Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Inni niż Zachód. Chiny u progu wielkiej transformacji [ROZMOWA]

Inni niż Zachód. Chiny u progu wielkiej transformacji [ROZMOWA] Rafał Gawlikowski

Chiny to nie państwo, lecz osobny kontynent i cywilizacja istniejąca jeszcze w czasach Imperium Rzymskiego. Dlatego ostatnie 200 lat dominacji Stanów Zjednoczonych i Zachodu to z ich perspektywy tylko krótka historyczna aberracja. Teraz Chińczycy wracają na należne im miejsce globalnego lidera. Wśród ludzi z armii, służb bezpieczeństwa i resortów siłowych panuje przekonanie, że Chiny są już supermocarstwem gotowym rzucić bezpośrednie wyzwanie dotychczasowemu hegemonowi. Rok 2021 to zakończenie budowy „społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu”, opartego o silną klasę średnią i gospodarkę nowoczesnych technologii. Rok 2049 to cezura trzeciego w dziejach Chin Zhonghua minzu weida fuxing – „Wielkiego renesansu narodu chińskiego”, kiedy Komunistyczna Partia Chin zamieni się być może w Konfucjańską Partię Chin. O trwającej transformacji politycznej, gospodarczej i społecznej państwa chińskiego, Rosji – surowcowym wasalu Chin, który dostarcza żon chińskim obywatelom, oraz Baracku Obamie, który w Chinach nie zostałby nawet szefem prowincji, z prof. Bogdanem Góralczykiem rozmawiają Bartosz Brzyski i Jakub Kucharczuk.

Jakie zmiany zaszły w Chinach, że przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping zdecydował się na odejście od zasad rozproszonego, kolektywnego przywództwa, które wprowadził jeszcze słynny Deng Xiaoping, i postanowił skoncentrować władzę we własnych rękach?

Nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. W gronie obserwatorów chińskiej polityki sformułowano trzy potencjalne wyjaśnienia.

Pierwsza szkoła mówi, że Xi Jinping w czasie swojej pierwszej kadencji prowadził kampanię antykorupcyjną o skali dotychczas w chińskim państwie niespotykanej. W ten sposób naruszył jednak całą masę interesów indywidualnych i grupowych. Wyrzucił ludzi z politycznej wierchuszki, czystką zostało objętych kilkuset wojskowych oraz ważnych polityków, w tym Bo Xilai i Zhou Yongkang, odpowiedzialni w poprzedniej ekipie za służby bezpieczeństwa. Mechanizm miałby więc działać bardzo prosto: teraz oni siedzą, ale gdyby Xi Jinping stracił stołek przewodniczącego, to szybko by się z tymi panami zamienił.

Druga szkoła myślenia szuka odpowiedzi w procesach historycznych. Zdaniem jej zwolenników już od lat 90. XX wieku rośnie w siłę nurt poszukujący inspiracji w chińskiej tradycji i głoszący hasło powrotu do korzeni chińskiej cywilizacji. Jego entuzjaści uważają za konieczne sięgnięcie po dziedzictwo konfucjanizmu i odejście od czerpania rozwiązań z Zachodu. Skoro więc wracamy do przeszłości, to w końcu na scenie musi pojawić się Tianzi, Syn Niebios, nowy Cesarz.

Trzecie podejście podkreśla znaczenie strategii politycznej. Zdaniem zwolenników tego wyjaśnienia, do którego zaliczam także siebie, Xi Jinping odrzucił dziedzictwo poprzednich przywódców wypracowane przez Deng Xiaopinga. Zamiast kolektywnego kierownictwa i polityki low profile (taoguang yanghui), zakładającej skromne i stopniowe nabieranie sił, dostajemy koncepcję bardziej zdecydowanych i asertywnych rządów, które stawiają sobie nad wyraz ambitne cele. Niektórzy w Chinach twierdzą, że Xi Jinping celuje w nich za wysoko.

Pojawiły się również informacje wskazujące, że decyzja o zniesieniu limitu dwóch kadencji dla urzędu Przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej nie została podjęta jednomyślnie. Ta zmiana daje bowiem Xi Jinpingowi teoretyczną perspektywę na długoletnie, a nawet dożywotnie rządy.

W Chinach żyje jeszcze pokolenie pamiętające „wyczyny” Mao Zedonga i jego rewolucji kulturalnej. Obawy przed potencjalnie dramatycznymi konsekwencjami jedynowładztwa przyświecały przecież Deng Xiaopingowi, tworzącemu system kolektywnej władzy w państwie, który Xi Jinping obecnie rozmontowuje. Te obawy jednak nie zniknęły i są obecne w chińskich kręgach intelektualnych – nie tylko tych opozycyjnych, ale także związanych z obozem władzy.

Na szali stawia się więc stabilność systemu.

To jest krok niezwykle ryzykowny. Rozumiem go, ale się z nim nie zgadzam. Na krótką metę może okazać się skuteczny, ale nie wiemy, jakie konsekwencje przyniesie w dłuższej perspektywie. Historia nie dostarcza nam przecież zbyt wielu przykładów autokratycznej, jednoosobowej władzy, która ostatecznie „nie odleciała”.

