Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Andrzej Kohut  30 maja 2018

Nuklearna rozgrywka pełna zwrotów akcji. Przed szczytem USA-Korea

Andrzej Kohut  30 maja 2018
przeczytanie zajmie 6 min

Po kilku udanych próbach nuklearnych północnokoreański reżim zagroził wycelowaniem swoich rakiet w stronę USA. Prezydent Trump stwierdził wówczas, że Koreańczyków spotka za to „gniew i ogień, jakiego świat dotąd nie widział”. Deklarował, że USA są gotowe, by „całkowicie zniszczyć Koreę Północną”. Kilka tygodni po dyskusji o wielkości posiadanych przycisków atomowych doszło do niespodziewanego, a symbolicznego zjednoczenia koreańskich reprezentacji podczas Igrzysk w Pjongczangu. Kiedy zaś wszyscy odetchnęli z ulgą, okazuje się, że retoryka spod znaku ognia i gniewu niespodziewanie powraca w liście amerykańskiego prezydenta odwołującym planowany na 12 czerwca historyczny szczyt. O co w tym wszystkim chodzi?

Przełom był blisko

Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze. Najpierw były Igrzyska Olimpijskie i reprezentacje obydwu Korei maszerujące ramię w ramię. Potem północnokoreański dyktator spotkał się z nowym prezydentem Korei Południowej i odbył bardzo przyjacielską rozmowę. Udało mu się nawet nakłonić lidera z Południa na symboliczne przekroczenie linii granicznej.

Były też dwie wizyty Mike’a Pompeo. Pierwsza, niejawna, odbyła się jeszcze zanim zatwierdzono jego kandydaturę na sekretarza stanu. Z drugiej wrócił z trzema Amerykanami dotychczas więzionymi na terytorium Korei Północnej. Uwolnienie więźniów nie było zresztą jedynym gestem dobrej woli ze strony Kim Dzong Una. Znacznie ważniejszym było wysadzenie systemu tuneli Punggye-ri, gdzie przeprowadzano testy nuklearne. Kim zaprosił dziennikarzy z całego świata, by sfilmowali tę malowniczą eksplozję mającą oznaczać koniec nuklearnych ambicji reżimu z Korei Północnej.

Finałem tego procesu miało być osobiste spotkanie Kim Dzong Una z Donaldem Trumpem. Pierwsze od czasu zawieszenia broni w wojnie koreańskiej spotkanie pomiędzy północnokoreańskim liderem, a urzędującym amerykańskim prezydentem. Szczyt miał się odbyć 12 czerwca w Singapurze. Pojawiły się nawet optymistyczne głosy, że może on oznaczać przełom w relacjach między obydwoma państwami.

„Modlę się do Boga, byśmy nigdy nie musieli go użyć”

Tymczasem 24 maja Donald Trump wystosował list do Kim Dzong Una, w którym odwołał planowane spotkanie. Pismo pełne jest urzędowych grzeczności i dyplomatycznego uznania dla rozmówcy, ale kluczowym jego elementem jest stwierdzenie, że ze względu na „otwartą wrogość” zawartą w ostatnich wystąpieniach reżimu koreańskiego spotkanie nie wydaje się właściwe. Pomiędzy gładkimi sformułowaniami pojawia się też zdanie, którego styl każe uznać, że napisane zostało osobiście lub bezpośrednio pod dyktando prezydenta USA: „Mówicie o swoim potencjale nuklearnym, podczas gdy nasz jest tak ogromny i potężny, że modlę się do Boga, byśmy nigdy nie musieli go użyć”.

Słychać tu echo pamiętnego tweeta z początku tego roku, kiedy Trump ostrzegał Kim Dzong Una, że dysponuje „większym przyciskiem atomowym”, a w innych wypowiedziach nazywał go „małym rakietowym człowieczkiem”.

Zanim nadszedł bowiem okres przyjacielskich gestów i nadziei związanych z planowanym szczytem USA-KRLD, napięcia między obydwoma krajami były bardzo silne. Po kilku udanych próbach nuklearnych północnokoreański reżim zagroził wycelowaniem swoich rakiet w stronę USA. Prezydent Trump stwierdził w odpowiedzi, że spotka ich za to „gniew i ogień, jakiego świat dotąd nie widział”. Deklarował na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych, że USA są gotowe, by „całkowicie zniszczyć Koreę Północną”. Wtedy wielu obserwatorów ostrzegało, że Korei takie groźby nie wystraszą, a uczynią wszelki dialog niemożliwym i mogą sprowokować światowy konflikt. Tymczasem, kilka tygodni po dyskusji o wielkości posiadanych przycisków atomowych, doszło do symbolicznego zjednoczenia koreańskich reprezentacji podczas Igrzysk w Pjongczangu. Kiedy wszyscy odetchnęli z ulgą, okazuje się, że retoryka spod znaku ognia i gniewu niespodziewanie powraca.

