworzenia się nauki lotniczej”.
Równolegle zaangażował się w emigracyjny ruch socjalistyczny. W organizacjach młodzieżowych – podobnie jak w szeregach samej Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) – coraz ostrzej zaznaczał się spór między mniej licznymi zwolennikami kursu niepodległościowego oraz większością, postulującą koncentrację na nierównościach ekonomicznych. Swoje miejsce widział pośród pierwszych, którzy rywalizując z prądem internacjonalistycznym, zwalczali także zorientowany „na Rosję” rodzimy nacjonalizm. Wkrótce, dostrzeżony przez wysłannika i prawą rękę Piłsudskiego, Kazimierza Sosnkowskiego, włączył się w organizację paryskich struktur „Strzelca” i Związku Walki Czynnej (ZWC).
W Paryżu Grzędziński poznał też stosunkowo słabo jeszcze znanego, po latach patetycznie nazwanego „sumieniem polskiej lewicy”, Andrzeja Struga. Socjalistyczny pisarz miał okazać się nie tylko ważnym autorytetem politycznym, ale także przyszłym mężem siostry Januarego, Nelly.
Wśród żołnierzy-obywateli
Dyplom obronił w czerwcu 1914 r. Wybuch wojny między zaborcami sprawił, że obiecujące perspektywy zawodowe szybko zeszły na plan dalszy. Z końcem września 1914 r. Grzędziński zameldował się w Legionach. Nie mogąc w praktyce wykorzystać swego wykształcenia, poprosił o przydział do piechoty. Po krótkim epizodzie w legionowej kawalerii, trafił do 4. Pułku Piechoty. Z „Czwartakami” przeszedł cały szlak bojowy. Awansował, otrzymał Krzyż Virtuti Militari, zetknął się z innym orędownikiem Polski Ludowej – poetą Władysławem Broniewskim. Wstąpił też do konspiracyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej (POW).
Kiedy, wobec liberalizacji kursu niemieckich władz okupacyjnych, nadarzyła się okazja spożytkowania wykształcenia Grzędzińskiego, zwierzchnicy skierowali go do Warszawy. Włączył się tu w prace nad rozwijaniem Polskiego Towarzystwa Żeglugi Nawietrznej (PTŻN). Nie mając jeszcze 30 lat został wykładowcą aeronautyki, przybliżającym specyfikę najnowocześniejszego wówczas rodzaju broni studentom warszawskich szkół technicznych.
W listopadzie 1918 r., jako wysłannik rządu ludowego powołanego w Lublinie przez socjalistów i lewicę ruchu chłopskiego, dotrze do powracającego z internowania Piłsudskiego. „Dziękuję Wam. Wy już do Lublina nie wrócicie, zostajecie u mnie” – usłyszy, stając się tym samym jednym z adiutantów Komendanta.
Podczas pełnienia tej funkcji – a odpowiadał m. in. za kontakt z premierem Ignacym Paderewskim; został także wysłany na konferencję paryską – będzie bezpośrednim świadkiem nieudanego, kierowanego przez bliskiego endecji płk. Mariana Januszajtisa, zamachu stanu. Mimo fascynacji postacią przełożonego, szybko poprosi o przeniesienie do służby w tworzącym się od podstaw lotnictwie.
Twórca Ligi Obrony Powietrznej Państwa
Podczas wojny o granice odrodzonej Polski nie walczył w linii. Z „mocnym wykształceniem” pełnił szereg funkcji zarówno w samym wojsku, jak i ministerstwach – Spraw Wojskowych oraz Kolei Żelaznych. Z biegiem miesięcy, mimo pozostawania w służbie, coraz wyraźniej koncentrował się na potrzebie rozwoju, niezbędnego w jego przekonaniu dla wzmocnienia pozycji młodego państwa, mniej popularnego lotnictwa cywilnego.
W 1921 r., obejmując funkcję wiceprezesa Aeroklubu Rzeczypospolitej Polskiej, jako wydawca, redaktor naczelny oraz autor dużej części tekstów [sic!], rozpoczął wydawanie „Lotu” – jedynego wówczas w Polsce periodyku poświęconego lotnictwu niewojskowemu.
