Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
dr Krzysztof Mazur  7 kwietnia 2018

Nadzieja i beznadziejność państwowców. Wokół „Wyjścia awaryjnego” Rafała Matyi

dr Krzysztof Mazur  7 kwietnia 2018
przeczytanie zajmie 16 min
Nadzieja i beznadziejność państwowców. Wokół „Wyjścia awaryjnego” Rafała Matyi Autor ilustracji: Rafał Gawlikowski

To nie Kaczyński stoi na drodze do lepszej polityki. To wyborcy jej nie chcą. Partia, która po zwycięskich wyborach zakomunikowałaby swoim członkom i wyborcom, że nie będzie wspierać „swoich”, od razu straciłaby kontakt ze swoją społeczną bazą. Matyja-analityk rozumie, że politycy chcąc zdobyć władzę nie mogą grać przeciw dominującym w społeczeństwie siłom, ale muszą się im podporządkować. Zauważa, że uprawianie polityki w dzisiejszej Polsce „wymaga od graczy zaciągnięcia swego rodzaju systemowego kredytu”. Jest w stanie zrozumieć Kaczyńskiego, a nawet do pewnego stopnia go „rozgrzeszyć” – trudno czynić bowiem politykowi zarzut, iż chce zdobyć władzę. Wówczas pojawia się Matyja-obywatel, który chciałby jednak, by zdobyta władza nie podporządkowywała się dysfunkcjonalnemu „układowi społecznemu”, ale została świadomie wykorzystana w celu zmiany obowiązujących w społeczeństwie reguł gry. Matyja-obywatel chciałby uwierzyć, że „inna polityka jest możliwa”. „Dramat Matyi” jest tak naprawdę dramatem każdego państwowca.

W 1971 roku Leszek Kołakowski ogłosił w paryskiej „Kulturze” esej pod znamiennym tytułem Tezy o nadziei i beznadziejności. Była to próba intelektualnego zmierzenia się z traumą w kręgach lewicy wywołaną Marcem. Kołakowski swoim esejem – wbrew powszechnemu nastrojowi beznadziejności – chciał zachęcić przyszłą opozycję demokratyczną do tworzenia obszarów niezależnej myśli. Wypracowanych tam postulatów programowych nie należało jednak adresować do PZPR-u, ale wprost do społeczeństwa, zwiększając w ten sposób presję na władzę.

Blisko 50 lat później Rafał Matyja podąża tymi samymi ścieżkami, choć realia są już zupełnie inne. Publikując książkę Wyjście awaryjne chce intelektualnie zmierzyć się z traumą wywołaną rządami PO i PiS w kręgach państwowców. W 2005 roku załamała się bowiem wiara osób liczących na poważną reformę ustrojową III Rzeczpospolitej. Obydwie partie, z którymi wówczas wiązano ogromne nadzieje, postawiły na wzajemny konflikt partyjny, a nie na realną zmianę reguł panujących w państwie. Pomimo nastroju beznadziejności, Matyja swoją książką chce wskazać „elitom percepcji” nową filozofię działania. Zamiast poddać się coraz bardziej jałowemu sporowi politycznemu należy tworzyć obszary niezależnej myśli, czyli sieciową strukturę o roboczej nazwie „think-tank Polska”. Sformułowanych w ramach tej struktury postulatów programowych nie należy jednak adresować do obecnych partii, ale wprost do społeczeństwa, zwiększając w ten sposób presję na władzę. Ktokolwiek będzie rządził.

Matyja nie szuka zatem „wyjścia awaryjnego” spod rządów PiS-u, ale chce wyrwać się całej logice III Rzeczpospolitej. Podobnie jak Kołakowski pół wieku wcześniej, porzuca postawę „rewizjonistów” wierzących w możliwość naprawy naszego systemu politycznego pozostając wewnątrz jego logiki.

Trzeba wyjść poza system, by zobaczyć nowy horyzont. „Trzeba opowiedzieć wszystko – historię, państwo, tożsamość narodu politycznego, politykę – od nowa”, przekonuje w ostatnim zdaniu swojej książki.

Układ – nie mafijny, tylko społeczny

Matyja patrzy na obecną sytuację Polski z perspektywy „długiego trwania”. Pojedyncze wydarzenia polityczne mają mniejsze znaczenie, niż ukryte na pierwszy rzut oka przemiany cywilizacyjne i społeczne. Nazywając te mechanizmy nie proponuje klarownej terminologii, posiłkując się na przemian dwoma kategoriami zaczerpniętymi od innych myślicieli. Za Alexisem de Tocqueville mówi o „układzie społecznym”, czyli relacjach pomiędzy poszczególnymi grupami i regułami stosowności postępowania uchodzącymi w danym społeczeństwie „za pierwszą przyczynę większości praw, obyczajów i idei, które stanowią o sposobie życia narodów”. Za Pierrem Bourdieu z kolei mówi o „duchach państwa” traktowanych przez daną wspólnotę polityczną jako naturalne, niekwestionowane i obiektywne, a przez to „konstytuujące współczesne państwa u ich niewidocznych korzeni”.