O co gra Kim?

Kilka miesięcy temu, kiedy w apogeum konfrontacyjnej retoryki Trump nazwał Kima szaleńcem, w amerykańskich mediach pojawił się wywiad z analitykiem CIA zajmującym się na co dzień sprawami Półwyspu Koreańskiego. Wnioski płynące z jego wypowiedzi były jednoznaczne: wbrew przekonaniu znacznej części opinii publicznej na świecie Kim Dzong Un jest politykiem racjonalnym. Według amerykańskiego analityka północnokoreański przywódca wcale nie jest nieobliczalnym szaleńcem czekającym tylko na okazję do rozpoczęcia nuklearnej zagłady, ale kalkulującym na zimno liderem, który w światowej rozgrywce stara się obronić interesy swojego reżimu. Ocena ta nie powstała jedynie na podstawie teoretycznych rozważań, ale również nieoficjalnych spotkań pomiędzy agentami amerykańskiego wywiadu i przedstawicielami rządu Korei Północnej. To bardzo istotna przesłanka: zupełnie inaczej wypadnie analiza posunięć Kima, jeśli przyjmiemy, że są to strategiczne zagrania szachisty, a nie przypadkowe reakcje groteskowego dyktatora.

Podstawowym celem polityki reżimu jest jego przetrwanie. Aby to się udało potrzebuje dwóch rzeczy: gospodarczej stabilności swojego państwa i potencjału militarnego, który zniechęci przeciwników do ewentualnej inwazji. Celom gospodarczym przeszkadzają sankcje, które uległy wzmożeniu po ostatnich próbach nuklearnych. Zatem na tym polu Kim gra o złagodzenie nacisków na swoje państwo.

Jednocześnie przez ostatnich kilka lat dążył do zbudowania arsenału nuklearnego, który pozwoliłby wykluczyć ryzyko inwazji. Nikt przecież nie zaryzykuje konfliktu z udziałem bomb atomowych. Wszystko wskazuje na to, że broń nuklearną rzeczywiście udało się reżimowi pozyskać, jednak ten proces bardzo negatywnie odbił się na pierwszym celu  Kima – złagodzeniu sankcji. Stąd ten nagły zwrot akcji. Północnokoreański lider wyraził wolę zawarcia porozumienia i poczynienia pewnych ustępstw. Złagodził retorykę, wykonał kilka przyjaznych gestów (zwolnienie więźniów, spotkanie z prezydentem Korei Południowej) i obiecał zakończyć program nuklearnych zbrojeń. Trzeba jednak podkreślić, że to ostatnie wydaje się wysoce nieprawdopodobne.

Atomowe znaki zapytania

Wróćmy do wspomnianego wcześniej wysadzenia tuneli Punggye-ri, w których dokonywano nuklearnych prób. Na pierwszy rzut oka wygląda to dobrze: reżim przed podjęciem negocjacji sam dokonał częściowego rozbrojenia burząc swój kluczowy ośrodek badań. Rzecz nie została sfingowana, co potwierdzają nagrania zaproszonych reporterów z całego świata.

Wątpliwości są jednak liczne.

Cześć specjalistów uważała, że ze względu na siłę ostatniej przeprowadzonej tam eksplozji (którą znamy dzięki badaniom sejsmograficznym), większość tuneli i tak nie nadawała się już do użytku. Koreańczycy mogli więc w ten sposób pozbyć się… obiektu pozbawionego znaczenia.

Jeśli nawet ci specjaliści się mylą, to nadal nie mamy gwarancji, że cały system został zniszczony. Kamery reporterów były w stanie zarejestrować tylko wyburzenie wlotów do tuneli. Być może gest był tylko pozorny, a cały system można w razie potrzeby bardzo szybko odtworzyć?

Ta nadgorliwość ze strony reżimu ma dla niego z pewnością jedną zaletę. Żadna zachodnia komisja nie będzie w stanie wejść do środka, żeby zbadać jak daleko posunęli się Koreańczycy w swoich pracach nad własną bombą. Część ekspertów mówiła wprost, że ta akcja była obliczona na zniszczenie dowodów.