Zakładając, że Xi Jinping nie jest „złym cesarzem”, ale zależy mu na potędze państwa i społecznym dobrobycie, to musiał mieć mocne przesłanki, aby taką, a nie inną decyzję podjąć.

Przesłanki są więcej niż mocne. Chiny od 1991 roku, kiedy rozpadł się ZSRR, realizowały polityczny testament Deng Xiaopinga. Jego podstawą była tzw. doktryna 28 znaków, zakładająca ukrywanie własnych możliwości i zamiarów. Przez 20 lat ta strategia nie była podważana. W tym czasie Chiny nabierały stopniowo wewnętrznej mocy, jednocześnie nie angażując się zbytnio na arenie międzynarodowej. Za ten sukces w dużej mierze odpowiadał prawdziwy geniusz ekonomii politycznej Zhu Rongji – połączenie Balcerowicza i Kołodki, jeśli można tak to ująć, który przez 12 lat kierował chińską gospodarką.

Na czym konkretnie polegał jego geniusz?

Kiedy Zhu Rongji obejmował stery chińskiej gospodarki, to nazywał ją stalinowską. Jego ambicją było nadanie jej bardziej rynkowej struktury. Lista jego osiągnięć robi wielkie wrażenie i nic dziwnego, że dziś na chińskich uniwersytetach powstają katedry poświęcone analizie jego myśli, polityki i osiągnieć. To Zhu Rongji przeprowadził Chiny bez bólu przez tzw. kryzys azjatycki w 1997 r., to on jest architektem wejścia Chin (w grudniu 2001 r.) do Światowej Organizacji Handlu. To on umożliwił chińskim przedsiębiorstwom zwycięską rywalizację na światowych rynkach, uporządkowawszy wcześniej w tym celu sprawy wewnątrz Chin, np. poprzez budowę nowoczesnego systemu podatkowego lub skuteczne zwalczanie inflacji. W konsekwencji możliwa była globalna ekspansja takich marek jak Lenovo czy Huawei.

Po drugie, Chiny miały już wtedy miliard mieszkańców, dysponując jednocześnie rezerwami walutowymi w wysokości ledwie 18 mld dolarów, czyli tyle co nic. Piętnaście lat później rezerwy przekroczyły już poziom biliona dolarów, a w szczytowym momencie, w grudniu 2014 roku, doszły do wysokości 4 bilionów dolarów. To tyle co polski PKB, ale zsumowany z sześciu lat.

Wracając do Xi Jinpinga i jego wizji koncentracji władzy…

W 2009 roku Chiny wyprzedziły Niemców, stając się tym samym największym eksporterem na globie. Pięć lat później zdobyły pierwsze miejsce w kategorii „największe państwo handlujące na świecie”, przeskakując Stany Zjednoczone w wolumenie eksportu i importu. I co najważniejsze, od tego samego 2014 roku, biorąc pod uwagę parytet siły nabywczej, Chiny są już największą gospodarką świata. Od tego czasu ich przewaga nad USA tylko się powiększa. Do tego dochodzi załamanie się konsensusu waszyngtońskiego w wyniku kryzysu finansowego z 2008 roku, który podważył status Stanów Zjednoczonych jako jedynego globalnego supermocarstwa ekonomicznego.

W tych okolicznościach Xi Jinping uznał, że nadszedł czas na odejście od dotychczasowej zachowawczej polityki low profile, że uwarunkowania geopolityczne i ekonomiczne każą mu przekroczyć polityczny testament Deng Xiaopinga. Stąd decyzja o ogłoszeniu koncepcji Nowego Jedwabnego Szlaku. Chiny zaczynają zachowywać się jak globalne mocarstwo, rzucając tym samym wyzwanie dotychczasowemu hegemonowi.

Byłem w Chinach akurat, kiedy wybrano Donalda Trumpa na nowego gospodarza Białego Domu. W chińskiej telewizji publicznej jeden z uznanych ekspertów stwierdził wówczas, że oto pojawił się prezydent, za którego kadencji Chiny staną się numerem jeden na świecie.

Chińskie elity chyba specjalnie nie poważają Donalda Trumpa.

Dla nich, zgodnie z tamtejszymi zasadami merytokracji trzeba mieć duże doświadczenie, by wejść na szczyty. Już Barack Obama nie miał wystarczającego doświadczenia politycznego, aby w Chinach móc piastować choćby stanowisko szefa prowincji, a co dopiero Trump. Ponadto Chińczycy zwracają uwagę, że państwo to nie korporacja, a społeczeństwo to organizm zbyt złożony, aby próbować nim rządzić jak CEO. W tym upatrują swojej szansy w walce o globalną hegemonię z USA.

Sami Amerykanie wydają się już jednak świadomi nadchodzącej rywalizacji. Nie zlekceważą raczej Pekinu.

Kluczem są zmniejszające się różnice w potencjale militarnym. Amerykanie zdają sobie sprawę, że czas nie gra na ich korzyść. Wśród tamtejszych elit może pojawić się pokusa wywołania konfliktu. I nie mówię tutaj tylko o wojnie handlowej.

Chiny są gotowe na takie starcie?