Zdaniem Matyi takimi „duchami państwa” konstytuującymi nasz „układ społeczny” są „centralizm, wschodnie standardy biurokratycznej kontroli, klientelizm, mechanizmy selekcji personalnej”. W innym miejscu dodaje, że „katalog ten można zresztą rozszerzać o kwestie konfliktu pokoleniowego czy upowszechnione w społeczeństwie wzorce maczyzmu, nawet jeżeli za jego retoryczną fasadą kryją się słabość i niepewność własnej społecznej roli”. Niestety, autor Wyjścia awaryjnego nie porządkuje tych kwestii, choć dla jego wywodu odgrywają one pierwszoplanową rolę. Dlatego czytelnik może jedynie domyślać się, skąd akurat taki dobór „duchów państwa” oraz na ile katalog ten jest katalogiem zamkniętym. Pewnymi wskazówkami mogą być książki Adama Podgóreckiego Społeczeństwo polskie czy Janin R. Wedel Prywatna Polska, na które w tym kontekście powołuje się Matyja.

Pomimo tych niejasności po lekturze wiemy na pewno, że to właśnie klientelizm czy centralizm „konstytuują nasze państwo u jego niewidocznych korzeni”. To one psują nasze partie, a nie są efektem tych czy innych rządów. Obecny „układ społeczny” nie powstał bowiem w wyniku konfliktu PO-PiS-u, ale jest wypadkową trzech trwających wiele dekad procesów: wywłaszczenia i utraty majątku polskiego społeczeństwa na skutek II wojny światowej; powstania w okresie komunizmu egalitarnego społeczeństwa „mających tyle, ile konieczne na własne potrzeby”; wreszcie charakterystycznego dla III Rzeczpospolitej procesu rozwarstwienia majątkowego, degradacji ekonomicznej całych grup (wielki przemysł, PGR-y, częściowo górnictwo), przy jednoczesnym awansie innych. To te trzy historyczne procesy, a nie jakiś mityczny układ mafijny, odpowiadają za obecną słabość państwa. To te doświadczenia ukształtowały obecny „układ społeczny”.

Społeczeństwo „dorobkiewiczów”

Skutkiem tych obserwacji jest wolny od idealizacji obraz naszego społeczeństwa. Polacy, by przetrwać to wszystko, musieli ukształtować jako regułę stosowności postępowania „pilnowanie swoich spraw, raczej przez działania indywidualne niż zbiorowe, raczej zakulisowe niż otwarte”. Taka reguła obowiązuje w naszym życiu do dziś. Trudno przez nią budować inkluzywną wspólnotę obywatelską, gdyż dominującym „duchem państwa” jest amoralny familiaryzm. Wszelkie próby odwoływania się do dobra wspólnego traktowane są jako podejrzana próba manipulacji i ukrycia swoich prawdziwych intencji związanych z interesem konkretnej jednostki czy grupy. Co więcej, zdaniem niektórych badaczy przywołanych w książce, podstawowym motorem działania Polaków jest zawiść, gdyż prestiż społeczny budujemy porównując się do innych, a miarą pozycji społecznej jest pieniądz. Dlatego tak silnym motorem aktywizującym nas jest „dorobkiewiczostwo”.

Pomimo przywołania tych gorzkich opinii, Matyja nie do końca czyni z tego zarzut pod adresem polskiego społeczeństwa. Zdaje się raczej sugerować, że powszechna aktywność ku wzbogaceniu się jest zdrową i naturalną reakcją na wywłaszczenie dokonane w poprzednich dekadach. Dobrze ukierunkowana, może stać się ważnym motorem budowy pomyślności przyszłych pokoleń. Niestety, w realiach III Rzeczpospolitej chęć wzbogacania się realizuje się w niesprzyjających okolicznościach instytucjonalnych, które kształtują wspomniany już centralizm, wschodnie standardy biurokratycznej kontroli czy klientelizm.

To właśnie te „duchy państwa” sprawiają, że kluczem w tym procesie nie są nasze talenty i pracowitość, ale „system dojść” do państwowych „konfitur”. Listy najbogatszych nie tworzą ludzie, którzy wymyślili nowe produkty, ale ci którzy „dobrze wykorzystywali kontakty z politykami i ludźmi służb, dostęp do kredytów”.

