Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Andrzej Kohut  19 maja 2018

Upadły socjalistyczny raj. Wenezuela przed wyborami

Andrzej Kohut  19 maja 2018
przeczytanie zajmie 6 min

W niedzielę 20 maja odbędą się wybory prezydenckie w Wenezueli. Rządzący od pięciu lat Nicolás Maduro ma największe szanse na zwycięstwo, ale nawet sukces może skończyć się dla niego katastrofą. Sytuacja w kraju jest dramatyczna, a po socjalistycznym raju Hugo Cháveza niewiele zostało. Kryzys humanitarny związany z brakiem jedzenia i lekarstw narasta. Kończą się wszelkie rezerwy finansowe. Rośnie zadłużenie, a inflacja galopuje w niesamowitym tempie. Wenezueli grozi koniec przyjaźni z Chinami, a także amerykańskie sankcje. Sytuacja wewnętrzna może doprowadzić do kolejnego w ostatnich latach wybuchu społecznego niezadowolenia.

Biedny jak Wenezuelczyk

Przeciętny mieszkaniec Wenezueli w ciągu dwóch lat stracił około ośmiu kilogramów. To nie promocja cudownej diety, tylko smutny obraz kryzysu, który trawi południowoamerykański kraj od kilku lat. Wenezuelczyk może liczyć na co najwyżej dwa posiłki w ciągu dnia. A raczej… mógł liczyć.

Wszelkie badania dotyczące tego kraju bardzo szybko się dezaktualizują. W zeszłym roku, kiedy poziom inflacji pierwszy raz zbliżył się do 1000%, szacowano, że rok 2018 może być jeszcze gorszy i inflacja może się pogłębić o kolejny tysiąc. Rzeczywistość drastycznie przerosła oczekiwania, bo dziś jej wskaźnik szacuje się już co najmniej na kilkanaście tysięcy procent. Za sto złotych można dziś dostać prawie dwa miliony boliwarów, choć jeszcze w marcu był to „tylko” milion. Produkty codziennego użytku kosztują dziś tyle, ile nie tak dawno temu kosztował dom albo samochód – na czarnym rynku, bo właściwie tylko tam można jeszcze coś kupić. W sklepach obowiązują ustalone przez rząd ceny, a na półkach widać pustki. Za tak drobne sumy produkować i sprzedawać się zwyczajnie nie opłaca.

Brakuje również lekarstw. Już dwa lata temu Federacja Farmaceutyczna Wenezueli szacowała, że niedostępnych jest 85% podstawowych medykamentów. Szerzą się choroby takie jak malaria. Śmiertelność niemowląt wzrosła o prawie jedną trzecią.

Do tego trzeba dodać nieustające protesty, często kończące się krwawymi starciami z policją, a także olbrzymi wzrost przestępczości. Dla porównania: w Polsce dochodzi do około 500 zabójstw rocznie, w Wenezueli do blisko 30 tysięcy! Nic dziwnego, że setki tysięcy uchodźców opuszczają ten kraj kierując się głównie do Brazylii, ale także np. do Kolumbii. Stamtąd jeszcze nie tak dawno napływali do Wenezueli imigranci w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy.

Królestwo ropy

Bo nie zawsze było tak źle. Ba, przez jakiś czas mogło się wydawać, że będzie już tylko lepiej. Rządzący od 1998 roku Hugo Chávez proponował udział w bogactwie wszystkim obywatelom kierując się ideałami rewolucji boliwariańskiej i socjalizmu XXI wieku. Szeroko zakrojone programy socjalne pozwalały Wenezuelczykom na całkiem dogodne życie. Warunek był jeden: trzeba było popierać prezydenta.

Ale i to nie wydawało się problemem: Hugo Chávez był wyjątkowo charyzmatycznym liderem umiejącym odczytywać społeczne nastroje. W swoim własnym telewizyjnym show „Aló presidente” prezentował widowni swoje poglądy, dzielił się anegdotami, odbierał telefony od zatroskanych obywateli, zwalniał nieuczciwych urzędników, wyzywał przywódców innych państw. Nic dziwnego, że w ten sposób jednocześnie budował sobie poparcie wśród zwykłych ludzi. Policzono, że w trakcie swojej 14-letniej prezydentury, Chávez spędził na wizji ponad 650 godzin!

W 2013 roku wenezuelski przywódca zmarł, a jego następcą został namaszczony przez Cháveza Nicolás Maduro, który nie posiadał już tak wielkiego talentu do występów w telewizji. A to był dopiero początek problemów.