Chiny się zbroją. Wśród ludzi z armii, służb bezpieczeństwa i resortów siłowych panuje przekonanie, że Chiny są już supermocarstwem gotowym rzucić bezpośrednie wyzwanie dotychczasowemu hegemonowi. Według najnowszych danych szwedzkiego ośrodka analitycznego SIPRI w 2018 roku Chińczycy wydadzą na zbrojenia o 8,1% więcej niż w  roku poprzednim.

To nadal sporo mniej niż USA.

Dla Chin to i tak olbrzymia zmiana. SIPRI publikuje coroczne raporty na temat nakładów poszczególnych państw na wojsko. W latach 90. Chiny wydawały jedną czternastą amerykańskich wydatków i zajmowały w rankingu pozycję w drugiej dziesiątce. Od 2010 roku są już mocarstwem numer dwa pod względem nakładów na armię. Według SIPRI przeznaczają na nią już prawie jedną trzecią tego co Amerykanie.

Nie możemy też zapominać, że to nie Chiny będą pierwsze atakować.

W ich cywilizacji nie sztuką jest pokonać przeciwnika w walce, jak pisał Sun Tzu (Sun Zi). Z tego powodu nie zaatakują ani USA, ani krajów sąsiednich. Co nie oznacza jednak militarnej bierności. Pekin jest aktywny w rejonie Morza Południowochińskiego, gdzie buduje nowe stacje radarowe i posterunki. Nie ogranicza się przy tym do działań defensywnych. Chiny często, poprzez budowę przyczółków, dokonują aneksji spornych wysp. Według nich Morze Południowochińskie jest morzem wyłącznie chińskim. Na takie potraktowanie sprawy nie pozwolą im oczywiście Amerykanie, co oznacza, że na tym obszarze czeka nas prawdopodobne starcie dotychczasowego hegemona z pretendentem do tytułu.

W dyskusjach na temat Chin wątek rywalizacji morskiej wysuwa się na pierwszy plan. A co z bardziej „lądową” aktywnością Pekinu w regionie?

Chińczycy działają tutaj na trzech frontach.

Po pierwsze, chodzi o RCEP – Regional Comprehensive Economic Partnership. Temat transpacyficznego partnerstwa handlowego pojawił się w debacie publicznej, kiedy Barack Obama zapowiedział zaangażowanie USA w nowozelandzką inicjatywę TPP. Tymczasem nikt nie zwrócił uwagi, że alternatywne rozwiązanie jest już forsowane od 2012 roku przez Xi Jinpinga. Dzisiaj z amerykańskiej obecności w TPP nic już nie zostało, a Donald Trump zaczyna stopniowo realizować politykę gospodarczego nacjonalizmu. A Chiny? W zeszłym roku na Forum w Davos Xi Jinping wygłosił prawdziwy pean na cześć wolnego rynku. RCEP angażuje obecnie 16 państw, wśród nich znajdziemy takie kraje jak: Chiny, Indie, Japonię, Koreę Południową, Australię, Nową Zelandię, Singapur, Indonezję czy Tajlandię. Inicjatywa zakłada stworzenie strefy handlowej, w której będą obowiązywać trzy z czterech swobód budujących jednolity rynek unijny: swobodny przepływ towarów, kapitału i usług. Brakuje tylko swobodnego przepływu osób, a o całej inicjatywie w polskich mediach cisza.

Strategia numer dwa opiera się na Szanghajskiej Organizacji Współpracy, która jest instytucjonalizacją współpracy chińsko-rosyjskiej i ciągle się rozrasta. Wśród jej członków od 2015 roku są Indie i Pakistan. Status państwa stowarzyszonego, intensywnie współpracującego, ma Turcja. Wśród członków znajdziemy także Białoruś, na co w Polsce nie zwraca się specjalnej uwagi. Tymczasem SWO to pierwsza organizacja międzynarodowa, która po II wojnie światowej powstała bez udziału któregokolwiek z zachodnich mocarstw. Przez Roberta Kagana i innych geostrategów nazywana jest wprost: „Anty-NATO”.

Front trzeci to CICA, system zbiorowego bezpieczeństwa Azji, powstały z inicjatywy Nursułtana Nazarbajewa, prezydenta Kazachstanu, w roku 1996. CICA, podobnie jak SWO, powstało nie tylko bez udziału lub współudziału zachodnich mocarstw, ale wręcz przeciwko nim. To zupełnie nowe przedsięwzięcie, któremu warto się z uwagą przyglądać.

Jaką rolę do odegrania w tej chińskiej układance mają Rosjanie?

Podrzędną. Dla Pekinu, choć nikt tego tam tak otwarcie nie formułuje, Moskwa to wasal, który dostarcza tylko potrzebnych surowców. W ostatnim czasie także żon dla chińskich obywateli. Ze względu na praktykowaną w Chinach politykę jednego dziecka doszło do zasadniczego rozchwiania proporcji płciowych w kraju. Statystyki pokazują, że 16 na 100 mężczyzn nie ma szans na znalezienie żony. Jednym ze sposobów rozwiązania tego problemu okazały się wyjazdy chińskich mężczyzn do Kraju Zabajkalskiego na granicy chińsko-rosyjskiej. Pochodzące stamtąd Rosjanki decydują się zostać żonami chińskich obywateli.