Dwa lata później, za cel stawiając sobie umasowienie i przybliżenie tej tematyki społeczeństwu, zostanie spiritus movens powołania otwartej dla każdego obywatela Ligi Obrony Powietrznej Państwa (LOPP). W połowie lat 20. finansowana głównie ze składek organizacja liczyć będzie już blisko 300 tysięcy członków, a w jej dyspozycji znajdzie się eskadra 12 samolotów. Liga budować będzie szkoły i lotniska szybowcowe, finansować zagraniczne stypendia młodym konstruktorom, wydawać materiały popularyzatorskie.
Paradoksalnie, jej intensywny rozwój stanie się problemem Grzędzińskiego. W obliczu oskarżeń o niegospodarność wysuwanych wobec kierownictwa LOPP – ich tłem był spór między zwolennikami oraz przeciwnikami przebywającego tymczasowo „na bocznym torze” Naczelnika – krótko przed zamachem majowym zrezygnuje z pełnionej funkcji.
O panującej wówczas w lotnictwie atmosferze świadczyć może wydana mu w 1924 r. opinia służbowa. Jej autor, czołowy w lotnictwie przeciwnik Piłsudskiego – za takiego uchodził gen. Włodzimierz Zagórski – stwierdzał: „Poczucie honoru i godności własnej: mierne. Lojalność służbowa: żadna. Ambicja pracy, ambicja osobista: przesadne. Zdolności fizyczne: chuderlawy. Zmysł wykonawczy: żaden. Wyszkolenie fachowe: niedostateczne. Sprytny i przebiegły. Wysoce nielojalny. Intrygant z zamiłowania. Karierowicz”.
Sam – już po odejściu – zaangażuje się w prace zespołu, który ujawni nieprawidłowości pogrążające zwierzchnika. Co wiele mówi o temperaturze sporów idealizowanego dziś często dwudziestolecia międzywojennego, trzy lata później – w rok po przejęciu władzy przez obóz piłsudczykowski – Zagórski „zaginie bez wieści”. Osoba skonfliktowanego z nim Grzędzińskiego nigdy nie będzie jednak wiązana z tą tragiczną sprawą.
Początek sanacji, schyłek Grzędzińskiego
Choć podczas zamachu majowego 1926 r. nie wziął udziału w walkach, jego rola była niebagatelna. Jako były pracownik Ministerstwa Kolei Żelaznych dostał się do gmachu, gdzie faktycznie przejął zarządzanie siecią kolejową. Wstrzymywał transporty wojsk spieszących z pomocą stronie rządowej i „przyspieszał” pociągi wiozące jednostki wierne Naczelnikowi. Jego działalność, wzmacniająca skutki ogłoszonego przez PPS i Klasowe Związki Zawodowe strajku kolejarzy, istotnie przyczyniła się do stosunkowo szybkiego sukcesu Piłsudskiego.
Wydawało się, że w tych okolicznościach Grzędziński jest wręcz skazany na jedno z czołowych stanowisk w rodzimych wojskach powietrznych. Tak się jednak nie stało. Otwarcie krytyczny zarówno wobec nowych nominacji personalnych, jak i koncepcji rozwoju – sam publicznie optował za stworzeniem silnego ośrodka, mogącego planować rozbudowę w dłuższej perspektywie – Dowództwa Lotnictwa, już latem 1926 r. został odsunięty.
Gruntownie wykształcony technicznie i mimo młodego wieku doświadczony organizacyjnie kawaler Krzyża Virtuti Militari – trafił, mając do wyboru także wojska techniczne, do piechoty. Tu służyć miał do drugiej połowy lat 30., kiedy wobec nadmiernej aktywności politycznej najpierw zesłano go do prowincjonalnego garnizonu, a następnie – już na własne życzenie – przeniesiono w stan spoczynku. Choć narastał w nim sprzeciw wobec posunięć obozu dawnych towarzyszy, nigdy – to charakterystyczne dla większości współpracowników Marszałka – za szkodliwe posunięcia nie winił Piłsudskiego.
