Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Kędzierski  14 czerwca 2018

To w ogóle nie o to chodzi. Wokół medialnej awantury o Konstytucję dla Nauki

Marcin Kędzierski  14 czerwca 2018
przeczytanie zajmie 8 min

Prace nad Konstytucją dla Nauki weszły w decydującą fazę, a debata na jej temat to prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Protestujący pod hasłami samorządności i demokratyzacji uczelni, bronią tak naprawdę wszechwładzy uniwersyteckich koterii, dyktatury „wydziałowych księstw” i tyranii szkodliwego status quo. Jarosław Gowin, pod naciskiem „lobby profesorskiego” i okupujących uniwersyteckie sale, wycofuje się z pomysłu rad uczelni, które mogły „przewietrzyć” polskie życie akademickie i faktycznie wzmocnić autonomię uniwersytetów. Tymczasem w cieniu tej medialnej awantury waży się przyszłość regionalnych uczelni. O prawdziwej deglomeracji i szkolnictwie zawodowym, drugim płucu systemu edukacji wyższej niestety nikt nie ma specjalnej ochoty dyskutować.

Problem samorządności i autonomii na czynniki pierwsze rozłożyła dr hab. Aneta Pieniądz z Uniwersytetu Warszawskiego, członkini ruchu Obywatele Nauki, która uczestniczyła w pracach Rady Narodowego Kongresu Nauki odpowiedzialnego za prowadzenie konsultacji nad projektem nowej ustawy. Analizując wszystkie 11 postulatów strajkujących, Pieniądz celnie wypunktowuje, że protest odbywający się na UW nie jest konstruktywny. Co więcej, jej zdaniem można odnieść wrażenie, że protestujący przeciw ustawie Gowina nie za bardzo wiedzą, przeciw czemu tak naprawdę protestują. Trudno się z nią nie zgodzić, zwłaszcza jeśli idzie o autonomię uczelni.

Większej autonomii uczelni jednak nie będzie

Założeniem reformy było bowiem… zwiększenie tej autonomii – ustawa specjalnie nie precyzuje wielu kwestii i pozostawia je do decyzji samych szkół wyższych oraz ich nowych statutów. Jednocześnie jednak, mając świadomość środowiskowej inercji, autorzy ustawy wprowadzili do niej instytucję rady uczelni. Do kompetencji rady, która miała się składać co najmniej w połowie z osób spoza uniwersytetu (wybieranych jednak przez senat uczelni, a nie polityków!), miało należeć m.in. desygnowanie kandydatów na rektora czy przyjmowanie strategii uczelni.

Obydwa elementy – większa autonomia i otwarcie na otoczenie zewnętrzne ‒ miały zagwarantować stworzenie szansy na wprowadzenie oddolnych zmian, do których, jak uczy doświadczenie ostatnich kilkudziesięciu lat, nie dojdzie bez otwarcia uniwersytetu na podmioty spoza niej.

Niestety z zapowiedzi medialnych można wnioskować, że z tego pierwotnego założenia pozostanie jedynie większa autonomia bez otwarcia na zewnątrz. W toku prac sejmowych konstrukcja rad uczelni zostanie bowiem najprawdopodobniej skutecznie wypatroszona – rada nie będzie już uchwalać strategii i desygnować kandydatów na rektora, a dodatkowo nie będzie wymogu otwarcia połowy jej składu na osoby z zewnątrz. Jeśli tak się faktycznie stanie, rada uczelni nie będzie w niczym różnić się od istniejącego obecnie konwentu, czyli martwego w praktyce ciała doradczego. To z kolei może oznaczać, że zniknie jeden z istotniejszych (poza finansowymi) bodźców do wprowadzenia zmian na polskich uczelniach. W takich okolicznościach zamiast samorządności i demokracji, której domagają się protestujący, pozostanie nam raczej wszechwładza uczelnianych koterii, dyktatura „wydziałowych księstw” i tyrania status quo.

Ciche zwycięstwo „profesorskiego lobby”

W tej sytuacji można dostrzec trzy paradoksy.

Po pierwsze, w protest przeciw ustawie zaangażowali się studenci, których nowe przepisy prawie w ogóle nie dotyczą, oraz doktoranci, którzy dzięki powołaniu do życia szkół doktorskich będą jednym z największych beneficjentów reformy.

Po drugie, największymi ofiarami likwidacji rad uczelni będą wspomniani doktoranci – utrzymanie status quo utrwali bowiem tylko ich przedmiotową rolę na uczelniach.