Drenaż surowców i drenaż demograficzny. A co z Nowym Jedwabnym Szlakiem? Czy Moskwa ma szansę ugrać coś na tym projekcie czy tylko utrwali on asymetryczne relacje pomiędzy państwami?

Moskwa preferuje swój alternatywny program integracyjny zwany Unią Euroazjatycką, ale więzi i zależności gospodarcze od Chin są tak duże, że Rosjanie, a przynajmniej prezydent Putin, zdają się forsować zasadę: jak nie możesz rywala pokonać, to się do niego przyłącz. Szczególnie że jest tak przydatny w walce z tym trzecim, najważniejszym przeciwnikiem, czyli Zachodem. Jak długo tak będzie – nie wiemy. Więzi gospodarcze Chin i Rosji są silne, a Rosjanie koncepcji Jedwabnych Szlaków nie podważają.

Dotychczas zrekonstruowaliśmy zewnętrzne pobudki koncentracji władzy przez Xi Jinpinga. A jakie zadania w polityce wewnętrznej stawia przed Chinami nowy-stary Przewodniczący?

Sam Xi Jinping sformułował dwa podstawowe „cele na stulecie”. Pierwszy w perspektywie stulecia istnienia Komunistycznej Partii Chin, czyli do 1 lipca 2021 roku; drugi na stulecie powstania Chińskiej Republiki Ludowej, która to rocznica przypada 1 października 2049 roku.

Pierwsze zadanie zakłada stworzenie xiaokang shehui, społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu. Zgodnie z tą koncepcją motorem napędowym chińskiej gospodarki nie będą już tylko forsowne inwestycje i intensywny eksport, ale przede wszystkim silna klasa średnia i rozbudowany rynek wewnętrzny. W tak ogromnym społeczeństwie jak chińskie to prawdziwy przewrót kopernikański, który ma jednocześnie pociągnąć za sobą zmianę charakteru chińskiej gospodarki: z produktów niskiej jakości na te nasycone nowoczesnymi technologiami.

Drugi z celów jest jeszcze ambitniejszy. W perspektywie 2049 roku Chiny mają dokonać Zhonghua minzu weida fuxing, czyli „Wielkiego renesansu narodu chińskiego”. Ten renesans ma być trzecim największym w całej historii Chin. Pierwszym był okres dynastii Han, kiedy dopracowano chińskie znaki-ideogramy, będące podstawą kultury i cywilizacji chińskiej. Później był wiek IX i dynastia Tang, za panowania której doszło do bezprzykładnego rozwoju literatury i architektury. I co ważne, działo się to pod panowaniem dynastii chińskiej, a nie mongolskiej czy mandżurskiej.

Na czym będzie polegać ten trzeci „wielki renesans”?

Nie dojdzie do niego dopóty, dopóki będą istnieć dwa organizmy z przymiotnikiem „chińska” w nazwie. Stąd plan pokojowego (bo na wojnie nikt nie zyska) zjednoczenia z Republiką Chińską na Tajwanie. To sprawa podstawowa.

Po co Pekinowi taka nieduża wyspa, kiedy wciąż mają tak ogromne niezagospodarowane połacie terytorium wewnątrz kraju?

Powrót Tajwanu do „macierzy” ma w chińskiej polityce wyższy priorytet niż rozwój gospodarki czy walka z nierównościami społecznymi. To tak jakby Polsce zabrać Kraków lub Gniezno. Dla Chińczyków Tajwan to integralna część ich narodowej tożsamości, z której nie mogą po prostu zrezygnować.

Co poza przyłączeniem Tajwanu ma oznaczać ten trzeci „wielki renesans”?

Kilka miesięcy temu na XIX Zjeździe Komunistycznej Partii Chin pojawiła się nawet data pośrednia – do 2035 roku Chińczycy mają stać się społeczeństwem innowacyjnym. Chiny już dziś są wyzwaniem i ekonomiczną alternatywą dla Zachodu. Za 30 lat chcą się nią stać również na płaszczyźnie technologicznej. Stąd pojawiają się hasła o budowie nowej, zielonej, bezwęglowej gospodarki opartej o koncepcję zrównoważonego rozwoju. Chiny już teraz są największym producentem baterii solarnych i turbin wiatrowych na świecie. Ciągle słyszymy o Tesli, tymczasem z 10 największych producentów aut elektrycznych na świecie, sześciu jest chińskich, w tym największy z nich przedsiębiorstwo BYD Auto.

Z tego powodu zasadniczym wyzwaniem dla chińskiego państwa jest przeprowadzenie prawdziwej rewolucji w systemie oświaty publicznej. Dzisiaj opiera się on bowiem głównie na zapamiętywaniu i odtwarzaniu, a nie twórczej kreatywności.

Przy czym istnieje świadomość, że te śmiałe plany mogą się wywrócić, bowiem już Alexis de Tocqueville – znany i czytany w  Chinach – zauważył, że system autorytarny w trakcie reform łatwo może się „wywrócić”. Pokazał to dobitnie przykład Rosji Gorbaczowa. To kolejny, bardzo mocno argument za rządami silnej ręki, który Chińczycy dostrzegają i przyjmują.