Odzyskać etos Legionów
Ideowo pozostawał bliski „szklanym wizjom” Legionów. Choć nie należał do PPS, to jej program najbardziej mu odpowiadał. Aktywność polityczna Grzędzińskiego długo sprowadzała się jednak do niezbyt istotnych, formułowanych w lokalnych pismach – szczególnie na terenach, gdzie dominował ruch narodowy, wojsko stanowiło swoistą tubę propagandową piłsudczykowskiego obozu rządowego – wypowiedzi publicystycznych. W połowie lat 30., pod wpływem Struga, a przede wszystkim – wobec śmierci Komendanta, ujawniającej skalę ideowej dezintegracji jego dotychczasowego zaplecza, postanowił zaangażować się w politykę intensywniej.
Podzielał popularny wśród legionistów pogląd: „Odszedł jeden mąż opatrznościowy, pojawiły się tysiące mężów nabacznościowych – ludzi krótkotrwałej koniunktury”. W ustach części dawnych towarzyszy oraz ironicznie określanego mianem „IV Brygady” – w Legionach takiej nie było – „zaciągu karierowiczów”, szczególnie raził go instrumentalny zwrot w kierunku haseł dotąd kojarzonych z endecją. Tę w otoczeniu Grzędzińskiego, złośliwie parafrazując historyczną nazwę nurtu narodowo-demokratycznego, określano mianem „Narodowej Deprawacji”. Z garstką starych legunów, jak nazywali siebie sami weterani, przystąpił do tworzenia legionowej opozycji, dążącej do przywrócenia tradycji piłsudczykowskiej „na właściwe tory”.
Latem 1937 r. uczestnicy dorocznego Zjazdu Legionistów wystosują list otwarty do marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Adresat był następcą Piłsudskiego, patronem zbliżenia z ruchem narodowo-radykalnym, a od kilku miesięcy także nieformalnym zwierzchnikiem rządzącego Obozu Zjednoczenia Narodowego (OZON).
„Okazałeś się niestety indywidualnością zbyt małą […]. Pozostała nas jeszcze w Polsce gromada legionistów i peowiaków. W wypadkach, które przyjść muszą wszyscy znajdziemy się po stronie narodu i jego prawa do wolności. O tym chcielibyśmy Ci, dawny obywatelu Śmigły, złożyć nasz ostatni meldunek” – pisali.
Grzędziński na imprezę nie dojechał – przebywał wówczas w szpitalu. Niemniej od dłuższego czasu aktywnie inspirował analogiczne nastroje.
Opozycja demokratyczna. Od Klubów do Stronnictwa
Jesienią 1937 r. na politycznej mapie Polski pojawiły się pierwsze Kluby Demokratyczne – działające pod przykrywką stowarzyszeń dyskusyjno-politycznych organizacje, mające zrzeszać „postępową inteligencję”. Obok nurtu lewicy legionowej, którego głównym reprezentantem był tu właśnie Grzędziński, istotną rolę odgrywały w nich środowiska wolnomularskie, związki zawodowe pracowników umysłowych oraz wykładowcy wyższych uczelni, coraz jawniej terroryzowanych przez bojówki Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego. Na czele ruchu znaleźli się m.in. znani profesorowie Uniwersytetu Warszawskiego – utytułowany pediatra Mieczysław Michałowicz oraz wybitny historyk Marceli Handelsman.
Inicjatywa od początku budziła wiele niejasności. Prawica atakowała Kluby – co biorąc pod uwagę obecność w nich silnej reprezentacji wolnomularstwa, miało oczywiste podstawy – jako ekspozyturę masonerii, „sterowaną przez wiadomą rękę w rękawiczce z kielnią”; socjaliści i ludowcy, raczej życzliwi nowemu ruchowi, obawiali się podstępu obozu rządzącego bądź komunistów; ogarnięci paniką komuniści – Moskwa właśnie, po części dosłownie, likwidowała Komunistyczną Partię Polski (KPP) – dostrzegali w Klubach kolejną prowokację „dwójki”, czyli polskiego wywiadu. Biorąc pod uwagę wielonurtowość inicjatywy, w każdej z tych interpretacji mogło być ziarno prawdy. Żadnej nie można jednak traktować jako tłumaczącej złożoną genezę ruchu.
