Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Bartosz Rutkowski, Mateusz Patelczyk  28 kwietnia 2018

Pomoc humanitarna Zachodu często budzi śmiech [ROZMOWA]

Bartosz Rutkowski, Mateusz Patelczyk  28 kwietnia 2018
przeczytanie zajmie 7 min

Staram się jeździć w takie miejsca, do których „główna pomoc” nie dociera. Znajdujemy się na linii frontu albo w miejscach zapomnianych. To możliwe dzięki temu, że działamy poprzez „miejscowych”. Wbrew stereotypom społeczeństwo irackie czy syryjskie jest w dużej mierze na podobnym etapie rozwoju cywilizacyjnego co my. Są tam inżynierowie, lekarze, nauczyciele. Bardzo często są osobami bezrobotnymi. Jak taka osoba ma się czuć, jeśli siedzi w obozie dla uchodźców i przyjeżdżają do niego lekarze z międzynarodowej organizacji, którzy czasem zarabiają całkiem przyzwoite pieniądze nawet jak na zachodnie warunki? Możliwości ludzi na miejscu są o wiele większe niż tych z zewnątrz. Wymaga to kontroli i zdrowego rozsądku, jednak ostatecznie jest bardziej efektywne – mówi w rozmowie z portalem klubjagiellonski.pl Bartosz Rutkowski, prezes Fundacji Orla Straż. 

Często słyszymy, żeby ofiarom konfliktów na Bliskim Wschodnie pomagać „na miejscu”. Jak może wyglądać taka pomoc w Iraku czy Syrii?

Pierwsze i najważniejsze, to wsłuchiwać się w potrzeby poszkodowanych. Widziałem na własne oczy działania, które realizowano na takiej zasadzie, że projekt powstał w Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie, a na miejscu „szlifuje się” go tak długo, aż zacznie pasować. Zakładając fundację wyszedłem z założenia, że będziemy kierować się czterema głównymi zasadami. Po pierwsze, minimum 90%  zebranych pieniędzy musi trafić jako pomoc na miejsce. Druga sprawa to właśnie realizacja projektów tylko tam, na miejscu. Nie ze względu na jakiś pogląd czy ideologię – po prostu to, co zobaczyłem tam jako reporter. dało mi podstawy do uważania pomocy na miejscu za najskuteczniejszą, najbardziej efektywną metodę. Ludzie, którzy potrzebują najwięcej wsparcia zostali tam, bo nie mieli pieniędzy na ucieczkę. Trzecia zasada to działanie przez miejscowych. W praktyce: nie wożenie rzeczy z Polski, tak samo jak nie wożenie specjalistów czy wolontariuszy.

Dlaczego?

Dlatego, że wbrew stereotypom społeczeństwo irackie czy syryjskie jest w dużej mierze na podobnym etapie rozwoju cywilizacyjnego. Są tam inżynierowie, lekarze, nauczyciele. Bardzo często są osobami bezrobotnymi. Jak taka osoba ma się czuć, jeśli siedzi w obozie dla uchodźców i przyjeżdżają do niego lekarze z międzynarodowej organizacji, którzy czasem zarabiają całkiem przyzwoite pieniądze nawet jak na zachodnie warunki, rzędu kilku tysięcy dolarów miesięcznie? Miejscowy lekarz marzy o zarobkach w przedziale od ok 500 dolarów. Rzecz czwarta to realizacja wszystkich projektów w uzgodnieniu z beneficjentami. Jedziemy na miejsce, tam siadamy na podłodze, jemy posiłek zgodnie z miejscowym zwyczajem – czyli ręką ze wspólnego naczynia – i rozmawiamy o tym, jakie są potrzeby i jak je pomóc rozwiązać.

Jak odnosi się miejscowa ludność do zachodniej pomocy? Miał pan jakieś nieprzyjemności? Czy wręcz przeciwnie, zawsze można liczyć na wdzięczność?

Bardzo różnie, ale zależy głównie od tego, jak ta zachodnia pomoc wygląda. Często wzbudza w nich salwę śmiechu – mimo, że do śmiechu im raczej nie jest. A za inną są dozgonnie wdzięczni. Miałem sytuację, gdy rozbawieni właśnie taką pomocą Jazydzi zaprowadzili mnie do zrealizowanego projektu charytatywnego. W okolicy jest około 1050 namiotów, każdy namiot jest zamieszkiwany średnio przez sześć osób. Często taki namiot to kawałek materiału plus daszek z dykty czy blachy falistej. Tam właśnie ktoś z pewnej organizacji z Kanady przyjechał i stwierdził, że problemem ludzi jest higiena. Wyszedł z założenia, że trzeba ludziom pobudować łaźnie i toalety. Jak na tamte warunki zrobiono to naprawdę znakomicie: wylano betonowe fundamenty, osadzono na nich gotowe kontenery z toaletami i łaźniami. Na górze zamontowano czterotonowe zbiorniki na wodę, które ogrzewało słońce. Jak Pan sądzi, ile to wszystko działało?

Kilkanaście dni?