Dlaczego Zachód tak późno dostrzegł specyfikę chińskiego systemu politycznego, który ani myśli się liberalizować?

Kto nie dostrzegł, ten nie dostrzegł. Już 15 lat temu, w 2003 roku, wyszły dwie istotne pozycje, które podważały naiwny optymizm w sprawie Chin i Rosji. Mówię tutaj o Powrocie historii i końcu marzeń Roberta Kagana oraz wydanej kilka miesięcy temu po polsku pracy Fareeda Zakarii o „nieliberalnych demokracjach”. Obie pozycje jasno wskazywały: „żadnych nadziei na liberalizację, drodzy państwo”. Kiedy w 2008 roku wróciłem z placówki ambasadorskiej w Tajlandii i zacząłem mówić podobne rzeczy, to wszyscy w Polsce wzięli mnie za człowieka niespełna rozumu…

Zgodnie z zachodnią wyobraźnią polityczną za wzmocnieniem klasy średniej musi iść koniecznie demokratyzacja całego systemu.

W przypadku Chin to nieprawda. W wydanej jakiś czas temu książce The Dictator’s Dilemma: The Chinese Communist Party’s Strategy for Survival Bruce Dickson wykazał na podstawie sondaży prowadzonych na terenie Chin i analizy tamtejszej klasy średniej, że to właśnie ona jest społeczną ostoją Komunistycznej Partii Chin. Chiny idą swoją drogą i nie patrzą na dogmaty zachodnich politologów.

System może być akceptowany, ale jednocześnie nie jest pozbawiony kontroli społecznej na dużą skalę.

Kiedyś ta kontrola określana była mianem hukou, co oznaczało przywiązanie chłopa do ziemi, ale jednocześnie pewnego rodzaju system zabezpieczenia socjalnego. Numer nadawany przy urodzeniu traciło się dopiero, opuszczając miejsce urodzenia, a wraz z nim świadczenia socjalne. Dzisiaj mamy do czynienia z ogromną liczbą, szacowaną na 260 milionów liudong renkou, czyli ludnością napływową ze wsi do miejskich placów budowy, którzy są pozbawieni hukou i z tego powodu stanowią swego rodzaju podklasę, bez uprawnień i przywilejów społecznych. W 1979 roku 83% chińskiej ludności żyło na wsi. W 2011 roku, po raz pierwszy w chińskiej historii, więcej ludzi mieszkało w miastach niż na wsi. Dzisiaj odsetek ludności miejskiej wynosi 57%, a władze chcą, aby do roku 2030 wzrósł do poziomu 70%. Hukou dopiero z opóźnieniem zaczyna podążać za tymi migracyjnymi procesami.

Drugi ze środków kontroli społecznej to instytucja tzw. komitetu blokowego, zwanego danwei, czyli rodzaj sołtysa, który każdego śledzi i donosi wyższym czynnikom. Za czasów Mao była to kontrola totalitarna, gdzie nie tylko bielizna, ale nawet kobiecy cykl miesiączkowy był własnością kolektywu. Dzisiaj dawny totalitaryzm polityczny zastąpiła kontrola finansowa i ideologia „mamonizmu”. Totalitaryzm polityczny zamienił się w pełną dominację pieniądza: tyle jesteś wart, ile tego pieniądza masz, nic innego się nie liczy. Pieniądz stał się jedyną wartością i miernikiem oceny danego człowieka.

Do tego dochodzi przymus technologiczny, coraz mocniej wkraczający w życie społeczne Chińczyków. Lubimy się przedstawiać jako liderzy w płatnościach bezgotówkowych, ale to Chiny są w tej dziedzinie prawdziwym prymusem. Nie mówiąc już o zaawansowanych systemach kontroli tego przepływu, które są własnością chińską, czyli wszystko zostaje pod kontrolą władzy.

Tymczasem w potocznych wyobrażeniach Chiny najczęściej nadal występują jako kraj kolektywizmu.

To fałszywy obraz. Wystarczy pojechać do jakiegokolwiek Chinatown, żeby zobaczyć, jak wygląda w praktyce ten „kolektywizm”. Jednym z największych grzechów Mao Zedonga była próba stłamszenia istniejącego w chińskim DNA ducha przedsiębiorczości. Geniusz Deng Xiaopinga polegał na tym, że jasno powiedział: „pracujcie i bogaćcie się, a państwu nic do tego, dopóki nie zaczniecie kontestować systemu politycznego”. Dwukrotnie nie trzeba było im powtarzać! Może warto zauważyć, że jeden z królów Tajlandii jeszcze w latach 20. XX wieku napisał książkę pod jakże wymownym tytułem: Chińczycy – Żydzi Dalekiego Wschodu

Natomiast wiara w komunizm została rozjechana czołgami na placu Tian’anmen. Od tego czasu komunizm nie odgrywa już większej tożsamościowej roli w życiu społecznym Chińczyków. Chociaż Xi Jinping próbuje go odbudowywać i wzmacniać tym samym unikatowe rozwiązanie zwane „socjalizmem o chińskiej specyfice”.