Podobnie jest z klasą średnią, którą Matyja nazywa „niekreatywną klasą średnią”. Powstała ona nie w sporze z władzą, lecz w ścisłej symbiozie z nią. Klientelizm klasy średniej dodatkowo wzmocniły środki europejskie, których głównym dysponentem stały się urzędy marszałkowskie, co jeszcze bardziej umocniło pozycję lokalnych elit. III Rzeczpospolita nie była zatem w stanie wykorzystać naturalnego pędu społecznego do wzbogacania się, by przy tej okazji wypromować etos uczciwej pracy. W zamian zafundowała nam wszystkim powszechną lekcję klientelizmu, z wielką stratą dla społecznego poczucia sprawiedliwości.

Ani obywatelski republikanizm, ani elitarny konserwatyzm

Dlatego tytułowym „wyjściem awaryjnym” nie może być żaden projekt o charakterze republikańskim. By zaistniał, potrzebuje on bowiem silnej klasy średniej, a ta nie może powstać w „systemie dojść”, który z definicji wymusza rezygnację z postawy obywatelskiej na rzecz relacji pan – klient. Za zmianą tego układu nie opowiedzą się jego beneficjenci, gdyż wolą oni trwać w „brudnej wspólnocie”, niż ryzykować zmianę. Dotyczy to również działaczy trzeciego sektora, gdyż, choć według teorii funkcjonują oni niezależnie od państwa, to tak naprawdę mogą rozwijać się dopiero wówczas, gdy zaakceptują swoją klientelistyczną zależność wobec politycznego patrona. Projektu republikańskiego nie można również oprzeć na osobach pozostających poza „brudną wspólnotą”, gdyż nie wierzą oni w realną możliwość zmiany. Wolą raczej trzymać się z daleka od polityki, bo szukają takich sfer, gdzie naprawdę liczy się pracowitość i talent, a nie zależność od pryncypała.

Projekty republikańskie są zatem, podsumuje Matyja, „przepełnione nostalgią za państwem, które już nie wróci, za modelem, który w Polsce nigdy się nie zakorzenił i jest sprzeczny z realiami współczesnego państwa”. Te słowa powinny na poważnie wziąć przede wszystkim takie środowiska jak nasze, które republikanizm tratują jako ważną kategorię myślenia o życiu publicznym. Czy rzeczywiście naszą rolą jest jedynie rozbudzanie wyobraźni o idealnym ustroju, a tak naprawdę „postulowanie niemożliwego”? Do tego pytania jeszcze wrócimy.

Ostrze swojej krytyki Matyja kieruje jednak nie tyle wobec polskiego społeczeństwa, co wobec elit, które są odpowiedzialne za petryfikowanie takiego układu instytucjonalnego. Jak krytyczne spojrzenie na polskie społeczeństwo pozwala Matyi zakwestionować realność projektów republikańskich, tak negatywny obraz elit każe mu odrzucić projekty nawiązujące do konserwatywnego elitaryzmu. Tak jak w tym pierwszym wypadku autor swoją krytykę adresuje do „pokolenia obecnych trzydziesto- i czterdziestolatków”, tak tym razem bije się już we własne piersi, dokonując swoistego rozliczenia z własną biografią.

Przyzwyczailiśmy się już, że Matyja definiuje elitę bardzo szeroko: od akademików i polityków, przez pracodawców i ważnych urzędników państwowych, po dyrektora szpitala, biskupa czy prezydenta miasta. Współczesna elita na kartach Wyjścia awaryjnego jest opisana jako zdezorganizowana i pozbawiona społecznej misji; niebędąca w stanie myśleć szerzej, niż w kategoriach własnego interesu korporacyjnego; pasożytująca na słabym państwie, by tylko „urwać coś dla siebie”; jeśli nawet dostrzegająca punktowe problemy, to nie widząca obrazu całości; nie umiejąca zdystansować się od sporu partyjnego, ale raczej „dolewająca oliwy do ognia”; uprzedmiotowiona przez elitę polityczną, czasem poprzez „upokarzanie”, innym razem za sprawą „zagłaskiwania”, a różnica ta jest wyłącznie kwestią smaku.

To właśnie elity ponoszą główną odpowiedzialność za obecną słabość państwa. Korzeni tej słabości należy szukać w PRL-u, gdy PZPR wraz z Służbą Bezpieczeństwa stworzył system kontroli nie tylko nad opozycją, ale również nad strukturami państwowymi. Osłabione zostały w ten sposób takie obszary jak dyplomacja czy armia, które w dojrzałych państwach powinny zostać wyjęte spod logiki politycznego sporu. Przejęcie władzy przez słabe partie solidarnościowe tylko pogłębiły tę dysfunkcjonalność, gdyż w opozycji generalnie dominowała nieufność wobec państwa.