Po trzecie wreszcie, część posłów partii rządzącej domagając się usunięcia z projektu ustawy „zewnętrznych” rad uczelni, broni samodzierżawia lobby profesorskiego, którego przedstawiciele, urodzeni często w latach 50. XX wieku, zaczynali swoje akademickie kariery w okolicach stanu wojennego.

Nie oznacza to, że osoby te były członkami aparatu władzy komunistycznej (choć część niestety była), ale ich rozwój mógł się dokonywać za cenę niełatwych kompromisów w Polsce Jaruzelskiego i Kiszczaka. Ci, którzy się na te kompromisy się nie godzili, musieli wybrać emigrację.

W rezultacie polskimi uczelniami, które jako jeden z dwóch obszarów działalności państwa (obok wymiaru sprawiedliwości) po 1989 roku nie przeszło lustracji, rządzi konformistyczna, nadzwyczajna „kasta”, która nie ma odwagi do przeciwstawienia się środowiskowej inercji. Wystarczy powiedzieć, że część rektorów oskarżanych przez protestujących o „brudny deal” z wicepremierem Gowinem jest zakładnikiem „uczelnianych deali” i panicznie boi się wzięcia większej odpowiedzialności, którą daje im nowa ustawa. Co jednak najważniejsze, wśród tej grupy nie ma wielu autorytetów, i to nie tylko w wymiarze etycznym, ale także naukowym, czego niestety dowodzą statystyki pokazujące niską aktywność publikacyjną najstarszego pokolenia polskich naukowców. Trudno się zatem dziwić, że po prawie 30 latach od rozpoczęcia procesu transformacji wciąż narzekamy na brak państwowych elit. Któż bowiem miał te elity wychować?

Trzy bardzo ważne pytania o regionalne uczelnie

Zawieszając to pytanie w próżni, pora przejść do drugiej, o wiele istotniejszej grupy zarzutów płynących ze strony krytyków projektu „Konstytucji dla nauki”, a mianowicie koncentracji środków na naukę na kilku wybranych ośrodkach. W przeciwieństwie do kwestii autonomii i samorządności, ten problem wydaje się realny i poważny.

W Polsce mamy dziś  faktycznie do czynienia z rozwojem polaryzacyjnym, który skutkuje transferem potencjału intelektualnego, społecznego, gospodarczego i kulturalnego z prowincji do metropolii. Proces ten wpływa negatywnie na wiele dziedzin życia publicznego: od transportu publicznego, przez infrastrukturę elektroenergetyczną, aż po edukację czy ochronę zdrowia. Długookresowo skutkować będzie nie tylko trwałym osłabieniem potencjału rozwojowego naszego kraju, ale także wystąpieniem negatywnych zjawisk społecznych, których skala jest dla nas wciąż trudna do oszacowania.

W tym kontekście należy podkreślić, że uczelnie regionalne stanowią jeden z ostatnich bastionów, które utrzymują na powierzchni kilka (kilkanaście) polskich dużych i średnich miast.

Stąd zmiany, które proponuje wicepremier Gowin, mogą być dla tych ośrodków bolesne – część z nich z pewnością utraci nie tylko finansowanie, ale i dotychczasowy status (co do prestiżu, sprawa jest znacznie bardziej złożona).

Trzeba sobie jednak zadać trzy bardzo ważne pytania. Po pierwsze, dlaczego zdecydowano się na koncentrację środków na naukę, pomimo oczywistego ryzyka politycznego takiej decyzji? Po drugie, o jakich dokładnie miastach mówimy – czy jest ich 5, 10, 20, 50? Jakiej są wielkości? Jakie mają problemy? Jaka może być skala negatywnych efektów zewnętrznych? Po trzecie wreszcie, czy pozostawienie istniejących rozwiązań realnie pozwoli uniknąć zapaści średnich miast w Polsce? Innymi słowy, czy utrzymanie status quo wspierać będzie proces deglomeracji i zagwarantuje rozwój zrównoważony terytorialnie, a przynajmniej zahamuje negatywne trendy?

Odpowiedź pierwsza: bez koncentracji środków będziemy dreptać w miejscu

Odpowiedź na pierwsze pytanie jest w gruncie rzeczy prosta. Krytycy ustawy mają rację, że chcemy wystartować w wyścigu, w którym nie mamy szans na zwycięstwo, bo inni ruszyli w drogę kilkadziesiąt lat temu.

Problem w tym, że bez wyraźnej koncentracji środków nie zatrzymamy najlepszych badaczy w kraju, zgodnie z klasycznym efektem św. Mateusza – temu, kto ma, będzie dodane, a temu kto nie ma, zabiorą nawet to, co mu się wydaje, że ma.