Z czego wynika ta chińska osobność?

Zbyt łatwo pomijamy fakt, że Chiny nie są po prostu kolejnym państwem, tylko kontynentem. To starożytna cywilizacja, która istniała już w czasach Imperium Rzymskiego! Chińczycy sami siebie określają mianem Zhōngguo – Państwo Środka. Tylko że mówimy tutaj o państwie większym niż cały kontynent europejski, na dodatek trzykrotnie liczniejszym.

Z tego powodu Chiny kierują się własną logiką, zgodnie z którą liczy się przede wszystkim to, co własne. Nie mają jednak problemu z zapożyczaniem czy importowaniem rozwiązań od innych, ale zawsze tylko jako uzupełnienie do własnych pomysłów. Jak wzięli marksizm-leninizm, to za 10 lat dostaliśmy maoizm. Tak robią ze wszystkim. Dzisiaj, o czym w Polsce nie mówi się wcale, Chiny zerkają chętnie na rozwiązania z Singapuru. Tam również nie ma demokracji liberalnej, rządzi monopartia, a jednocześnie cały system działa sprawnie i efektywnie. Jest to tzw. model państwa rozwojowego, w którym rynek miesza się z planowaniem gospodarczym, a interwencjonizm państwowy w gospodarkę jest mile widziany, choć w systemie dominuje rynek. Co więcej, to obszar, którego blisko 80% mieszkańców to Chińczycy. Naśladuje się więc tym samym „swoich”.

Tak silne „chińskocentryczne” spojrzenie na świat musi mieć swoje daleko idące konsekwencje.

Ile osób w Polsce zdaje sobie sprawę, że w Chinach funkcjonuje podział na pięć kierunków świata? Obok czterech klasycznych występuje jeszcze pojęcie „Środka”,  w którym są oczywiście Chiny. W perspektywie Chińczyków tylko ich kraj znajduje się pod sklepieniem niebios – reszta to świat barbarzyńców. „Barbarzyńcy” mają więc jedną drogą do wstąpienia pod niebiosa – muszą przyjąć chińską kulturę. Dzięki temu Chinami mogły rządzić dynastie mongolska i mandżurska. Warto pamiętać, że dla Chińczyków mówienie, że Czyngis-chan był Mongołem to obelga. Dla nich to chiński cesarz.

Wychodzi więc na to, że poczucie cywilizacyjnej wyższości to kluczowy składnik chińskiej tożsamości.

W latach 20. XIX wieku – już po wojnach napoleońskich – w Chinach pojawili się Brytyjczycy, rozpoczynając wkrótce wojny opiumowe. Istnieją badania wskazujące, że w tamtym czasie chińska gospodarka produkowała jedną trzecią światowego PKB. Od narodzin Chrystusa do wojen opiumowych pozycją największej gospodarki świata wymieniały się Chiny i Indie. Dlatego z perspektywy Chin ekonomiczna dominacja Zachodu i Stanów Zjednoczonych to krótkotrwała aberracja. Swoje obecne przyspieszenie gospodarcze traktują jako oczywisty powrót do naturalnego porządku.

Dwie wojny opiumowe, niezwykle krwawe powstanie tajpingów, powstanie bokserów, obalenie cesarstwa, pierwsza i druga agresja japońska, wojna domowa między Kuomintangiem a komunistami – okres od 1839 roku do momentu proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej sto lat później określa się w Chinach mianem Bai nian guo chi (sto lat narodowego poniżenia). Te wszystkie wydarzenia doprowadziły do drastycznego spadku udziału chińskiej gospodarki w globalnym PKB– z poziomu 1/3 do wysokości ledwo 3,5%. Dzisiaj Chiny nadrobiły już część strat i są odpowiedzialne za 17% światowego PKB (w zestawieniu nominalnym), podczas gdy największa światowa gospodarka, czyli USA, za 22%. Lada chwila, a już na pewno w erze Xi Jinpinga, Chiny mają duże szanse na zdetronizowanie Stanów Zjednoczonych.

Z Pańskich słów wyłania się obraz Chińczyków, którzy wydają się inaczej niż ludzie Zachodu postrzegać czas i historię. Horyzont zdarzeń rysuje się u nich znaczniej szerzej.

W Chinach czas to poczucie dystansu i cierpliwości, rzecz liczona upływem pokoleń. W Chinach nie usłyszy się pytania o to, co chcemy robić za rok czy za dwa. Chińczycy pytają o to, co będą robić nasze dzieci lub wnuki. Podobny horyzont czasowy występuje w systemie politycznym, opartym o rozbudowany system merytokracji, gdzie kluczowe znaczenie odgrywa myślenie strategiczne, liczone w dekadach, nie w latach.

Rozmawiając o specyfice cywilizacyjnej, nie można pominąć kwestii religii.