Wkrótce Kluby pojawiły się właściwie we wszystkich większych miastach Polski. Grzędziński początkowo nie mógł angażować się w ich działalność jawnie – do wiosny 1938 r. formalnie pozostawał czynnym oficerem. Po przejściu w stan spoczynku sytuacja uległa zmianie, a emerytowany pułkownik stał się regularnym prelegentem klubowych spotkań. Szczególną wagę przykładał do „ekspansji europejskich faszyzmów”. Komentował – nie tając swoich sympatii do Republiki – międzynarodowe aspekty wojny domowej w Hiszpanii oraz kolejne posunięcia w sprawie Czechosłowacji. Z ramienia stołecznego Klubu, który do ostatnich przed wojną wyborów samorządowych przystąpił w sojuszu z warszawską PPS, został też radnym. Wiosną 1939 r. z „ruchu klubowego” wyłoniło się ogólnopolskie Stronnictwo Demokratyczne (SD).
Co ważne, niewątpliwie silnie inspirowany w tej kwestii przez Struga, należał do grupy działaczy KD opowiadających się za współpracą nie tylko z nurtem socjalistycznym i ludowym, ale także z pozbawionymi własnej partii komunistami. Czy wierzył, że w obliczu likwidacji KPP uda się wyciągnąć ich tym samym „na orbitę państwową”? Czy liczył na tymczasowe wzmocnienie frontu antynacjonalistycznego? Nie sposób odpowiedzieć. Tymczasem wraz z komunizującą inteligencją, niekiedy rzeczywiście „poszukującą”, do Klubów przenikały specjalnie zadaniowane wtyczki, mające infiltrować i inspirować środowisko.
„Czarno na białem” pisze co może
W 1937 r. Grzędziński powołał również własny, uchodzący za nieoficjalny organ Klubów, tygodnik „Czarno na białem”. Pismo, do którego udało mu się ściągnąć szereg renomowanych piór – to tu po raz pierwszy ukaże się głośny wiersz Bagnet na broń! autorstwa dawnego towarzysza broni z Legionów, a następnie związanego z KPP więźnia politycznego, Władysława Broniewskiego – szybko zdobędzie sobie wysoką pozycję. Świadczyć będą o niej liczne polemiki z tytułami takimi jak liberalne „Wiadomości Literackie” czy katolicko-narodowe „Prosto z mostu”.
Na łamach „Czarno na białem” analizowano rozwój europejskich ruchów skrajnie prawicowych, otwarcie nawiązujących do wzorców włoskich i niemieckich. Atakowano rodzimy nacjonalizm, występowano przeciw tendencjom antysemickim, głoszono potrzebę stworzenia Frontu Demokratycznego ramię w ramię z socjalistami i ruchem ludowym. Dużo uwagi pismo poświęcało kultywowaniu myśli Marszałka oraz krytyce rządzącego, przejawiającego liczne fascynacje systemem Mussoliniego, OZON-u. W jednym z numerów sam Grzędziński, przypominając socjalistyczno-ludowe tradycje Legionów, ironicznie dodawał: „Dzisiaj ideologia uznana i głoszona przez szefa OZN nazwałaby je dźwięcznym polskim wyrazem – fołksfront”. Termin ten, popularny głównie wśród narodowców, sugerował żydowsko-komunistyczną inspirację „sojuszu polskiej demokracji”.
Kolejne numery głośnego tygodnika, o ile w ogóle udawało się je wydawać – często tuż po druku następowała konfiskata – regularnie zapełniane były charakterystycznymi białymi plamami, oznaczającymi ingerencję cenzury. Z typową dla siebie swadą Grzędziński opatrywał puste pola dopiskiem „»Czarno na białem« pisze co może”.
I tu obok legionistów, publicystów związanych z pepeesowskim „Robotnikiem”, a nawet rosyjskich emigrantów, ściągnął jednak z czasem grupę komunistów. Wyróżniający się wśród nich Jerzy Borejsza, powojenny twórca partyjnego imperium wydawniczego, zostanie nawet zastępcą naczelnego tygodnika. Choć pismo nie unikało krytycznych uwag na temat polityki ZSRR, obecność kapepowców była w jego publicystyce wyczuwalna. Dochodziło do sytuacji paradoksalnych – obok zgryźliwych karykatur Stalina, ukazywały się artykuły autorów wyraźnie „opartych o Moskwę”.