Dlatego, choć nie stać nas na ściągnięcie noblistów, zróbmy wszystko, żeby wybitni polscy naukowcy wracali po zagranicznych stażach do kraju, a tego nie da się zrobić bez stworzenia kilku wiodących uczelni. Jeśli chcemy być trendsetterami globalnej polityki szkolnictwa wyższego, szukajmy innych obszarów i innych możliwości. Polityka to w końcu sztuka osiągania możliwych celów.

Odpowiedź druga: przyszłością uczelni regionalnych jest specjalizacja

Drugie pytanie wymaga bardziej pogłębionej analizy. Nie jest żadną tajemnicą, że większość grantów z Narodowego Centrum Nauki otrzymują osoby reprezentujące kilka największych ośrodków akademickich (Warszawa, Kraków, Wrocław, Poznań, Trójmiasto) plus Toruń. Jednocześnie, co nie jest przypadkiem, uczelnie z tych miast najczęściej osiągają kategorię naukową A+ lub A. W efekcie to właśnie uniwersytety ze wskazanych ośrodków będą największymi beneficjentami zmian.

Na drugim biegunie znajdą się ośrodki, które z różnych powodów tracą stopniowo funkcje metropolitalne i charakteryzują się negatywnym saldem migracyjnym – mowa tu przede wszystkim o Łodzi, Szczecinie i miastach konurbacji górnośląskiej. W podobnej sytuacji będą uczelnie z ośrodków, które nie mają potencjału metropolitalnego, a są stolicami regionów ‒ chodzi głównie o Białystok, Bydgoszcz, Kielce, Lublin, Olsztyn, Opole, Rzeszów i Zieloną Górę.

Czy jednak uniwersytety z tych miast muszą koniecznie prowadzić badania podstawowe we wszystkich dyscyplinach? Odpowiedź brzmi nie, choćby dlatego, że już dziś nie mają takiego potencjału.

Nie ma co się łudzić, że Uniwersytet Opolski będzie in extenso we wszystkich dyscyplinach stawać w szranki z Uniwersytetem Warszawskim, bo to mija się z celem. To oznacza, że wymienione ośrodki akademickie muszą dokonać wyboru.

Skoro według tegorocznego rankingu uczelni w Niemczech najlepsza medycyna jest w Lubece, najlepsze zarządzanie w Mannheim, najlepsze prawo i ekonomia w Monachium, najlepsza informatyka w Karlsruhe, najlepsze studia inżynierskie w Aachen, a przyrodnicze w Berlinie, to czemu w Polsce nie może być podobnie, skoro mamy podobną, policentryczną strukturę osadniczą? Zresztą pojawiają się pierwsze oznaki takiej specjalizacji według dyscyplin. Najlepszą weterynarię i zootechnikę w Polsce znajdziemy nie w Warszawie czy Krakowie, ale w Olsztynie. Zmiana modelu finansowania uczelni, która jest w dużym stopniu niezależna od samej ustawy, będzie wymuszała taką specjalizację. Mają jej także służyć nowe programy, takiej jak Regionalna Inicjatywa Doskonałości (RID), kierowana właśnie do takich ośrodków jak choćby wspomniany Olsztyn.

Ktoś powie, że roczny budżet tego programu w wysokości 108 milionów PLN to mało. Dla całej uczelni może tak, ale dla poszczególnych jednostek/dyscyplin to już realny instrument wsparcia. Zresztą wbrew temu, co sugerują krytycy ustawy, nie wszystkie uczelnie regionalne tracą na nowym podziale środków. Dla przykładu – wiele mniejszych politechnik traci, ale już Politechnika Częstochowska oraz Politechnika Lubelska będą w tym roku na plusie, przynajmniej z tytułu jakości naukowej uzależnionej od wyników tzw. parametryzacji. Według tego samego kryterium większość regionalnych uniwersytetów otrzyma niższą dotację, ale z tej reguły wyłamują się Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy oraz Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach. W grupie uczelni przyrodniczych na plus znów wybija się Lublin ze swoim Uniwersytetem Przyrodniczym. To dowodzi, że choć zmiany mogą być, i często są bolesne, to los uczelni regionalnych nie jest zdeterminowany, a takie programy jak RID stanowią konkretną, kierowaną bezpośrednio do nich ofertę. Niestety decyzja o specjalizacji uczelni wymaga silnego przywództwa instytucjonalnego, które bez zewnętrznych rad uczelni najprawdopodobniej się nie pojawi.