Kluczowym elementem socjalizmu w wydaniu wenezuelskim był nieprzerwany dopływ pieniędzy ze sprzedaży ropy naftowej, największego bogactwa kraju. Geologowie szacują, że Wenezuela ma dwa razy większe złoża ropy od Arabii Saudyjskiej. Sprzedaż tego surowcowego bogactwa za granicę – a ropa to około 95% eksportu Wenezueli – pozwalało finansować socjalistyczne koncepcje Cháveza. Umocnienie właściwie monopolistycznej pozycji państwowej spółki Petróleos de Venezuela SA (PDVSA) pozwalało zachować budżetową płynność. Na nieszczęście dla południowoamerykańskiego reżimu, żadna koniunktura nie trwa wiecznie.

Naftowy dobrobyt nie jest wieczny

Cena za baryłkę ropy, która załamała się na jakiś czas po kryzysie  2008 roku, w 2011 roku osiągnęła w miarę stabilny poziom powyżej 100 dolarów, momentami sięgając nawet 125 dolarów. W 2014 roku nastąpił ponowny spadek, aż do ok. 33 dolarów za baryłkę na początku 2016 roku. Dla kraju, którego właściwie jedynym produktem eksportowym jest ropa, oznacza to katastrofę. Ale nie tylko światowe rynki doprowadziły do upadku wenezuelskiego modelu gospodarczego. Nałożyły się na to lata niegospodarności, złego zarządzania, braku potrzebnych inwestycji, wszechobecnej korupcji i nepotyzmu w koncernie PDVSA.

Od 2014 poziom dziennego wydobycia ropy spadł w Wenezueli o połowę. Pod koniec 2017 dług koncernu odpowiadał jednej trzeciej całego zadłużenia państwa. A wierzyciele Wenezueli również tracą cierpliwość.

Chiny, które były i są najważniejszym wsparciem dla reżimu z Caracas, również mogą opuścić tonący statek. Pod koniec zeszłego roku państwowy chiński koncern naftowy pozwał PDVSA do amerykańskiego (sic!) sądu, w sprawie nieopłaconych materiałów budowlanych o  wartości ponad 40 mln dolarów.

To kwota stosunkowo niewielka biorąc pod uwagę sumy, jakimi operuje naftowy biznes, ale obserwatorzy widzą w tym geście jasny sygnał z Pekinu, że pomoc nie będzie trwała wiecznie.

Gwóźdź do wenezuelskiej trumny mogą dobić Stany Zjednoczone. W lutym tego roku podczas wizyty w Argentynie były sekretarz stanu Rex Tillerson sugerował, że Amerykanie mogą objąć sankcjami wenezuelską ropę. Była to odpowiedź na coraz wyraźniejsze, dyktatorskie zapędy następcy Hugo Cháveza.

Chwiejne przywództwo

Nicolás Maduro, w przeciwieństwie do poprzednika, nigdy nie zyskał szerokiego poparcia. Wybory, które dały mu władzę, wygrał o włos. Potem zaczął się kryzys związany z ropą i społeczne niezadowolenie z nowego prezydenta zaczęło rosnąć. W 2015 roku wybory do parlamentu przyniosły niezwykły triumf opozycji zjednoczonej pod szyldem Mesa de la Unidad Democrática (MUD). Klęska strony rządowej była zupełna.

Niestety, opozycyjna jedność przejawiała się głównie w nazwie tej koalicji. Maduro szybko pokazał, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W 2017 roku obsadzony poplecznikami prezydenta Sąd Najwyższy Wenezueli postanowił przejąć uprawnienia parlamentu. Spotkało się to z masowymi protestami w kraju i ostrą dyplomatyczną reakcją innych państw. Protesty zakończyły się tragicznie – w starciach z policją zginęło ponad sto osób, a kilka tysięcy zostało aresztowanych. Jednak presja odniosła skutek, reżim na moment wycofał się ze swoich działań.

Jeszcze w tym samym roku, rzekomo odpowiadając na zaistniały kryzys, Maduro ogłosił wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego, które miało zastąpić parlament i wprowadzić nową konstytucję. Decyzja prezydenta nie została zaakceptowana w referendum – Maduro w tym wypadku nie wziął przykładu z Cháveza, który przed zmianą konstytucji w 1999 zapytał obywateli o zdanie. Zbojkotowane przez opozycję wybory wygrała jednak strona rządowa, odnosząc pierwszy sukces w tym roku.

W październiku 2017 roku odbyły się wybory na gubernatorów 23 prowincji. W 18 z nich zwyciężyli kandydaci z partii prezydenta. W grudniu natomiast Wenezuelczycy wybierali burmistrzów miast – 91% wyborczego „tortu” przypadło obozowi władzy.