Czesław Miłosz w Zdobyciu władzy, nawiązując do roli Borejszy w redakcji, pisał wręcz o „piśmie kryptopartyjnym”. Zdaje się, że było to określenie idące zbyt daleko. Niewątpliwie jednak, swym naiwnie idealistycznym wobec komunistów nastawieniem, Grzędziński świadomie stworzył pewnej ich grupie wygodny punkt legalnego zaczepienia się. Punkt – co barwny życiorys piłsudczyka na pewno obciąża – z którego stosunkowo bezpiecznie mogli oddziaływać na sfery inteligenckie.
Gorzkie doświadczenie Camp de Coëtquidan
Wybuch wojny zastał Grzędzińskiego we Francji. Ani jego zapiski, ani też inne opublikowane dotąd materiały nie odpowiadają na pytanie – co u schyłku sierpnia 1939 r. robił w Paryżu? Próba powrotu do kraju podjęta „za pięć dwunasta” okazała się nieskuteczna.
Niemniej, gdy tylko we Francji pojawiła się Polska Misja Wojskowa, Grzędziński – ponownie w mundurze pułkownika – podjął się zorganizowania w miejscowości Coëtquidan obozu, mającego stanowić zalążek polskiej armii na Zachodzie. Perspektywa ta jawiła mu się jako szansa powrotu do „idei Legionów”. „Dowódcą obozu był płk Grzędziński […] Początkowo witał każdego nowo przybyłego osobiście, mówiąc »czołem obywatelu«” – wspominał ochotnik, a zarazem przedwojenny publicysta prasy prawicowej, Karol Zbyszewski.
Jego dowodzenie nie miało jednak trwać długo. Już w listopadzie sporządzi gorzki list do nowego Naczelnego Wodza, gen. Władysław Sikorskiego. Nie znajdując w formującej się armii specyficznego ducha demokratyzmu, dostrzegając za to liczne przejawy kastowości i popularność wśród wyższych oficerów prądów nacjonalistycznych, stwierdzi: „Jestem już [wystarczająco] omotany, bym mógł uważać swoją pracę tu za komukolwiek potrzebną”. W rozmowach z bliskimi emigrantami ubolewał, że atmosfera w Coëtquidan „zatruta jest antysemityzmem”, a gen. Sikorski – choć sam daleki takim poglądom – toleruje je, by nie zrażać do siebie kadry oficerskiej.
Na bocznym torze
„Antyozonowa” działalność drugiej połowy lat 30. uchroniła go przed represjami, jakim obóz Sikorskiego poddał wielu piłsudczyków. Niemniej, jako wierny żołnierz skonfliktowanego z Sikorskim Komendanta, nie był przez „sikorszczyków” darzony zaufaniem. W styczniu 1940 r. uruchomił emigracyjną mutację, znów opozycyjnego „Czarno na białem”. Pismo – tym razem wyraźnie zaostrzając wątki antysowieckie – nawoływało do odłożenia rozliczeń z sanatorami na bardziej sprzyjający okres. Grzędziński zaangażował się też w pracę emigracyjnych struktur SD. Po kilku miesiącach tej uciążliwej dla rządu działalności, jego problem rozwiązano. Zlecono mu „misję rekrutacyjną” w Ameryce Południowej.
Wobec klęski Francji utknął na północnym wybrzeżu Afryki, gdzie dysponując paszportem dyplomatycznym włączył się w organizację przerzutu Polaków na terytorium kontrolowanego przez wojska angielskie Gibraltaru. Po kolejnych, nieskutecznych próbach kontynuowania powierzonej sobie misji, został – niestety za sprawą jednego z rodaków – zadenuncjowany jako Żyd, udający polskiego pułkownika i dyplomatę. Po kilku miesiącach spędzonych w obozach odosobnienia i pracy przymusowej, udało mu się odzyskać wolność.
„Zdaje mi się, że ze wszystkich emigracji polskich od porozbiorowych czasów, żadna nie dorówna obecnej pod względem zdolności do intryg i [ich] nikczemności” – notował gorzko.