Kilka. Dlaczego? Skończyła się woda w zbiornikach. Woda na miejscu jest płatna, a twórca projektu nie pomyślał o tym, aby zapewnić źródło jej finansowania. Ci ludzie sami nie kupią czterotonowego zbiornika z wodą. Po zaledwie trzech dniach cały projekt przestał działać, a jego wartość oceniam na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Zbliżała się jesień. Przez parę dni ludzie byli skrępowani, natomiast  potem najodważniejsi się po prostu wprowadzili do tych kontenerów. One miały przecież okna, drzwi i były o wiele lepszym schronieniem dla tych ludzi niż namiot czy daszek. W chwili obecnej w tych toaletach i prysznicach mieszkają całe rodziny. Takie projekty ci ludzie uważają za beznadziejne i trudno im się dziwić. Ale są też projekty robione przez fundacje z całego świata, które po prostu ratują życie i zdrowie. Za to są dozgonnie wdzięczni.

Czy ludność muzułmańska przyjmuje tę pomoc bardziej niechętnie od chrześcijan? Da się zauważyć jakąś nieufność?

Rodziny muzułmańskie, którym pomagaliśmy dotychczas, to były rodziny Peszmergów. Często walczyli oni ramię w ramię z chrześcijanami i nie widziałem nigdy żadnych animozji. Ja sam też niczego negatywnego nie doświadczyłem od muzułmanów-Kurdów. To oczywiście nie znaczy, że wśród nich nie ma również terrorystów, o czym się często nie mówi. Wychodzę z założenia, że każdy człowiek odpowiada przede wszystkim za siebie. To, że jeden człowiek jest zły nie oznacza, że cały naród jest zły. Trzeba zachować proporcje i nie tworzyć wyobrażonych bytów kolektywnych. Tam na miejscu też nie wszyscy chrześcijanie są dotknięci tragedią. U nas często tworzy się taki obraz sytuacji, że wszystkim mieszkańcom Syrii czy Iraku trzeba pomóc, bo tam jest wojna. Zadaję wtedy pytanie: czy Polska powinna w takim razie przyjąć całą ludność Ukrainy do siebie, bo tam też jest wojna? Słyszę wtedy, że to co innego. A czym się różnią te sytuacje? Na części Ukrainy jest konflikt zbrojny. Jak lecę do Lwowa i stamtąd do Iraku, to nie czuć i nie widać konfliktu zbrojnego. Są sklepy, szkoły, ludzie czekają na autobusy… Podobnie jest w części Syrii i Iraku. Mam zdjęcia galerii handlowych, które stały i stoją kilka kilometrów od terytoriów tzw. Państwa Islamskiego i działają. Są miejscowości, w których są szkoły i wszystko, a stoją dwanaście, czternaście kilometrów od linii frontu. Z naszego punktu widzenia to jakiś inny świat. U nich – codzienność. Nocowałem kiedyś u pewnego mężczyzny, który rano wracał na front, a dziecko przyniosło mu karabin, hełm i kamizelkę kuloodporną przed wyjściem. Przyniosło to tak, jak często nam dzieci przynoszą teczkę przed wyjściem do pracy. Dziesięcioletni syn przyniósł mu uzbrojenie, żona zrobiła kanapki.  Wyściskali się i on pojechał na front.

Nastroje choćby w Syrii są mocno antyzachodnie, ISIS postrzega się jako „bękarta” zachodnich interwencji na Bliskim Wschodzie. Mieszkańcy nie mają problemu  z przyjęciem pomocy od ludzi z tych krajów?

Na szczęście pomoc nadchodzi nie poprzez państwa, tylko poprzez agendy. Jak Pan siedziałby czwarty rok w namiocie i nadchodziłaby kolejna zima, to guzik obchodziłoby Pana skąd jest ta pomoc. Jeśli cierpią dzieci, to nic innego się nie liczy. Niestety moim zdaniem ogromna część pomocy humanitarnej służy dokładnie temu, żeby tych ludzi uzależnić. Tworzy się z nich klientów. Z jednej strony mają pętlę na szyi, a z drugiej daje im się worek z mąką.

To tak jest przez nich odbierane?

Wśród niektórych osób tak, ale ciężko oczekiwać, że przeciętny człowiek będzie się tym przejmował. On wie kto spalił mu dom i chce go szybko odbudować i tam wrócić. Ktokolwiek im pomoże, to tę pomoc akceptują i biorą. Nie mają wyboru. Marzy się o opiece medycznej czy szkole dla dzieci, które od kilku lat nie widziały klasy, książki czy nauczyciela.

Jak, poza działalnością Pańskiej Fundacji, widoczna jest polska pomoc?

Niedawno widziałem reportaż o klinice prowadzonej przez Caritas, spotykałem polskich pracowników Polskiej Akcji Humanitarnej, którzy niosą pomoc w Mosulu. Sam staram się jeździć w takie miejsca, do których ta „główna pomoc” nie dociera. Działamy ze środków prywatnych, a pomoc państwowa zależna jest od bezpieczeństwa. My czasem znajdujemy się na linii frontu czy w miejscach zapomnianych. To umożliwia nam właśnie działalności przez ludzi miejscowych. Podczas walk w październiku niektóre fundacje zawiesiły pomoc, bo było zagrożenie. My działaliśmy cały czas. Spadały bomby, a nasi ludzie byli obok. Grzali się przy beczce z ogniskiem czekając na przejście przez linię frontu. Możliwości ludzi na miejscu są o wiele większe niż tych z zewnątrz. Wymaga to kontroli i zdrowego rozsądku, jednak ostatecznie jest bardziej efektywne.

