Unia Europejska chce uderzyć w wielkie koncerny ich własną bronią [ROZMOWA]
W skrócie
Nowe regulacje mają na celu dwie rzeczy. Po pierwsze, sprawić, aby takie platformy jak Facebook nie były już dłużej zwolnione z odpowiedzialności za legalność publikowanych na ich łamach treści. Po drugie, wzmocnić prawa autorskie medialnych wydawców. Diabeł jak zawsze tkwi jednak w szczegółach, a dobre chęci nie zawsze wystarczają. Proponowane rozwiązania paradoksalnie mogą bowiem doprowadzić do dalszej centralizacji Internetu wokół globalnych gigantów w stylu Google’a i największych medialnych wydawców oraz ograniczyć swobodną ekspresję twórczą, dostęp do informacji i wolność wypowiedzi pojedynczych użytkowników Sieci. Z Alkiem Tarkowskim, dyrektorem Centrum Cyfrowego Projekt: Polska i koordynatorem polskiego oddziału Creative Commons rozmawia Bartosz Paszcza.
Już dziś Parlament Europejski zagłosuje nad reformą prawa autorskiego w Internecie. Zgodnie z oficjalnymi założeniami nowe regulacje mają pozwolić twórcom zarabiać na treściach publikowanych przez nich w Sieci. Jednocześnie w debacie publicznej pojawiają się krytyczne głosy wskazujące, że nowe prawo jest wynikiem lobbingu wielkich korporacji, a jego przepisy umożliwią pośrednio nawet internetową cenzurę.
Kluczowe regulacje dotyczące prawa autorskiego w Europie pochodzą jeszcze z roku 2001. To w tamtym czasie określono zakres dozwolonego użytku treści w Sieci. Nowe przepisy mają pozwolić dogonić internetowy świat, który przez tych kilkanaście lat zmienił się nie do poznania.
Jako Centrum Cyfrowe optowaliśmy za koncepcją elastyczności w prawie autorskim, przypominającą model anglosaski czy amerykański. Zamiast precyzyjnej, szczegółowej definicji, wyznaczane są pewne ogólniejsze reguły, na które może powołać się np. sąd, kiedy zastanawia się, co jest dozwolone, a co nie. Podstawową zaletą takiego modelu jest uniezależnienie od konkretnych technologii, co sprawia, że prawo wolniej się dezaktualizuje. Przykład: jeśli dzisiaj możemy wykorzystać w określony sposób dane zdjęcie znajdujące się w Internecie, to w podobny sposób będziemy mogli je wykorzystać także w aplikacjach VR.
Niestety, reforma raz, że nie idzie w tym kierunku; dwa, że nie ma ona charakteru całościowego, regulując tylko kilka punktowych spraw.
Na podobnej koncepcji elastyczności ma opierać się słynne już na cały Internet RODO.
Przykład RODO pokazuje, że nie jest to tylko myślenie życzeniowe czy prawodawcza fantastyka. W przypadku prawa autorskiego dyskutujemy dzisiaj jednak o dwóch gorących tematach: filtrach treści oraz tzw. podatku od linków (artykuły 13 i 11), gdzie pojawia się kluczowy termin „value gap”.
Pojęcie to odnosi się do obecnych w Sieci standardów czy też swoistych „reguł gry”, które niejako zmuszają twórców treści do ich udostępniania za darmo. Na negatywne konsekwencje tych praktyk zwracają szczególnie mocno uwagę dziennikarze i szefowie mediów. W radykalnej wersji „value gap” jest obwiniane za pojawienie się zjawiska fake news. Bo skoro media nie mają pieniędzy na funkcjonowanie, to obieg informacyjny nie znosi próżni.
Będąc bardziej precyzyjnym: problem dotyczy tych platform, gdzie treści z zasady udostępniane są przez użytkowników za darmo, bez odpłatności lub licencji. Przykładem może być tutaj Facebook, prawdziwy agregator treści, który zarabia na swoich użytkownikach, ale zyskami niekoniecznie dzieli się z oryginalnymi twórcami treści, czyli m.in. mediami.
Na czym polegać ma zmiana według nowych unijnych regulacji? W największym skrócie chodzi o to, żeby platforma nie była już dłużej zwolniona z odpowiedzialności za legalność publikowanych na jej łamach treści. Do tej pory odpowiedzialność za legalność spoczywała na wrzucającym ją użytkowniku, a platforma była zobowiązana do jej usunięcia w przypadku zgłoszenia nieprawidłowości. Od teraz platforma ma stać się częścią „publicznego komunikowania treści”, communication to the public, konstrukcji prawnej, która wprowadzi platformy w obszar regulacji prawa autorskiego.