Ostatecznie lokalne władze zdecydowały się zastosować wobec Grzędzińskiego mało uciążliwy areszt domowy, pozostawiając mu nawet możliwość wyboru miejsca odosobnienia. Przebywał tam – mimo że już u schyłku 1942 r. w Afryce Północnej pojawili się alianci, jako „antysanacyjny piłsudczyk” dla żadnej strony polskiego sporu nie był „priorytetem” – do sierpnia 1944 r. W międzyczasie utrzymywał kontakt z francuskim ruchem oporu.
W marokańskim zawieszeniu
Grzędziński, mimo ostentacyjnego przywiązania do postaci Komendanta, miał całkiem obiecujące widoki powrotu do powojennej Polski. Stała za tym reputacja szczerego lewicowca i antysanacyjnego publicysty, w trudnych czasach nie odmawiającego pomocy nawet komunistom. Warszawski organ zgleichszhaltowanego już przez Polską Partię Robotniczą (PPR) Stronnictwa Demokratycznego znalazł dla niego miejsce w wymownym cyklu Z galerii bojowników o demokrację. Autor, nie wiedząc co aktualnie dzieje się z bojowym redaktorem „Czarno na białem”, jednego był pewien: „Na pewno znalazł w sobie dość odporności na wyziewy andersowskiej orientacji i filozofii”.
W istocie, sceptycznie odnosił się do „polskiego Londynu”. Niemniej, mimo ofert powrotu, w „demokratycznych” realiach powojennej Polski miejsca dla siebie nie widział.
Zdecydował się pozostać w Casablance, gdzie przez najbliższą dekadę włączał się w życie kulturalne nielicznej marokańskiej Polonii oraz wydawał francuskojęzyczne pismo poświęcone tematyce lotniczej. Po odwilży 1956 r. i dojściu do władzy Gomułki, zdecydował się wrócić do Polski. W przeciwieństwie do tuzów pokroju Cata-Mackiewicza czy Wańkowicza – na pewno nie był „nazwiskiem” tego formatu – wracał bez śladu „pompy”, właściwie prywatnie.
„Czarno na białem” pisać nie może
Polsce Ludowej dawał poważny kredyt zaufania. Ze względu na dobrą znajomość Afryki Północnej zaproponował swoje usługi Ministerstwu Spraw Zagranicznych (MSZ). Choć oferta została odrzucona, także kraj witał Grzędzińskiego życzliwie. Za opozycyjną działalność przed wojną przyznano mu nawet Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski i specjalną rentę. Emerytowany pułkownik-legionista został też przyjęty do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBOWiD).
O ile chętnie odwoływano się do antysanacyjnej, demokratycznej karty Grzędzińskiego, mniej przychylnie zapatrywano się na jego aspiracje. Fiaskiem zakończyła się próba wznowienia głośnego „Czarno na białem”. „Cenzor […] wyjaśnił, że pismo nie może się ukazać ze względu na analogie, jakie mogą powstać w umysłach czytelników z opisu historycznej walki pisma o wolność i demokrację oraz metod faszystowskiego ucisku stosowanych przeciw niemu przez sanacyjny rząd, z obecną sytuacją w Polsce” – notował jesienią 1957 r. W tym samym czasie zamykano będące symbolem niedawnej odwilży „Po prostu”. Przychylniej patrzono na jego stosunkowo bezpieczne powieści podróżnicze, które siłą rzeczy stały się głównym źródłem utrzymania.
Z biegiem lat, nie unikając krytycznych wypowiedzi o rządach sanacyjnych – niektórzy, jak pisarka Maria Dąbrowska, uważali, że idzie w nich zbyt daleko – coraz częściej publicznie ujawniał swój negatywny stosunek do „demokracji” a’la PRL. Brał udział w spotkaniach głośnego Klubu Krzywego Koła. Mimo to, jeszcze w 1963 r. nieskutecznie zabiegał o utworzenie w ramach ZBOWiD-u odrębnej sekcji dla legionistów Piłsudskiego, a nawet – o państwową pomoc przy organizacji obchodów 50. rocznicy wymarszu Pierwszej Kadrowej!
