Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Trudnowski  7 czerwca 2018

Potrzebujemy prawyborów! O inicjatywie warszawskich ruchów miejskich

Piotr Trudnowski  7 czerwca 2018
przeczytanie zajmie 6 min
Potrzebujemy prawyborów! O inicjatywie warszawskich ruchów miejskich www.flickr.com/photos/polandmfa/

Warszawska koalicja niepartyjnych ruchów dzielnicowych skupiona wokół stowarzyszenia Miasto Jest Nasze ogłosiła właśnie, że wybierze kandydata na prezydenta stolicy w drodze prawyborów. Każdy zwolennik demokratyzacji polskiej polityki powinien trzymać mocno kciuki za powodzenie tej inicjatywy. Niestety, wstępnie zaprezentowana formuła prawyborów sprawia, że marzenie o demokratyzacji może skończyć się farsą. Szkoda, bo potrzebujemy takich innowacji w polityce jak tlenu.

Koalicja „Ruchy Miejskie dla Warszawy” to sojusz warszawskich organizacji (Bemowiacy, Ochocianie Sąsiedzi, Stowarzyszenie Razem dla Wawra, Stowarzyszenie Wiatrak, Kooperacja Miejska, Sąsiedzi dla Wesołej, Rembertów Bezpośrednio, Nowy Żoliborz) i najbardziej rozpoznawalnego z warszawskich ruchów, czyli stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Koalicja właśnie poinformowała, że podjęła decyzję o wyborze swojego kandydata lub kandydatki na prezydenta Warszawy w drodze prawyborów. W opublikowanym na Facebooku komunikacie możemy przeczytać, że „propozycję dołączenia do koalicji i przedstawienia własnych kandydatur złożyliśmy m.in. Woli Mieszkańców, Wolnemu Miastu Warszawa i Janowi Śpiewakowi, Stowarzyszeniu Mieszkańców Miasteczka Wilanów”. Dla osób nieśledzących meandrów warszawskiej polityki lokalnej: to o tyle istotne, że Jan Śpiewak jest skonfliktowanym dziś z Miasto Jest Nasze byłym liderem stowarzyszenia.

Poza model „kandydata namaszczonego”

Zacznijmy zatem od pochwały: dobrze, że współpracujące organizacje zdecydowały się na bardziej demokratyczną niż inne środowiska polityczne drogę „namaszczenia” swojego kandydata. W dużych partiach to partyjne centrale lub wręcz jednoosobowe kierownictwo decydują zwykle nie tylko o kandydatach w tak prestiżowym i istotnym wizerunkowo wyścigu jak ten o prezydenturę stolicy, ale też właściwie w każdej lokalnej elekcji.

W ruchach samorządowych i innych niepartyjnych formacjach zwykle charyzmy i/lub ambicje liderów są zaś tak silne, że w uproszczeniu wchodzą w życie dwa scenariusze. W pierwszym w ogóle „nie ma tematu”, bo kandydatura jest oczywista. W drugim – dochodzi do bardzo mocnych konfliktów, w praktyce kończących się secesją lub swoistą „emigracją wewnętrzną” przegranych – w praktyce po prostu brakiem ich zaangażowania w kampanię.

Prawybory mają tutaj ogromny potencjał: pozwalają różnym opcjom i kandydatom stanąć do uczciwej rywalizacji, a jednocześnie zwiększyć szanse na to, że również „przegrani” po porażce będą się nadal angażować we wspólny projekt.

Przy – powszechnych chyba bez względu na światopoglądowe różnice – problemach inicjatyw obywatelskich w Polsce, czyli  częstych podziałach i braku organizacyjnej stabilności, to argumenty niebagatelne. Prawybory wśród osób o podobnych poglądach mają też szansę podnieść merytoryczny poziom kampanii jako takiej: bo przecież uczestnicy wewnętrznego wyścigu nie mogą koncentrować się na rytualnych sporach, ale muszą po prostu przekonywać, że wiedzą lepiej niż inni jak zrealizować wspólny program. Dla samych inicjatyw decydujących się na prawybory dochodzą dodatkowe, polityczne zalety: korzyści wizerunkowe i potencjalne zainteresowanie opinii publicznej na wcześniejszym etapie.