Wszystkie powyższe elekcje budziły poważne wątpliwości co do uczciwości ich przeprowadzenia. Sukces umocnił jednak urzędującego prezydenta, a także skłonił go, by pójść za ciosem. Przewidziane na koniec 2018 roku wybory prezydenckie przesunięto na pierwszą połowę roku. Krytycy prezydenta uważają, że do takiej decyzji skłoniły go nie wcześniejsze sukcesy, ale rosnący w oczach kryzys, który z każdym kolejnym miesiącem będzie się nasilał i przynosił dalszy spadek popularności obecnie rządzących.

Oczywisty wynik, nieoczywiste konsekwencje

Wybory zaplanowano na niedzielę 20 maja. Zjednoczona opozycja odmówiła w nich udziału – zresztą nie mogłaby wystąpić pod jednym szyldem, ponieważ wprowadzono przepis, że jeden kandydat może reprezentować tylko jedną partię. Maduro nie będzie jednak na karcie do głosowania jedyny. Na udział w wyborach zdecydował się jeden z polityków należących do MUD, Henri Falcón (gdy tylko ogłosił swoją decyzję, został z MUD wyrzucony za złamanie bojkotu). Według sondaży, ponad 60% Wenezuelczyków jest przekonanych, że Falcón kandyduje w porozumieniu z Maduro, żeby uwiarygodnić nadchodzące wybory. Kolejnym kandydatem jest Javier Bertucci. To pastor o konserwatywnych poglądach, który oprócz działalności religijnej i politycznej jest również biznesmenem, a jego nazwisko pojawiło się w słynnych Panama Papers.

W stawce brakuje za to naprawdę popularnych liderów opozycji, takich jak przebywający w areszcie domowym Leopoldo López (po tym jak nawoływał do protestów w 2014 roku został skazany za podpalenia i spiskowanie) czy Henrique Capriles Radonski, który w 2012 roku rywalizował w wyborach prezydenckich z Chávezem, a w 2013 roku z Maduro. Z obecnym prezydentem przegrał o mniej niż 2%. Dziadek polityka był Żydem, który po II wojnie światowej wyjechał z Polski do Wenezueli. Prezydenta o polskobrzmiącym nazwisku raczej długo jeszcze w Wenezueli nie zobaczymy, bo po protestach ubiegłego Radonski otrzymał piętnastoletni zakaz aktywności politycznej.

Nadchodzące wybory budzą wiele wątpliwości. Zostały ogłoszone zbyt wcześnie. Nie ogłosiła ich narodowa komisja wyborcza, a wybrana w zeszłym roku konstytuanta, co jest sprzeczne z obwiązującą wciąż konstytucją. Rejestry wyborców nie zostały zaktualizowane, więc wielu młodych ludzi nie będzie mogło głosować. Naliczono ponad 40 partii opozycyjnych, które zostały zdelegalizowane przez władze. To administracja prezydenta Maduro w praktyce będzie nadzorować proces liczenia głosów, który nie będzie transparentny. Ze względu na bojkot ze strony opozycji zapowiada się rekordowo niska frekwencja. Do tego dochodzi kiełbasa wyborcza. Dosłownie.

Pojawiły się informacje, że rząd straszy biedniejszych obywateli odcięciem racjonowanej żywności w razie „nieprawomyślnego” głosowania. To potężny straszak – szacuje się, że 87% mieszkańców kraju nie ma możliwości zdobycia wystarczającej ilości jedzenia.

Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe okoliczności trudno spodziewać się innego rezultatu niedzielnych wyborów, niż zwycięstwo Maduro. To może być jednak tylko początek dalszych problemów prezydenta.

Kryzys humanitarny związany z brakiem jedzenia i lekarstw narasta. Kończą się wszelkie rezerwy finansowe. Rośnie zadłużenie, a inflacja galopuje w niesamowitym tempie. Wenezueli grozi koniec przyjaźni z Chinami, a także amerykańskie sankcje. Sytuacja wewnętrzna może z kolei doprowadzić do wybuchu społecznego niezadowolenia. Ogromna większość Wenezuelczyków deklaruje, że życzyłaby sobie ustąpienia prezydenta.

Jest niemal pewne, że obecnemu reżimowi nie uda się zapanować nad kryzysem ekonomicznym. To oznacza, że w niedalekiej przyszłości czekają nas dramatyczne wypadki w Wenezueli. Już niedzielne wybory mogą być katalizatorem demonstracji, które – jak to już wcześniej bywało – mogą się przeistoczyć w wielotygodniowe protesty i walki uliczne. W zeszłym roku Maduro udało się opanować sytuację dzięki bardzo brutalnej reakcji sił policyjnych. Jak będzie tym razem? Przekonamy się po niedzielnym głosowaniu.