Wiosną 1964 r. „zaproponowano” mu podpisanie tzw. List 600, będącego partyjną odpowiedzią na krytyczny wobec cenzury i polityki wydawniczej PRL, szeroko komentowanego na Zachodzie „List 34”. Odmawiając, dodawał: „Uważam, że jako internacjonalista wolności, postępuję konsekwentnie i trudno mi dziś, dla koniunktury, te zasady zdradzić”. Nie wiadomo, czy zdawał sobie sprawę, że wkracza tym samym na drogę nierównej walki z administracyjną machiną „demokratycznej” Polski Ludowej.
W indywidualnej opozycji
Latem 1964 r. Grzędziński był już gęsto otoczony siecią agenturalną. Jesienią rozpoczęły się rewizje i liczne, wielogodzinne przesłuchania. Z planów wydawniczych „spadać” zaczęły także bezpieczne dotąd powieści podróżnicze. Pretekstem były nielegalne kontakty z zagranicą, a ściślej list wysłany do byłej żony zamieszkującej w Maroku. Abstrahując od absurdalności tego motywu, kontakty z Jerzym Giedroyciem rzeczywiście utrzymywał. Jego obrony podjęła się znana ze spraw politycznych mecenas Aniela Steinsbergowa. Ostatecznie władze nie zdecydowały się na proces, stawiając na strategię długofalowego nękania.
Niepokorny piłsudczyk nie zamierzał jednak ustępować. Gaston de Cerizay – pod pseudonimem tym krył się Cat-Mackiewicz – w opublikowanej na łamach paryskiej „Kultury” relacji z zebrania ZLP w marcu 1965 r., donosił: „Były redaktor »Czarno na białem«, człowiek mający za sobą przeszłość aczkolwiek nie komunistyczną, lecz bardzo a bardzo lewicową, poddał system cenzury w Polsce spokojnej, lecz druzgocącej krytyce”.
W czerwcu pozbawiono go, przyznanej za działalność na rzecz obrony demokracji [sic!], renty specjalnej i zawieszono w prawach członka Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Po kilku miesiącach, oprócz prasy rodzimej, jako „obrzucającego własny kraj błotem paszkwilanta”, atakowała go już moskiewska „Izwiestia”. „Wiele lat spędziłem wśród was i znam całą waszą podszewkę. […] Bardzo mi żal tych licznych moich przyjaciół Rosjan, którzy muszą żyć w warunkach takiego tatarskiego jarzma” – odpowiedział w liście do redakcji radzieckiego dziennika.
Choć ze względu na związany z wiekiem stan zdrowia („zagrażający życiu”), w obawie przed międzynarodowym skandalem postępowanie przeciw niemu zawieszono, nękanie nie ustępowało. Wiosną 1967 r. został zobowiązany stawiać się w MSW codziennie o 9:30 rano. Konsekwencje coraz częściej rozciągały się na jego otoczenie. Sprawę operacyjnego rozpracowania za kontakty z nim bezpieka założyła m.in. Zofii i Zbigniewowi Romaszewskim – przyszłym twórcom Biura Interwencji KOR. Grzędziński spotykał się z młodym małżeństwem, przyjaźniąc się z matką Zofii, byłą łączniczką AK, Ewą Prauss-Płoską. Gdy, po głośnych protestach przeciw zdjęciu mickiewiczowskich „Dziadów”, partyjnego ministra kultury publicznie porównał do gubernatora Nowosilcowa – zawieszone postępowanie prokuratorskie wznowiono.
Mimo skrupulatnej inwigilacji, sobie tylko znanym kanałem, nadal dostarczał paryskiej redakcji kolejne teksty krytykujące „fasadowy demokratyzm” PRL. „Jest w tym zjawisku coś z alienacji. Kłamstwa zastępują rzeczywistość […] Władza nie widzi, że okrzyki »Niech żyje« sama sobie wznosi, że transparenty sama sobie pisze, że na wiece sama ludzi spędza. Mówię przez ludzkie współczucie: Ostrożność nie zawadzi. Należy jednak przebierać w metodach. Należy pamiętać o przestrodze Ildefonsa Gałczyńskiego: ZWIERZĘTA PATRZĄ NA NAS” – pointował ironicznie na łamach „Kultury”, ciągle „z otwartą przyłbicą”, atmosferę roku 1968.
