Premier Morawiecki w Parlamencie Europejskim. Zmarnowana szansa na poważną rozmowę
W skrócie
Wystąpienie Mateusza Morawieckiego w Parlamencie Europejskim to stracona szansa, żeby polski głos w debacie o przyszłości Unii wybrzmiał tam, gdzie jest on bardzo potrzebny. Bynajmniej nie dlatego, że polski premier nie powiedział w Strasburgu niczego ciekawego. Wręcz przeciwnie, w jego wystąpieniu było co najmniej kilka wątków stosunkowo nowych, zasługujących na poważną debatę. Niestety posłowie do Parlamentu Europejskiego z tego zaproszenia nie skorzystali. Fatalny dla Morawieckiego dzień debaty w PE przypadający na czas protestów przed Sądem Najwyższym spowodował, że głównym tematem dyskusji nie były jego rozważania na temat odpowiedzialności globalnych potentatów technologicznych, roli sztucznej inteligencji w pobudzaniu innowacyjności Unii, czy Planu Marshalla dla Afryki, ale ponownie stan praworządności w Polsce.
Morawiecki zaczął wystąpienie od mocnej laudacji integracji europejskiej, która jego zdaniem jest jednym z najważniejszych osiągnięć współczesnej Europy. Można powiedzieć, że to pochwały rytualne, szczególnie często słyszane w unijnym Parlamencie, ale gdy wypowiada je przywódca państwa oskarżanego o antyeuropejski kurs, brzmią one niebanalnie. Choć polski premier wielokrotnie mówił o tym co w UE mu się nie podoba, to nie sposób nie zwrócić uwagi, że krytyka była poprowadzona z innej pozycji niż ta, którą można spotkać nie tylko w twardym elektoracie PiS, ale także wśród polityków tej partii. Wystąpienie wpisywało się więc w nurt eurorealistyczny, a nie eurosceptyczny. Ewidentnie Morawiecki zaprezentował się jako człowiek mentalnie będący w środku, a nie poza Unią. Jego uwagi dotyczyły tego jak Unię naprawić, a nie jak ją rozmontować. Z pewnością niedosyt odczuwają „twardzi” prawicowcy, którzy w tego typu sytuacjach oczekują więcej „ofensywnych” zagrań, nastawionych na uderzenie w liberalno-lewicowy establishment. Zawód jednak odczuwać będą także tropiciele populistów, mający wrażliwe sensory na każdą krytyczną wobec UE nutkę.
Unia Morawieckiego, czyli De Gaulle 2.0
Z pewnością najważniejszym fragmentem, bo wprost odnoszącym się do dyskutowanych ostatnio w UE problemów, była idea Unii Narodów 2.0. Koncepcja ta odwoływała się do idei francuskiego prezydenta De Gaulle’a, który u zarania integracji europejskiej wspierał jej rozwój, ale w oparciu o klasyczne instytucje międzyrządowe, pozwalające na kontrolę procesu integracji przez państwa, a nie instytucje ponadnarodowe tj. Komisję Europejską i Parlament Europejski. Podkreślenie konieczności przedefiniowania zakresu odpowiedzialności między państwami a Unią i zakwestionowanie determinizmu polegającego na jednokierunkowym przenoszeniu kompetencji z poziomu państw do UE to eleganckie przyznanie przez Morawieckiego, że nie zgadza się na dalsze osłabienie państw narodowych. Premier podkreślił to zwracając uwagę, że integracja europejska nie jest celem samym w sobie, ale środkiem do celu jakim jest zapewnienie bezpieczeństwa, rozwoju, czy sprawiedliwości. Wizja „Europy Ojczyzn” od zawsze była bliska PiS-owi, aczkolwiek Morawiecki poprzez charakterystyczne dla niego dodanie końcówki „2.0” starał się podać stare wino w nowym bukłaku. Nie należy jednak odbierać tego jako przytyku, bo przecież kolejne propozycje rozwiązań problemów ze strony euroentuzjastów również wpisuje się w znany repertuar pt. „na problemy Europy jeszcze więcej Europy”.
W wystąpieniu Morawieckiego brakowało co prawda odniesienia się do propozycji reform zaproponowanych przez Merkel i Macrona zaprezentowanych w Masebergu, ale podkreślenie, że siła UE bierze się z siły państw członkowskich, a nie z ich słabości, jasno wskazuje, że Polska nie będzie popierać osłabiania kompetencji państw na rzecz instytucji ponadnarodowych.