W tych okolicznościach platforma będzie miała dwie możliwości: albo korzystać z licencji, albo zrezygnować z treści zewnętrznych. Licencjonowanie jest łatwe w przypadku np. dużych wytwórni muzycznych. W Polsce studia filmowe TOR i Kadr zawarły dosyć tajemnicze umowy z serwisem YouTube, które pozwalają na publikację ich filmów na jego łamach. O wiele większy problem będzie ze sprawdzaniem legalności udostępnienia twórczości oddolnej, tworzonej przez indywidualnych użytkowników. Przy dzisiejszych możliwościach technologicznych można to robić tylko w jeden sposób – poprzez filtrowanie. Oznacza to stworzenie algorytmów, które będą „na żywo” przeglądać treści i sprawdzać, czy legalne jest ich wykorzystanie przez danego użytkownika.
Jeszcze 10 lat temu platformy otwarcie przyznawały, że nie wiedzą, co ludzie publikują na ich łamach. Dzisiaj, dzięki rozwojowi technologii analizy danych, sytuacja uległa już istotnej zmianie. Pikanterii całej dyskusji dodaje fakt, że jako prototyp takiego filtrowania został wskazany system Content ID używany przez Google’a i Youtube’a. Można więc powiedzieć, że prawodawcy europejscy chcą „pokonać” wielkie koncerny ich własną bronią.
Dlaczego jako Centrum Cyfrowe jesteście przeciwni tego rodzaju rozwiązaniom?
Jak zawsze, diabeł tkwi w szczegółach. Dyskusja rozbija się o rozumienie twórcy. Nam bliżej do twórców indywidualnych. Nie zgadzamy się na utożsamianie czy też stawianie znaku równości pomiędzy twórcą a wydawcą.
Problem polega też na tym, że proponowane filtry są sposobem kontrolowania wypowiedzi oraz twórczej ekspresji i będą mieć wpływ na swobodny dostęp do informacji. Co prowadzi nas do ograniczenia podstawowych praw obywatelskich. Już dzisiaj bowiem możemy obserwować jak w praktyce działają te filtry. Znajdziemy niezliczone przypadki usuwania treści (mechanicznie bądź przez redaktora) w sytuacji, gdy twórca działał w obrębie prawnie zdefiniowanych swobód, czyli dozwolonego użytku. Symbolicznym przykładem może być historia z USA, gdzie potrzeba było dopiero wyroku sądu apelacyjnego, aby stwierdzić, że nagrany w domowych warunkach klip dziecka tańczącego w rytm muzyki Prince’a nie stanowił naruszenia praw autorskich wydawcy jego muzyki, tylko mieścił się w zakresie prawnie zdefiniowanej swobody dozwolonego użytku.
Czy na platformach istnieje mechanizm odwołania od decyzji redaktora lub algorytmu o usunięciu opublikowanej przez nas treści?
Z grubsza istnieje, bo właściciele platform zdają sobie sprawę z technicznych ograniczeń i niedoskonałości używanych systemów filtrowania. Po wprowadzeniu nowych regulacji serwisy staną jednak przed dylematem: albo zaostrzyć filtrowanie i zacząć działać bardziej „prewencyjnie” wobec potencjalnie „podejrzanych” lub „ryzykownych” treści, albo narażać się na milionowe kary w przypadku naruszenia praw autorskich. Interes właścicieli kontra swoboda wypowiedzi użytkowników. Co najczęściej będzie wygrywać?
Jako Centrum Cyfrowe uważacie więc, że prawne wymuszenie powszechnego wprowadzenia filtrowania uderzy w wolność wypowiedzi.
Załóżmy, że pomysł wchodzi w życie. Teraz pojawia się fundamentalne pytanie: skąd wziąć te niezbędne do filtrowania treści algorytmy? Dzisiaj praktycznie jedyny sprawnie działający system to wspomniany Content ID, znajdujący się w rękach jednego z globalnych gigantów. Wielkie firmy z pewnością sobie poradzą. Stać je będzie na wdrożenie niezbędnych systemów filtrowania albo wynegocjowanie korzystnych umów licencyjnych. Nowe prawo uderzy przede wszystkich w mniejsze, lokalne podmioty, które takich możliwości finansowych czy negocjacyjnych są pozbawione. W praktyce doprowadzi to do dalszej „centralizacji” Internetu wokół wielkich korporacji.
Przejdźmy teraz do artykułu 11, czyli tzw. podatku od linków. Rozwiązanie próbowano już nieskutecznie wdrożyć w Niemczech i Hiszpanii. Teraz PE chce wprowadzić je w całej Unii. W praktyce chodzi o wymuszenie zapłaty za korzystanie z czyjejś treści, uiszczanej przez serwisy agregujące treści, czyli takie, które wykorzystują dzieła powstające przez inne podmioty. Przypadek Niemiec jest potencjalnie symptomatyczny. Za naszą zachodnią granicą „podatek od linków” został wprowadzony w 2014 roku, po czym ze względu na spadki klikalności główny zwolennik jego wdrożenia, koncern Axel Springer, musiał się poddać i udzielić darmowej licencji na korzystanie z ich treści Google’owi. Czy podobny los nie czeka także art. 11?