Przywołany tekst pisał już jako człowiek skierowany na obserwację psychiatryczną.
„Wariat!”
Chyba większą od wniosku prokuratora i orzeczeń dwóch komisji – jednym z lekarsko [sic!] stwierdzonych przejawów jego zaburzeń miało być „niedocenianie tolerancji władz” – krzywdę wyrządzały Grzędzińskiemu rozprzestrzeniane na temat jego rzekomych problemów pogłoski. O ich sile świadczy fakt, że dotarły aż nad Tamizę. Londyński „Dziennik Polski”, piórem Wiesława Wohnouta, alarmował: „Złe wieści z Warszawy. Grzędzińskiemu grozi los Tarsisa [rosyjski pisarz, jedna z ofiar sowieckich psychuszek – red.]. Chcą go zamknąć w szpitalu wariatów. Trzeba go koniecznie obronić. […] January – dodawał – nigdy nie był człowiekiem łatwym. Rządzący zawsze miewali z nim kłopoty. Ale żeby od razu – wariat? Nie! Ten numer nie przejdzie!”. Pomoc organizować próbował także Giedroyć. Kisielewski, pisząc o spodziewanych represjach wobec siebie i Jasienicy, dodawał: „Grzędziński już chyba ostatecznie jest »za wariata«”.
Nie jest jasne czy władzom udało się osadzić go w podwarszawskich Tworkach. Jeśli tak – nie mógł przebywać tam długo. We wrześniu 1968 r. na kierowany przez siebie oddział wewnętrzny Szpitala Grochowskiego przyjął go prof. Marian Tulczyński. Mimo podejmowanych przez MSW prób przejęcia pacjenta, ordynator – ignorując grożące mu konsekwencje – okazał się nieustępliwy.
Latem 1969 r. w życie weszła ustawa amnestyjna. W grudniu przeciągającą się sprawę Grzędzińskiego umorzono. „To niedobity starzec, wygląda doskonale, humor ma jak złoto. Powiedział mi, że został »skazany na amnestię«” – pisał o przypadkowym spotkaniu z niedawnym towarzyszem „zdrad i szkalowania”, Kisielewski.
„Spokój na froncie”…
Choć ekipa Gierka dała Grzędzińskiemu spokój, przywracając nawet odebraną w połowie lat 60. rentę specjalną, trudne doświadczenia ostatnich lat poważnie odbiły się na jego zdrowiu. Coraz częściej zdarzały mu się – tym razem już rzeczywiste – problemy z pamięcią. Choć, jak wskazuje jego biografka, nie miał złudzeń, co do zamiarów nowego kierownictwa Partii, nie miał też siły wytaczać kolejnych dział. „Mam trochę wytchnienia. Nikt mi nie dokucza, więc spokój na froncie…” – pisał do pozostałego na emigracji przyjaciela z okresu Klubów Demokratycznych, prof. Jerzego Langroda.
Sporadycznie próbował powracać do którejś ze swych licznych inicjatyw, jednak stan jego zdrowia nieubłaganie się pogarszał. Zmarł w lutym 1975 r. Do końca pozostała przy nim siostra Nelly. Będący świadkiem ostatniego pożegnania starego leguna Stefan Kisielewski, notował: „W katedrze byli sami starcy (siostra – wdowa po Andrzeju Strugu – toć historia), niesiono jego legionową maciejówkę i odznaczenia. Wzruszająco, ale od literatów byli tylko [Jan Józef] Lipski, [Paweł] Hertz, [Andrzej] Kijowski. Dziwne”.
* **
Autor korzystał z wydanej nakładem Wydawnictwa NERITON biografii Januarego Grzędzińskiego „O człowieku, który się nie zgadzał” pióra prof. Agnieszki J. Cieślikowej; powstałego w ramach cyklu „Errata do biografii” filmu dokumentalnego oraz artykułów samego bohatera publikowanych w „Czarno na białem” i na łamach paryskiej „Kultury”.