Diabeł tkwi w szczegółach

Niestety, tyle teoria. W praktyce pomysł warszawskiej koalicji brzmi już mniej ciekawie. „Będą w nich mogły głosować organizacje zrzeszone w koalicji” – czytamy. Nawet nie „członkowie zrzeszonych organizacji”, ale – jak można rozumieć – organizacje jako takie, w formule „jedno stowarzyszenie, jeden głos”. Na dziś zatem całe prawybory ograniczą się do oddania… dziewięciu głosów. Trudno uznać całą procedurę za prawdziwe prawybory, tylko raczej formę otwartej rywalizacji czy negocjacji koalicjantów. Jest to pewne wartościowe novum, ale niestety dużo mniej odważne, niż można by oczekiwać. Na marginesie warto też odnotować, że „debata kandydatów i kandydatek” została zaplanowana już na przyszły tydzień. Wygląda to, jakby wszystkie realne kandydatury były już gotowe, lista zamknięta, a zaproszenia dla nowych osób i środowisk – stricte kurtuazyjne.

Jak zaś powinny wyglądać prawdziwe prawybory? W wersji minimum powinny stać się udziałem wszystkich członków zgłaszających się do nich organizacji. Powinny być też otwarte na inne środowiska – wszak w Warszawie jest dużo więcej ruchów miejskich, dzielnicowych i samorządowych, niż te uczestniczące w koalicji lub zaproszone do niej. Skoro organizatorom zależy na prawdziwej demokratyzacji, to nie powinni się przesadnie bać akcesu innych środowisk, nawet tych dalszych programowo niż dziś współpracujące. Powinni raczej mieć przekonanie, że „kandydaci z kosmosu odpadną”… albo ich ewentualny dobry wynik może być wartościowym impulsem do merytorycznej korekty dotychczasowego minimum programowego.

Jak powinny wyglądać prawybory w wersji maksimum – nie tylko dla tej koalicji, ale też na przykład „dużych” partii politycznych? Dziś od strony technicznej można już sobie spokojnie wyobrazić model, w którym takie prawybory są otwarte na wszystkich sympatyków danego ugrupowania.

Wystarczyłoby wprowadzić zasadę, że jedna osoba może oddać tylko jeden głos, a tytułem do udziału w nim jest dokonanie i potwierdzenie celowej darowizny z konta bankowego na cel organizacji prawyborów, która mogłaby wynosić choćby 10 złotych.

Taki scenariusz wykluczałby „pompowanie” wyników wyborów przez osoby niechętne formacji, bo zarówno „próg bólu” w postaci przekazania pieniędzy na działalność nielubianej formacji, jak i konieczność dokonania przelewu z indywidualnego konta zbyt komplikowałyby scenariusz manipulacji.

Dlaczego w Polsce nie ma prawyborów?

Sam kilkukrotnie przekonywałem znajomych zaangażowanych w formacje konserwatywne do zorganizowania prawyborów przy okazji bardzo różnych elekcji. Z doświadczenia wiem, że prawie zawsze traktowane jest to jako political fiction.

Podstawowy argument przeciwników prawyborów jest jeden: u swojego zarania, w 2001 roku, Platforma Obywatelska zorganizowała prawybory kandydatów do parlamentu. Skończyło się kompromitacją: wybory zorganizowano „w realu” (o głosowaniu internetowym nie sposób było wówczas myśleć na poważnie), fizycznie autokarami dowożono głosujących na „pompujących” kandydatów i ostatecznie… wyniki unieważniono. W drugiej dekadzie XXI wieku tamta historia właściwie jest nie do powtórzenia, ale ciągle budzi niepokój, że „to się po prostu nie może udać”.

Dlaczego o tym piszę? Bo niestety pomysł warszawskich ruchów miejskich, by mianem prawyborów ochrzcić coś, co nie do końca na to miano zasługuje, po prostu może powtórzyć ten scenariusz.

Nawet najlepsze pomysły podszyte dobrymi intencjami – tego stołecznym działaczom nie odbieram – mogą na dłuższy czas skompromitować jakąś ideę, gdy są źle wykonane.

Świetnym przykładem jest referendum ogłoszone w wyborczym ferworze przez Bronisława Komorowskiego w 2015 roku, które jak widać w praktyce, podcięło na lata skrzydła zarówno zwolennikom demokracji bezpośredniej, jak i sympatykom zmiany ordynacji wyborczej (jednym z pytań była wówczas kwestia jednomandatowych okręgów wyborczych).

Prawybory niezbędne do demokratycznej sanacji

W ostatnich latach dwukrotnie na eksperyment z powszechnymi wyborami wśród członków zdecydowała się Platforma Obywatelska: w 2010 roku, kiedy spomiędzy Bronisława Komorowskiego i Radosława Sikorskiego wybrano kandydata na prezydenta oraz trzy lata później, gdy w ten sposób dokonano wyboru przewodniczącego partii, a Jarosław Gowin przegrał z Donaldem Tuskiem.