Wydawcy treści tekstowych twierdzą, że zostali ostatni w kolejce. Swoje prawa mają już m.in. wytwórnie muzyczne i filmowe, a oni wciąż dostają po kieszeniach. Te prawa faktycznie im się należą. Dzisiaj istnieją podmioty, które biorą ich treści i pokazują następnie w wynikach wyszukiwania albo agregują treści – jak Google News. Wydawcy twierdzą, że przez to użytkownicy nie docierają do ich serwisu, bo wystarcza im przeczytany na innej platformie nagłówek. Co więcej, agregator zarabia na pokazywaniu czyjejś treści, bo wszystko jest oczywiście obklejone reklamami.
Problem polega jednak na tym, że wydawcy zbyt łatwo połączyli swoje finansowe interesy z kwestią fake news. Stwierdzili, że dodatkowe wynagrodzenia to jednocześnie walka o wolność prasy. Druga sprawa – mnożenie praw własności intelektualnej to nie jest właściwa droga. Udało się przecież znaleźć prawną konstrukcję domniemania reprezentacji twórcy, która pozwoliłaby spróbować rozwiązać ten problem w skuteczniejszy sposób. Tylko że regulacje unijne idą jednak w stronę nowych praw własności intelektualnej. W praktyce może to doprowadzić do kolejnej centralizacji, tym razem rynku medialnego.
Nowe regulacje mogą także zaszkodzić rozwojowi sztucznej inteligencji w Europie, który to rozwój UE formalnie wspiera. Tymczasem planowane zmiany mogą zahamować dostęp do danych. Chodzi tu o ograniczenie specyficznego użytku danych, tzw. text and data mining. Takie rozwiązania zaszkodzą w konsekwencji europejskim firmom z obszaru big data.
Podsumowując, unijne regulacje prowadzą do „internetowego grodzenia”. Artykuł 13. mówi o filtrowaniu treści tam, gdzie niemożliwe jest licencjonowanie, art. 11 wprowadza nowe licencje chroniące interesy wielkich graczy – wydawców medialnych. I nie ma w tym ostatecznie nic zaskakującego, jeśli weźmie się pod uwagę, że Komisja Europejska już wcześniej stworzyła kampanię opartą o zwiększenie efektywności mechanizmów licencyjnych, „Licenses for Europe”.
Gdzie kończy się – zdaniem Centrum Cyfrowego – zakres dozwolonego darmowego użytkowania treści?
Naszym zdaniem nie różni się on zasadniczo od tego, co mieliśmy już w przeszłości i co mamy teraz. Obejmuje on. m.in. edukację, użycie do celów naukowych lub w odniesieniu do dziedzictwa narodowego, np. w bibliotekach. Niestety problemy często pojawiają się przy przejściu ze sfery analogowej do cyfrowej. Przykładem może być tutaj awersja czy też lęk wydawców przed zasobami cyfrowymi, np. ich niechęć do przekazywania obowiązkowego egzemplarza nowo wydanej książki do biblioteki w formacie elektronicznym, bo a już dojdzie do wycieku danych.
Pojawiają się też pomysły wskazujące, że należałoby w bardzo szerokim zakresie zalegalizować użytkowanie treści w celach niekomercyjnych, tak jak funkcjonuje to w „świecie analogowym”, gdzie jedynie komercyjne użytkowanie treści jest płatne. Tego typu rozwiązania według idei „open norm” działają już w Korei Południowej oraz Izraelu, do ich wdrożenia przymierza się też Australia.
Również za tymi intuicjami kryje się przekonanie wyrażone już na początku naszej rozmowy- musimy zrobić wszystko, aby prawo nadążało za zmianami technologicznymi, bo gapiostwo rodzi tylko przestrzeń dla piractwa. Swoje robią także proponowane alternatywne modele biznesowe, jak np. mechanizm mikropłatności.
Tylko że z naszej rozmowy wynika, że takie podejście niekoniecznie przyświeca unijnym prawodawcom.
Z jednej strony chcą uderzyć w wielkie platformy internetowe, jak Faceboook. Z drugiej idą na rękę dużym graczom medialnym, którym nie zależy jednak na innowacyjnych rozwiązaniach prawnych, lecz na realizacji własnych interesów. Na innowacjach mogliby stracić, walczą więc o zachowanie status quo.
Bartosz Paszcza
dr Alek Tarkowski