Konserwatywni elitaryści lat 90. XX wieku formułujący swój projekt IV Rzeczpospolitej – z Rafałem Matyją na czele – polegający na konieczności naprawy instytucji, stworzeniu autonomii wobec rywalizacji partyjnej oraz nadaniu systemowi prawnemu określonej aksjologii musieli polec.

Logika tego projektu była bowiem sprzeczna zarówno z układem postkomunistycznym, jak i z „duchami państwa” kształtującymi nasz „układ społeczny”. W ten oto sposób Matyja gorzko rozlicza się z własną biografią.

„Rozgrzeszenie” Kaczyńskiego

Taka diagnoza stanu społeczeństwa i elit prowadzi do dość schizofrenicznych wniosków na temat polityki. Z jednej strony autor nie pozostawia wątpliwości co do swojego krytycyzmu wobec rządów zarówno PO, jak i PiS-u. To te partie nie wykorzystały dziejowego momentu konstytucyjnego lat 2003-2005, gdy pojawiło się przyzwolenie społeczne na realną przebudowę państwa, za czym poszło kilka dojrzałych projektów intelektualnych. Liderzy tych partii woleli jednak wykorzystać nadarzającą się okazję, by zamiast realnej reformy państwa stworzyć bipolarny system partyjny gwarantujący im silną pozycję na lata. Zamiast walczyć z osłabiającym państwo destrukcyjnym „układem społecznym” woleli „użyć złych obyczajów z korzyścią dla siebie”.

W tej interpretacji PiS nie jest żadną alternatywą wobec reguł III Rzeczpospolitej, ale stanowi „jej smutną dekadencję, wyolbrzymienie jej błędów”. Jeśli obowiązującym u nas „duchem państwa” są wschodnie standardy biurokratycznej kontroli, to partia rządząca zaproponowała nam oparte na woli politycznej „państwo prerogatywne”, ograniczenie roli parlamentu i pogardę wobec instytucji. Jeśli naszą bolączką jest klientelizm, to PiS, podobnie zresztą jak PO, potraktowała państwo jako „system łupów” i wielkie biuro pośrednictwa pracy. Jeśli od dekad zmagamy się z nadmiernym centralizmem, to musiały pojawić się propozycje jeszcze większego ograniczenia władz samorządowych. Jeśli nasz dysfunkcjonalny „układ społeczny” trawią wadliwe mechanizmy selekcji personalnej, to dzięki reformie Ziobry wprowadzono je również w sądownictwie. Jeśli wyzwaniem jest zmiana pokoleniowa, to Beata Szydło powołała jeden z najstarszych rządów w najnowszej historii. Wreszcie, jeśli w naszej kulturze obowiązują wzorce maczyzmu ukrywające za retoryczną fasadą realną słabość, to te same wzorce odnajdziemy dziś w propagandzie serwowanej przez media publiczne. PiS, zdaniem Matyi, serwuje nam III Rzeczpospolitą do kwadratu.

Z drugiej jednak strony, Wyjście awaryjne daje nam świetne uzasadnienie, dlaczego inna polityka nie jest możliwa. Polityka Jarosława Kaczyńskiego jest tu połączeniem ogromnej determinacji i czystej racjonalności, która pozwala mu wyciągać wnioski z wcześniejszych porażek. Na początku lat 90. XX wieku był on blisko wrażliwości konserwatywnych elitarystów, gdy budował swoją partię „w oparciu o formacje inteligenckie”, za co nawet publicznie krytykował go Jan Olszewski. Ta strategia, z uwagi na zły stan elit, doprowadziła go jednak do porażki. Gdy kilkanaście lat później postawił na mocny sojusz z nurtem katolicko-ludowym zbudował jedną z najpotężniejszych formacji politycznych. Podobnie było z klasą średnią. Porozumienie Centrum było początkowo partią mającą większy elektorat wśród drobnych przedsiębiorców, niż liberalna Unia Demokratyczna.

Kaczyński szybko jednak zrozumiał, że jego wyborcy wcale nie chcą zmiany złych obyczajów i budowy silnych instytucji, a opowieść o rozliczaniu polityków z realnych efektów ich rządów można włożyć między bajki. Nie obraził się wówczas na rzeczywistość, tylko zmienił swoją strategię.