Do wątpliwości warto też dorzucić jeszcze jedną: w czerwcu 2008 na terenie ośrodka badań jądrowych w Jongbjon Koreańczycy wysadzili w powietrzę chłodnię kominową, co miało oznaczać koniec programu nuklearnego na Północy. Efektownej eksplozji także wtedy towarzyszyły kamery i aparaty zachodnich dziennikarzy. Niestety, niedługo potem porozumienie wynegocjowane w ramach rozmów sześciostronnych upadło, a program atomowy okazał się łatwy do wznowienia. W 2015 roku ogłoszono, że Jongbjon znowu jest aktywne.

Amerykanie podbijają stawkę?

„Prezydent postawił sprawę jasno: jeśli Kim Dzong Un nie zawrze umowy, skończy się to jak w Libii” powiedział wiceprezydent Mike Pence w wywiadzie dla telewizji Fox News, czym doprowadził Koreańczyków z Północy do furii. Nie znamy szczegółów zakulisowych rozmów, które poprzedziły planowany szczyt w Singapurze, ale można się domyślać, że administracja amerykańska nie miała wielkiego wyboru.

Do pewnego momentu wszystko zdawało się iść po myśli Amerykanów: zaostrzenie retoryki oraz sankcji rzeczywiście przyniosło zmiękczenie stanowiska Pjongjangu. Kim sam wyciągnął rękę do rozmów, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się niemożliwe. Następnym krokiem miały być udane negocjacje. Tu, można zgadywać, pojawił się problem.

Korea Północna odrobiła lekcję Ukrainy czy Libii, które lekkomyślnie zrezygnowały z przewagi, jaką daje broń atomowa. Dobrowolnie nie da się postawić w tej sytuacji.

Tymczasem administracja Trumpa po odrzuceniu umowy z Iranem jako „złej umowy” nie może się zgodzić na półśrodki i musi grać o pełną stawkę. Przy braku tak daleko idących ustępstw ze strony Korei jedynym krokiem, jaki pozostał Amerykanom w tej sytuacji, było ponowne zaostrzenie retoryki, co mogliśmy dostrzec w wywiadzie wiceprezydenta.

Odpowiedział mu wiceminister spraw zagranicznych Korei Północnej Choe Son Hui. Oskarżył on Pence’a o polityczną głupotę przypominając, że libijski program nuklearny był w powijakach, kiedy rozpoczynały się negocjacje, podczas gdy koreański rozwijał się wiele lat i jest na wysokim poziomie zaawansowania. „Czy spotkamy się w sali konferencyjnej, czy też dojdzie do spotkania naszych rakiet, zależy od decyzji i zachowania Stanów Zjednoczonych” powiedział Choe. Odpowiedzią na te stwierdzenie był list prezydenta Trumpa odwołujący szczyt.

Piłka wciąż jest w grze

Był to jednak chwilowy zwrot akcji, bo już następnego dnia Trump deklarował na twitterze, że jego spotkanie z Kim Dzong Unem wciąż jest możliwe i może się nawet odbyć w wyznaczonym wcześniej terminie, czyli 12 czerwca! W niedzielę 27 maja światowe media obiegła zaś informacja, że amerykańska delegacja jest w Korei i omawia przygotowania do szczytu. W kolejnym tweecie Trump napisał: „Naprawdę wierzę we wspaniały potencjał Korei Północnej, która pewnego dnia stanie się wspaniała pod względem gospodarczym i finansowym. Kim Dzong Un zgadza się ze mną co do tego. Tak się stanie!”.

Dlaczego warto potraktować list Trumpa poważnie, skoro tak szybko po „zerwaniu” szczytu prezydent zadeklarował gotowość do powrotu do pomysłu spotkania?

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na formę listu. Tym razem prezydent nie popisał się zaskakującym dla wszystkich oświadczeniem na portalu społecznościowym, ale wystosował oficjalne, urzędowe pismo. To dowodzi, że decyzja była dobrze przemyślana i została odpowiednio przygotowana.

Administracja Trumpa podjęła świadomą licytację stawki przed nadchodzącym spotkaniem. Fakt tak szybkiego powrotu do rozmów dowodzi z kolei, że – póki co – nie przelicytowała.

„Mały rakietowy człowieczek” naprawdę liczy na porozumienie i najwyraźniej zaproponował rozwiązanie, które skłoniło Amerykanów do powrotu do negocjacji. Warto jednak pamiętać, że wspomniane wcześniej cele koreańskiego przywódcy nie uległy zmianie. Istnieje z pewnością granica, której nie przekroczy. Niezależnie od tego, ile zwrotów akcji pojawi się jeszcze w toku tych rozmów.