Element nowości w koncepcji „Unii Narodów 2.0” nie polega więc na zmianie filozofii integracji europejskiej, ku uciesze jednych i zawodzie drugich. Nie odnosi się również do architektury instytucjonalnej, w tym sposobu podejmowania decyzji, ale do nowych tematów, które powinna podejmować Unia, o czym mowa będzie dalej.
Morawiecki nie odnosił się szeroko do nieśmiertelnego sporu o to na jakich wartościach budować Unię. Zamiast łajać lewicowo-liberalny establishment za kulturową kolonizację i marsz przez instytucje przypomniał jedynie o pluralizmie jako naczelnej idei UE. Przywołanie unijnego hasła „jedność w różnorodności” było wyrazem realizmu, który polegał na tym, że skoro nie jesteśmy w stanie zmienić UE na naszą modłę, to przynajmniej zachowajmy prawo do tego, aby nas nie zmieniali. Jak się później okazało i to hasło było wystarczająco nieprawomyślne.
Demokratyczne przebudzenie
Morawiecki przywołał liczne kryzysy, z którymi borykała się Unia w ostatnich latach, od kryzysu bankowego, przez finansowy, strefy euro, migracyjny, oraz geopolityczny związany z polityką Rosji. Przypomniał także pięć przegranych referendów w różnych państwach UE w sprawach unijnych, co dowodziło konieczności głębszej refleksji nad stanem Unii. Reakcją na kryzysy jest jego zdaniem „demokratyczne przebudzenie” w UE, co zapewne odnosiło się do rosnącej popularności ruchów antyestablishmentowych. Premier wyraźnie sprzeciwił się popularnej interpretacji zmian politycznych w poszczególnych państwach UE w duchu populistycznego wzmożenia, które trzeba powstrzymać. Podkreślał, że kluczowym problemem Unii jest brak poczucia wpływu obywateli na los Europy, a instytucje UE często zamykają oczy na ten problem. Morawiecki zaproponował odnowienie „kontraktu społecznego” z obywatelami, aby Unia stała się ponownie „rozwiązaniem”, a nie „problemem”. Zauważył, że obywatelska Unia powinna częściej słuchać obywateli niż ich pouczać. Nawiązał tym samym do koncepcji „dobrego ludu” i „aroganckich elit”, widząc siebie jako rzecznika tych pierwszych.
Innowacje i solidarność
Premier Morawiecki najwięcej uwagi w swoim wystąpieniu poświęcił rewolucji technologicznej i sposobowi w jaki Unia ma na nią reagować. Choć dla krajowych odbiorców refleksje Morawieckiego na ten temat nie stanowiły novum, bo automatyzacja, robotyzacja i sztuczna inteligencja to „konik” naszego premiera, to dla europosłów polski premier zachęcający do refleksji nad pobudzeniem innowacyjności to jednak nowość. Warto podkreślić, że dotychczas Polska wstrzemięźliwie reagowała na hasła przekierowania Unii w stronę innowacyjności, bo często było ono pretekstem do redukowania polityki spójności na rzecz inwestycji w nowe technologie, których beneficjentami były zachodnie korporacje zdolne do absorpcji unijnych środków.
Morawiecki jako pierwszy polski premier odważnie poparł rolę UE w pobudzeniu innowacyjności, aczkolwiek równocześnie mocno poparł „ambitną” polityką spójności. Co ważne, wspomniał, że te środki nie są „jałmużną” dla Europy Wschodniej, ale inwestycją, która zwraca się płatnikom netto do unijnego budżetu, a ¾ wydawanych w naszym regionie środków wraca na Zachód w postaci zamówień publicznych.
Morawiecki pochwalił Plan Junckera (stworzonego jako dodatkowe źródło pobudzania inwestycji w reakcji na kryzys gospodarczy) i wezwał do jego przekształcenia w nowy instrument pozwalający finansować budowę infrastruktury w UE. Tym samym premier słusznie zidentyfikował potencjalne dodatkowe źródło inwestycji w Polsce w sytuacji malejącego budżetu wieloletniego i sprytnie powoływał się na dane unijnych instytucji wskazujące na duże potrzeby inwestycyjne uzasadniające kontynuację Planu Junckera.