Odpowiedź trzecia: prawdziwa deglomeracja to Państwowe Wyższe Szkoły Zawodowe

Dochodzimy wreszcie do trzeciego pytania, które wydaje się co najmniej tak samo ważne co poprzednie, a które w rzeczywistości w ogóle nie jest przedmiotem protestujących zatroskanych o los polskiej prowincji. Istnieje bowiem kilkadziesiąt miast liczących 50-200 tys. mieszkańców, które często są niedostrzegane na edukacyjnej mapie Polski. Wśród nich znajdziemy nie tylko duże miasta pokroju Częstochowy, Radomia, Bielska-Białej, Gorzowa Wielkopolskiego czy wreszcie liczne miasta konurbacji górnośląskiej, ale przede wszystkim stolice subregionów, takie jak: Biała Podlaska, Chełm, Elbląg, Głogów, Gniezno, Jelenia Góra, Kalisz, Konin, Koszalin, Legnica, Leszno, Łomża, Nowy Sącz, Piła, Płock, Przemyśl, Siedlce, Słupsk, Suwałki, Tarnów, Wałbrzych, Włocławek czy Zamość.

Wszystkie powyższe miasta nie zostały wybrane przypadkowo – w zdecydowanej większości z nich działają Państwowe Wyższe Szkoły Zawodowe, których zadaniem jest wykształcenie lokalnych elit, excuse moi, kapitału ludzkiego.

Jeżeli w krótkim czasie nie podejmiemy zdecydowanych działań, które umożliwią zbudowanie w całym kraju sieci wyższego szkolnictwa zawodowego, może się okazać, że straty będą o wiele większe niż w sytuacji, w której w Kielcach czy Białymstoku przestanie się prowadzić badania podstawowe z zakresu z nauk humanistycznych, społecznych czy przyrodniczych.

Co więcej, wspomniane uniwersytety regionalne z Bydgoszczy czy Rzeszowa po wyborze specjalizacji badawczych mogą (a nawet powinny) przekierować resztę swojej oferty edukacyjnej w kierunku kształcenia zawodowego na potrzeby regionalnego otoczenia społeczno-gospodarczego (w tym lokalnego biznesu i samorządu terytorialnego).

Problem w tym, że protest przeciw reformie Gowina rozkręcają studenci i doktoranci z humanistycznych studiów międzywydziałowych największych polskich uczelni, którzy w większości o istnieniu takich tworów jak PWSZ prawdopodobnie nawet nie słyszeli. Wystarczy powiedzieć, że wśród 11 postulatów Akademickiego Komitetu Protestacyjnego w praktyce ani jeden nie porusza najważniejszych problemów wyższego szkolnictwa zawodowego, czyli drugiego płuca systemu edukacji wyższej. Utrzymanie status quo, w którym wszyscy biją się o akademickie laury, skutkować będzie jednak wyłącznie utrzymywaniem fikcji i deprecjonowaniem kształcenia zawodowego, które dla rozwoju kraju ma równie istotne znaczenie co kształcenie akademickie. Nie oznacza to bynajmniej rezygnacji z elitotwórczej roli edukacji wyższej – wszystkie uczelnie zawodowe powinny w swoich programach kształcenia stawiać nacisk na szeroko rozumiane wychowanie obywatelskie, które dziś niestety kuleje nawet w największych akademickich szkołach wyższych.

Okupacja uniwersytetów nigdzie nas nie doprowadzi

Czy zatem Konstytucja dla Nauki tworzy wystarczający system bodźców umożliwiających stworzenie subsystemu wyższego szkolnictwa zawodowego? Zdecydowanie nie – w tym zakresie potrzebne są o wiele dalej idące zmiany.

Trzeba jednak pamiętać, że problem dryfu akademickiego jest obecny na całym świecie i nie ma prostych rozwiązań tego problemu.

Ustawa robi jednak pierwszy krok w tym kierunku, dając uczelniom zawodowym wyłączność na prowadzenie kształcenia na tzw. poziomie 5 Polskiej Ramy Kwalifikacji, czyli w praktyce krótkich programów kształcenia zawodowego. Takich marchewek musi być jednak więcej, zwłaszcza w zakresie ścieżki kariery dla pracowników dydaktycznych uczelni zawodowych – piszemy o nich m.in. w raporcie poświęconym reformie wyższego szkolnictwa zawodowego, który ukazał się jesienią ubiegłego roku.

Zamiast zatem dopominać się wpisania do ustawy utrzymania struktury wydziałowej, która zresztą jest jedną z przyczyn oligarchizacji uczelni, lepiej zajmijmy się wspólnie poszukiwaniem rozwiązań służących rozwojowi wyższego kształcenia zawodowego. Jestem przekonany, że będzie z tego więcej pożytku dla polskiej prowincji niż z okupowania uniwersytetów. Zwłaszcza, że jednym z głównych beneficjentów takich rozwiązań będą także uczelnie akademickie.