Jednym z cywilizacyjnych fundamentów Chin jest religijny synkretyzm. Wspomniany już wcześniej konfucjanizm jest przede wszystkim szkołą filozoficzną i kodeksem etycznym. System ceremoniałów jest w nim niezmiernie ważny, ale nie tych o czysto religijnym wymiarze. Prawdziwą religią jest za to taoizm, który – jako gorący pean na część wolności jednostki – stanowi absolutne zaprzeczenie konfucjanizmu. Do tego Chińczycy zaimportowali buddyzm. Tybetański lamaizm od czasów dynastii Yuan (przełom wieków XIII i XIV) miał status religii dworskiej. Do dzisiaj najpiękniejsza świątynia lamaizmu poza Lhasą, stolicą Tybetu, znajduje się w Pekinie, bo tam modlili się przez setki lat chińscy cesarze.

Wspomniał Pan Profesor na początku rozmowy o politycznym nurcie, który chce dziś sięgać po tradycje konfucjańskie. Na czym w praktyce ma to polegać, poza wzmocnieniem jedynowładztwa?

Już od lat 90. ubiegłego stulecia trwa debata nad tzw. wartościami azjatyckimi czy konfucjańskimi. Wynika z niej, że tak jak my, ludzie Zachodu, najbardziej sobie cenimy indywidualne wolności, tak w ramach tamtejszego systemu najważniejsze są zbiorowe powinności – wobec Rodziny (a Ojczyzna, to nic innego jak Rodzina w szerszym rozumieniu), jak też osób starszych i wyżej postawionych. My hierarchie podważamy, oni je wzmacniają, my autorytetów nie cenimy, oni otaczają je kultem…

Jednym z filarów hegemonicznej pozycji Stanów Zjednoczonych jest ich zdolność do „eksportowania” własnych rozwiązań politycznych poza granice kraju. Czy w przypadku Chin też możemy się spodziewać podobnych ruchów?

Chiny nie będą eksportować swojego systemu. Wiedzą doskonale, że to, co budują, jest rozwiązaniem swoistym, samoistnym, czysto chińskim, poza tamtejszą cywilizacją niemożliwym do zastosowania w całości. Natomiast niektórym tam zastosowanym rozwiązaniom cząstkowym sam bym się radził dobrze przyjrzeć, o czym piszę w pracy pt. Chiński renesans, która zostanie wydana w lecie tego roku.

Ustrój to jedno, a gospodarka to drugie.

Nie kto inny jak Zhu Rongji wybrał 100 firm, które miały eksportować i wciąż eksportują chińskie marki do krajów Zachodu. Wystarczy sięgnąć do kieszeni mieszkańców Niemiec lub Francji i zobaczyć, ilu z nich ma smartfony Huawei. Model pierwszy to eksport technologii użytkowej. Drugie podejście to fusion and merger, czyli fuzje i przejęcia. W tym koszyczku Chińczycy mają już Volvo, Pirellego, Daimlera czy KUKĘ – największą niemiecką firmę zajmującą się robotyką. W ostatnim czasie ta strategia nabiera rozpędu.

Polska wydaje się niespecjalnie odnajdywać w tych zmieniających się warunkach geoekonomicznych.

Po raz pierwszy w długich dziejach chińskiej cywilizacji w interesie Chin jest wejść do Polski. Niestety nasze elity tego nie zauważają. Wiadomo, że Chińczycy nie czynią tego z altruistycznych pobudek lub z podziwu dla polskiej historii. Powinniśmy jednak, będąc świadomi chińskich intencji, wyciągnąć z tego faktu tyle, ile się da, starając się maksymalnie zrównoważyć interesy obu stron.

Tymczasem zamiast podjąć działania pragmatyczne, my Chińczyków wypychamy albo patrzymy na nich nadal jak na tych panów kiedyś sprzedających białe T-shirty na Stadionie Dziesięciolecia. Dla nas Chiny to wciąż państwo Trzeciego Świata, komunistyczna dyktatura, która nie robi nic innego, tylko łamie prawa człowieka. Tworząc sobie dla własnego świętego spokoju taki jednostronny lub zwyczajnie fałszywy wizerunek Chin, sami wystawiamy sobie świadectwo. Chiny można było ignorować 40 lat temu, a nie dzisiaj, kiedy są globalną potęgą.

Nasze braki doskonale obrazuje stan polskiego środowiska analitycznego. Możemy się pochwalić świetnie działającym Ośrodkiem Studiów Wschodnich, a nie mamy żadnego instytutu politycznego zajmującego się stricte Azją Wschodnią. Jak bardzo jest to krótkowzroczne, pokazują statystyki – 60% światowego PKB koncentruje się już w obszarze Oceanu Spokojnego, tam też przeniosło się centrum światowej gospodarki, przenosi się centrum finansowe, a w bliskiej przyszłości nie inaczej będzie z centrum technologicznym.

Ostatnio podróżuję do Chin minimum raz w roku. W drodze powrotnej z Pekinu czy Szanghaju do europejskich miast Chińczycy stanowią 90% ludzi na pokładzie. To znaczy, że oni już tutaj są i robią interesy. A my wciąż tkwimy w stereotypowym przekonaniu, że Chiny to kraj tanich podróbek.

Pytanie, czy tak silne uzależnienie od zmiennej chińskiej strategii to faktycznie dobry pomysł. Czy rzeczywiście powinniśmy tak mocno stawiać na Nowy Jedwabny Szlak?