Co ważne, Morawiecki nie koncentrował się jedynie na tym na co przeznaczyć unijne środki, ale zaznaczył także skąd jego zdaniem należy je wziąć, co pozwoliło zaprezentować spójną koncepcję, a nie jedynie listę oczekiwań. Premier naciskał na walkę z rajami podatkowymi, uszczelnieniem podatków, poparł także dochody własne UE, o których sporo dyskutuje się w Brukseli. Choć nie sprecyzował, jakie ma być ich źródło, to można domyślać się, że z dochodów dużych korporacji, w które kilkakrotnie uderzył. Ciekawym wątkiem w tym kontekście było zacytowanie głównej tezy Piketty’ego o zwiększających się dysproporcjach między dochodami z pracy i kapitału, co wynika z problemu monopolizacji rynków przez globalne koncerny technologiczne tj. FB czy Google, które działają na zasadzie „winners takes all”, a przy tym będących prywatnymi podmiotami, które stają się częścią tzw. infrastruktury krytycznej. Morawiecki postulował, aby przygotować nowe reguły konkurencji na poziomie UE, dostosowane do wymogów gospodarki cyfrowej, pozwalające zatrzymać proces ograniczania beneficjentów zmian technologicznych.
Premier poparł również koncepcje Unii rynków kapitałowych, szczególnie dla małych i średnich przedsiębiorstw. Jako element budowy konkurencyjności UE wskazał unikanie wewnętrznego protekcjonizmu i pogłębienie wspólnego rynku poprzez przede wszystkim stworzenie pełnej swobody przepływu usług, która jeszcze nie nastąpiła. Postulat ten co prawda od lat podnoszą polscy politycy, ale Morawiecki podał go w przyjemnym sosie „konkurencyjnej Europy”. Jako legitymizację do zabierania głosu w sprawach gospodarczych wskazał świetną sytuację gospodarczą Polski, z rekordowo niskim bezrobociem, deficytem budżetowym, długiem finansów publicznych oraz wysokim PKB. Chwalił się także rekordowymi transferami publicznymi realizującymi jednocześnie politykę solidarności skutkującą rekordowym ograniczeniem ubóstwa. Tym samym Morawiecki chciał pokazać, że wzrost gospodarczy UE nie musi i nie powinien odbywać się kosztem solidarności wobec państw naszego regionu.
Zaskoczeniem była bardzo entuzjastyczna opinia o idei niskoemisyjnej gospodarki. Premier wszedł więc w znane w Polsce wątki związane z elektromobilnością, a nawet zachęcał, aby Unia przyspieszyła z promocją samochodów elektrycznych. Entuzjazm z jakim Morawiecki wypowiada się o elektromobilności powoduje, że trudno premiera oskarżyć o to, że posłużył się tym wątkiem jako przeciwwaga do postulatu ostrożności co do celów redukcyjnych emisji dwutlenku węgla i innych celów polityki klimatyczno-energetycznej. W tym kontekście trafnie przypomniał, że Polska z 6-krotną nawiązką zrealizowała cele zawarte w Protokole z Kyoto, co miało amortyzować wizerunek Polski jako hamulcowego polityki klimatycznej. Premier pochwalił się także walką ze smogiem, która wpisała się w postulaty dbałości o ochronę środowiska.
Bezpieczeństwo przede wszystkim
W obszarze bezpieczeństwa Morawiecki był już mniej innowacyjny, chociaż i tu znalazło się kilka smaczków. Na początku sięgnął po płytę często graną w Brukseli, czyli sprzeciw wobec Nord Stream 2, konieczność spójnej i zdecydowanej odpowiedzi na politykę Rosji. Ewidentnie ominął niewygodny temat pojawiających się napięć w relacjach transatlantyckich. Przyznał jedynie, że nierównowagi makroekonomiczne w handlu międzynarodowym realnie występują, co było delikatnym ukłonem w stronę Amerykanów, bo pokazywało zrozumienie stanowiska Waszyngtonu w tematyce globalnego handlu. Ciekawe było pozytywne ustosunkowanie się do inicjatywy PESCO, czyli pogłębienia współpracy w dziedzinie obrony, co dowodziło, że są obszary, gdzie PiS widzi przestrzeń do pogłębienia współpracy, aczkolwiek Morawiecki słusznie przypomniał, że dyskusja nad wzmocnieniem bezpieczeństwa Europy nie może się sprowadzać do żonglowania zasobami między NATO a UE. Postulował, aby Unia wygenerowała dodatkowe środki na współpracę, tak jak zrobiła to Polska przeznaczając jako jeden z niewielu państw 2% PKB.
Niewiele miejsca Morawiecki poświęcił sprawie migracji, ale ciekawym wątkiem było zwrócenie uwagi na źródło problemów migracyjnych. Zadeklarował poparcie dla stworzenia Planu Marshalla dla Afryki z finansowym wkładem naszego kraju. Mając na uwadze krytykę Polski za konsekwentny opór wobec relokacji uchodźców, pomysł premiera był bardzo ciekawy, bo pozwalał zaprezentować się nie jako kraj, który tylko krytykuje dyskutowane rozwiązania, ale również proponuje alternatywne pomysły.