Jak bardzo różni się ten obraz medialny, który widzimy stamtąd na co dzień od rzeczywistości? Co Pan czuje jak ogląda te wiadomości?

Przeraża mnie ilość hipokryzji. Udawanie, że nam żal jak ktoś jest bombardowany, ale tylko wtedy, gdy bombardują go ci, których nie lubimy. A jak jest na odwrót, to zawsze znajdzie się jakieś usprawiedliwienie. Moim „ulubionym” jest mówienie, że Bliski Wschód to takie miejsce, gdzie już po prostu „tak jest”. Że zawsze jest tam wojna. Ludzi na miejscu przeraża, że tak się mówi. To jedno z ich największych zmartwień. Jako normalne widzi się życie w obozach, na granicy przetrwania. Normalne zdają się śluby, dzieci i szkoły w obozach. Oni nie chcą zostać zapomniani, a do tego może takie podejście prowadzić. Już mało się mówi o Iraku. Gdy wygaśnie sytuacja w Syrii, to będzie tak samo. Raz na rok pojawi się reporter, który zrobi zdjęcia.

Jak odbierane jest przyjęcie przez Europę tysięcy uchodźców czy imigrantów? Jaki jest stosunek do tych ludzi, którzy udali się do Europy?

Zależy od sytuacji. Jeżeli rozmawiamy z Jazydami, że na przykład Niemcy przyjęli sto dziewczyn, które były w niewoli u ISIS, to bardzo się z tego cieszą. My zwykle na miejscu spotykamy ludzi, którzy nie chcieli uciec, bo kochają swoją ziemię, kraj. Bardzo często są to też po prostu osoby, których nie stać na wyprawę do Europy. Niektórym się wydaje, że ci co przypłynęli do Europy, to byli w najgorszej sytuacji. Polemizuję z tym, bo ktoś kto dotarł do Grecji czy Włoch dysponował większymi środkami, niż ten, kto w czasie ludobójstwa uciekł na drugą stronę masywu górskiego i od kilku lat koczuje tam w namiocie. Oni ciągle tam są narażeni na śmierć. To o wiele gorsza sytuacja od ryzyka przepłynięcia przez Morze Śródziemne. W samym tylko Iraku jest rocznie trzy tysiące zamachów terrorystycznych. Okrutna prawda jest taka, że łatwiej jest pojechać europejskiemu aktywiście do Włoch i mówić, że pomaga tym najbiedniejszym, niż pomagać ludziom w Iraku czy Syrii. Ludzie pomagają tam, gdzie pokaże kamera. Na przykład w Aleppo albo Mosulu, czyli pokazywanych w mediach zniszczonych  ośrodkach miejskich. Miejscowości dookoła, w promieniu kilkunastu kilometrów, już nie są tak medialne. Właśnie tam często rozgrywają się największe dramaty, a strumień pomocy humanitarnej jest tam nieporównywalnie mniejszy.

Nie ma Pan czasem ochoty bardziej skupić się na tym, aby przekazywać obraz sytuacji? Stać się znów reporterem?

To co robię, robię dlatego, że jestem katolikiem. Zobaczyłem zdjęcia ukrzyżowanego, dwunastoletniego chłopca i dlatego zacząłem działać. To jest dla mnie dostatecznym powodem. Moim zadaniem jest pomóc tym ludziom. Większość ludzi nie chce wiedzieć, jak wygląda tam sytuacja. Bezpieczniejsza jest niewiedza. Tak działa ludzka psychika i to od zawsze W momencie upadku Imperium Rzymskiego zmartwieniem ludzi były wyścigi rydwanów i nic się od tego czasu nie zmieniło. Tematy zastępcze są atrakcyjniejsze od trudnej rzeczywistości. Niedawno miałem rozmowę, podczas której pewna pani zapytała mnie czym się zajmuję. Odpowiedziałem, że pomagam dzieciom i kobietom uwolnionym z niewoli. W odpowiedzi usłyszałem „Nie chcę już o tym słyszeć, pomagam już psom”. To autentyczny dialog. Nie mam nic przeciwko pomocy psom czy innym zwierzętom. Wolałbym jednak zacząć od pomocy ludziom takim jak my.  Wiarygodnym źródłem informacji jesteśmy my sami. Można tam polecieć, koszt to około dwa tysiące złotych, to nie jest jakaś astronomiczna kwota. Warto spróbować tam pomóc, nawiązać kontakty i przyjaźnie. Zyskać informacje i doświadczenie tego, co się dzieje naprawdę.

Wywiad został przeprowadzony przez gdański oddział Klubu Jagiellońskiego, którego rozwój wspiera Olivia Business Centre.