Nie dostrzegam w Polsce ryzyka zbytniej jednostronności, bo teraz nikt na poważnie na Chiny nie stawia. Uprawiamy za to dyplomację turystyczną. Polecieć do Chin? Taaak. Poślizgać się na Wielkim Murze? Taaak. Obiecać inwestycje? Taak. Tylko na tym się kończy.

Polska dla Chin nie jest dla oczywiście żadnym pępkiem świata. Ważne są dla nich Niemcy i Europa Zachodnia. Tylko że droga do nich wiedzie przez Polskę. Viktor Orbán staje na głowie, żeby Chiny dostrzegły Węgry i ulokowały tam swoje inwestycje. W konsekwencji w Budapeszcie już znalazły się chińskie podmioty. Chińczycy nadal chcą jednak inwestować w Łodzi i ulokować tam swoje centrum przeładunkowe. Bo tak wynika z geopolityki.

Po co zainwestowali kilkanaście miliardów dolarów w Białoruś i Łukaszenkę? Bo leży na trasie Pasa i Szlaku. Nie pozwolono im zainwestować w Łodzi, to podpisali porozumienie z burmistrzem Kutna. Kontenery chińskie stoją już w Kutnie, a w Łodzi chińscy inwestorzy wciąż nie dostali odpowiedniej działki.

Prawdziwym problemem jest to, że w żadnej z naszych partii politycznych nie znajdziemy lobby prochińskiego, szybciej znajdzie się protybetańskie. Nie dostrzegamy, jak mocno zmienił się światowy układ sił. Zostajemy z tyłu.

Z całej naszej rozmowy wyłania się obraz Chin znajdujących się na progu wielkiej transformacji, która może zmienić kształt globalnego porządku. Jaka przyszłość czeka chińskie państwo i społeczeństwo w perspektywie nadchodzących dekad?

Tożsamość współczesnych Chińczyków opiera się na dwóch głównych filarach.

Po pierwsze, na nacjonalizmie, który wrócił w latach 90. i zastąpił komunizm. Chińskie władze odwołują się do „stu lat narodowego poniżenia”, zapowiadając odbudowę dawnej chińskiej potęgi i odzyskanie należnego Chinom mocarstwowego statusu. Warto pamiętać, że dla Chin to Stany Zjednoczone, a nie Europa są głównym punktem odniesienia, stąd ten nacjonalistyczny zwrot opiera się na chęci pokazania Amerykanom, na co Chińczyków naprawdę stać.

Taka narracja jest pozytywnie odbierana, szczególnie wśród najmłodszych chińskich pokoleń. Według agencji PEW Uniwersytetu w Georgetown, która od kilkudziesięciu lat bada popularność rządów w poszczególnych krajach, wskaźnik popularności chińskiej władzy utrzymuje się stale powyżej 80%. Pokazuje to, że kolejne rządy są akceptowane. I nie dzieje się to wskutek strachu, jak to było za Mao Zedonga, tylko nadziei.

Drugi element tożsamościowy, który pojawił się w latach 90., to powrót do korzeni, odwołania do długiej historii chińskiej cywilizacji, dziedzictwa konfucjanizmu jako spuścizny, w której można szukać inspiracji w budowie porządku alternatywnego dla zachodniej demokracji liberalnej.

Żeby nie było zbyt różowo, to są oczywiście trudności do przezwyciężenia. Silne rozwarstwienie społeczne, które może wykoleić całą machinę gospodarczą; szybka urbanizacja, za którą nie nadążają instytucjonalne rozwiązania; kompletnie zdegradowane środowisko naturalne, którego rekultywacja zajmie co najmniej dwa pokolenia.

Jeden z najbardziej cenionych intelektualistów w Chinach i jeden z bohaterów mojej nadchodzącej książki Zheng Yongnian – który od wielu lat wykłada w Singapurze, pisze również książki po angielsku, ale najważniejsze dzieła wydaje po chińsku – kilka lat temu opublikował w Chinach pracę pt. Chiny w trzech krokach.

Krok pierwszy to według niego lata 1978–2008 – okres budowy potęgi państwa zakończony sukcesem. Potem Chiny weszły w kolejny etap, który potrwa następnych 25–30 lat. To będzie czas budowy klasy średniej, kształtowania nowego modelu chińskiego obywatela, który nie będzie miał wiele wspólnego ze swoim zachodnim odpowiednikiem. Dopiero po roku 2030 przyjdzie czas na trzeci etap – prawdziwych reform politycznych, które też nie pójdą w kierunku zachodnim. Na horyzoncie rysuje się pokojowe zjednoczenie z Tajwanem, kiedy Chińska Partia Komunistyczna zamieni się być może w Konfucjańską Partię Chin. To właśnie w dziedzictwie Konfucjusza i innych chińskich mędrców Chiny mają szukać inspiracji dla budowy alternatywnego wobec Zachodu państwa i społeczeństwa. Nawet jeśli ta wizja zostanie tylko na papierze, już samo jej pojawienie się okazuje, jak daleko sięga chińskie myślenie. To całkiem inny poziom polityczności.

Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania na łamach serwisu Visegrad Plus. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!