I wszystko na nic
Niestety powyższe pomysły nie stały się tematem dyskusji w PE, a ich przywołanie było tyleż kronikarskim obowiązkiem, co manifestacją niezgody wobec przemilczenia merytorycznego wkładu w wystąpieniu premiera.
Gdyby ktoś włączył transmisję debaty zaczynając nie od wystąpienia Morawieckiego, ale pierwszego występującego posła to mógłby odnieść wrażenie, że polski premier przyjechał do siedziby nie parlamentu, ale prokuratury europejskiej.
Jest charakterystyczne, że żadna z wypowiedzi w pierwszej, a więc najważniejszej turze przedstawicieli grup politycznych w UE nie odnosiła się do pomysłów Morawieckiego. Nawet jednego fragmentu! Debata nad przyszłością Unii przerodziła się w debatę nad polską teraźniejszością. Oczywiście kluczowym wątkiem była kwestia praworządności odmieniana przez wszystkie przypadki, przez niemal wszystkie grupy polityczne. Nie mogło być inaczej, skoro debata przypadła na okres wejścia w życie ustawy o sądzie najwyższym wygaszającą kadencje tych sędziów, którzy ukończyli 65 rok życia i nie wnieśli do Prezydenta wniosku w sprawie przedłużenia kadencji. Fatalna dla rządu koincydencja spowodowała, że siedziba PE stała się przedłużeniem protestów, które miały miejsce przed Sądem Najwyższym w Warszawie.
Opozycja odczuwała niemałą satysfakcję widząc kolejnych posłów bezpardonowo grillujących przez kilka godzin Morawieckiego. Niezależnie od oceny ustawy o Sądzie Najwyższym, każdy kto przysługiwał się debacie i komu dobro Polski leży na sercu nie mógł nie odczuwać poczucia ogromnego rozczarowania i to z kilku powodów. Po pierwsze, posłów absolutnie nie interesowało to, co ma do powiedzenia Morawiecki na temat integracji europejskiej.
Fakt, że w ciągu kilkugodzinnej debaty ledwie kilka wypowiedzi dotykało zagadnień, które poruszał Morawiecki dowodzi, że PE nie jest miejscem, gdzie toczy się rzetelna debata, ale miejscem, w którym znajdują ujście jedynie emocje.
Po drugie, posłom brakowało rzetelnej wiedzy na temat zmian, które się dzieją w Polsce, co nie przeszkodziło im zabrać głosu i to często w sposób bardzo krytyczny. Ton z jakim wypowiadali oskarżenia w stronę Morawieckiego dowodził, że wielu z nich naprawdę uważa, że Polska jest krajem, gdzie istnieje system autorytarny w dosłownym tego słowa znaczeniu. Obok oskarżeń niewłaściwie skalibrowanych pojawiały się także takie, które były zupełnie bezpodstawne, mówiące więcej o oskarżycielu niż oskarżanym.
Po trzecie, debata dowodziła totalności opozycji, która chcąc uderzyć w rząd zaprzęgła do tego zagraniczne instytucje. Niestety, finalnie uderzyło to nie tylko w polski rząd, ale również pozycję polskiego państwa w UE, ponieważ tych kwestii nie da się łatwo rozdzielić. Czym innym jest nawet bardzo ostra krytyka na krajowym podwórku, a czym innym zachęcanie do tego europosłów, co przynosi dodatkowe koszty wizerunkowe i osłabia zdolność koalicyjną Polski w Unii.
Po czwarte, rząd był krytykowany nie tylko za reformy w sądownictwie, ale za wiele innych działań, szczególnie zawierających „konserwatywny podkład aksjologiczny”. Krytyka reform sądów i łamania praw kobiet jednym tchem zdradzały ogromną niechęć do rządów kwestionujących kulturowy mainstream Europy Zachodniej.
Debata potwierdzała więc stereotyp europarlamentu, który korzysta z każdej okazji, żeby uderzyć w tych, którzy nie popierają euroentuzjastycznej ortodoksji, nawet jeśli szczerze deklarują chęć rozwoju integracji europejskiej. Niestety Parlament Europejski okazał się ostatnim miejscem, które zdaje się rozumieć, że dominująca dotychczas wizja Europy jest nie do utrzymania. Tym samym zamiast rozwiązywać problemy, tylko je pogłębia.