Jakiś czas temu Adam Hofman przekonywał w jednym z wywiadów, że w Prawie i Sprawiedliwości pierwszy raz pomysł wystawienia Andrzeja Dudy w wyborach 2015 roku pojawił się, gdy dyskutowano w wewnętrznych gremiach pomysł prawyborów. Według byłego rzecznika prasowego formacji prawnik z Krakowa miał walczyć o nominację ze śp. Zytą Gilowską. Szczegółów tamtych obrad i powodu dla którego pomysł upadł niestety nie znamy.

Kilkukrotnie w ostatnich miesiącach postulat przeprowadzania prawyborów lansowano w środowiskach „anty-PiSowskich” jako pomysł na dodanie skrzydeł buksującej w miejscu opozycji. Formułowała go m.in. Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz z Fundacji Batorego i przedstawiciele radykalnie antyrządowego ruchu Obywatele RP. Inicjatywa nie wywołała jednak większego zainteresowania wśród opinii publicznej.

A szkoda, bo prawybory to szansa nie dla tej czy innej formacji, ale nadzieja na przywrócenie Polakom wiary w ich podmiotowość w polityce.

Gdy polskie partie polityczne coraz bardziej tracą zaufanie jako instytucje i borykają się problemami sukcesji, a nowe formacje szybko wypalają się przez wewnętrzne konflikty, prawybory mogłyby być fantastycznym mechanizmem odświeżenia polskiej demokracji i zapewnienia trwałości organizacjom politycznym. W Klubie Jagiellońskim wielokrotnie przekonywaliśmy, że fakt przeprowadzania prawyborów powinien być jedną ze składowych nowego systemu finansowania partii politycznych – istotna część subwencji przyznawanej partiom powinna zależeć od tego, czy wybierają kandydatów w demokratycznych procedurach. Wówczas zasady ich przeprowadzania – najlepiej w formule otwartej również na sympatyków opłacających „składkę na prawybory” – powinny określać ogólnopolskie przepisy.

Z perspektywy systemowej i reguł funkcjonowania partii tak rozumiana instytucja prawyborów przyniosłaby prawdziwą rewolucję. Po pierwsze, dokonałaby zmiany obecnego rozumienia partii jako organizacyjnej „własności” jej członków na rzecz złożonej wspólnoty obejmującej członków i sympatyków partii. Po drugie, przeciwdziałałaby dominującemu w Polsce modelowi partii oligarchicznej czy też wodzowskiej. Po trzecie, wzmacniałaby demokratyczną aktywność sympatyków partii, dostarczając im nowe i realne narzędzia politycznego wpływu.

Trzecia siła w drugiej turze? To się raczej nie uda

Propozycja warszawskich ruchów miejskich ma jeszcze jeden słaby punkt. Trudno uwierzyć, że realnie zwiększy szanse na powstanie „trzeciej siły” w stołecznym samorządzie. By to się stało, a wyłoniony w prawyborach kandydat miał realne szanse na zagwarantowanie owej „trzeciej sile” miejsca w drugiej turze wyborów, to musiałyby być o wiele bardziej otwarte.

Wyobrażam sobie, że w powszechnych prawyborach otwartych na sympatyków, którzy opłacą wspomnianą składkę, mógłby zaprezentować się cały wachlarz warszawskich kandydatów.

Nie tylko Jan Śpiewak i kandydaci koalicji skupionej wokół Miasto Jest Nasze, ale też przedstawiciele innych ugrupowań samorządowych, politycy lokalni tacy jak Piotr Guział czy wreszcie nawet, choć w ostatnich tygodniach obśmiewano szanse na taki lokalny sojusz, kandydaci tak różnych formacji wymykających się podziałowi „PO vs PiS” jak Kukiz’15 i Partia Razem.

Przez fakt, że prawybory będą miały charakter efemeryczny, raczej nie zbliżymy się do scenariusza silnego trzeciego kandydata w Warszawie. Osobiście uważam, że intensywne „prekampanie” kandydatów dwóch wielkich partii już pokazują, że dla wielu mieszkańców Warszawy taka alternatywa byłaby interesująca. Dziś jednak raczej możemy spodziewać się scenariusza, w którym przez rozdrobienie kandydatów „spoza PO-PiSu” żaden z nich nie zyska istotnego wyniku, a w efekcie zarówno glosowanie na prezydenta, jak i te do rady miasta i rad dzielnic zdominują wielkie partie.

A szkoda, bo zarówno ruchy miejskie, jak i wszystkie wymienione powyżej środowiska, wniosły do polskiej polityki w ostatnich latach sporo świeżości. Paradoksalnie łączy je – a przede wszystkim ich wyborów – więcej, niż dzieli w sferze aksjologicznej.