Do budowy swojej partii wykorzystał mechanizm klientelizmu, większą wagę przywiązując również do kwestii sporu symbolicznego, niż sfery faktów. Wyciągając z kolei wnioski ze słabości instytucjonalnej AWS postawił na partię wodzowską, która zapewniła mu stabilność przywództwa. Racjonalnym wyborem był również sam spór z PO. Gdy stworzono wspólne listy do samorządu w 2002 roku osiągnięto wówczas bardzo zły wynik. Uświadomiło to liderom obu formacji, że „na wyborcze zyski mogą liczyć tylko wtedy, gdy znajdą się w ostrym sporze o wszystko”. Wreszcie, bardzo racjonalne były trzy „populistyczne” zwroty Kaczyńskiego: podział na Polskę „liberalną” i „solidarną” pozwolił my wygrać wybory 2005 roku; koalicja z Samoobroną i LPR pozwoliła mu przejąć elektoraty tych partii; antyemigracyjna i antyniemiecka retoryka przyczyniła się do zwycięstwa roku 2015.

Lider PiS-u we wszystkich tych decyzjach okazał się być szalenie racjonalny. Dlatego Matyja ostatecznie „rozgrzesza” Kaczyńskiego słowami: zła polityka „nie jest pochodną ich [liderów partyjnych – przyp. red.] złych charakterów. Wynika on przede wszystkim z warunków, w jakich muszą działać”. To nie Kaczyński stworzył destrukcyjny „układ społeczny” – to „układ społeczny” stworzył Kaczyńskiego. Postępując inaczej nigdy nie sięgnąłby po władzę.

Dramat Matyi

Matyja jest zatem rozdarty w ocenie polityki, co po chwili namysłu stanie się dla nas zrozumiałe. Wszystko sprowadza się do relacji pomiędzy władzą polityczną a rozpatrywanym w kontekście długiego trwania „układem społecznym”. Matyja-analityk rozumie, że politycy chcąc zdobyć władzę nie mogą grać przeciw tym siłom, ale muszą się im podporządkować. Wszak, jak sam pisze, uprawianie polityki w dzisiejszej Polsce „wymaga od graczy zaciągnięcia swego rodzaju systemowego kredytu. Uznania mechanizmów zdobywania poparcia w świecie przywykłym do klientelizmu, w którym płaci się posadami lub dostępem do publicznych środków. Uznania mechanizmów rywalizacji określanych przez media”. Dlatego Matyja-analityk jest w stanie zrozumieć Kaczyńskiego, a nawet do pewnego stopnia go „rozgrzeszyć”. Trudno czynić bowiem politykowi zarzut, iż chce zdobyć władzę i wykorzystuje w tym celu obowiązujące w społeczeństwie „reguły stosowności postępowania”.

Wówczas w narrację włącza się Matyja-obywatel, który chciałby jednak, by zdobyta władza nie podporządkowywała się dysfunkcjonalnemu „układowi społecznemu”, ale została świadomie wykorzystana w celu zmiany obowiązujących w społeczeństwie reguł gry. By państwo nie służyło wyłącznie do utrwalenia pozycji rządzących, ale stanęło do walki z niszczącymi je „duchami państwa”. I znów autor, choć przed chwilą porzucił złudzenia elitarystycznego konserwatysty, wyraża żal, że polityka zużywa zaufanie do instytucji, osłabia naszą zdolność współpracy ponad podziałami, zmniejsza naszą pozycję międzynarodową, ustanawia niewłaściwe reguł wykorzystania środków publicznych etc. Matyja-obywatel chciałby uwierzyć, że jednak „inna polityka jest możliwa”.

Dotarliśmy w ten sposób do sedna „dramatu Matyi”, który tak naprawdę jest dramatem każdego państwowca. Rozpościera się on pomiędzy wynikającym z przeszłości niesprzyjającym „układem społecznym” a wizją reformy mającą ambicję zmiany tego „układu”. Pomiędzy analitycznymi zdolnościami rozumienia cynicznych zasad rządzących obecną polityką a obywatelskim pragnieniem, by jednak były one nieco inne. Pomiędzy gotowością do zaangażowania, które najpewniej skończy się porażką lub cynizmem a ucieczką w „eksperckość”, która najpewniej skończy się zgorzknieniem lub odklejeniem od rzeczywistości. Mówiąc wprost, ten dramat państwowca rozgrywa się pomiędzy beznadziejnością historii a nadzieją na przyszłość.

Ślepe „wyjście awaryjne”

Matyja jednak nie chce poddać się beznadziei historii. Wszak już z okładki swojej książki daje nam obietnicę znalezienia tytułowego „wyjścia awaryjnego”. Czytelnik po lekturze może jednak czuć się zawiedziony, gdyż obietnica ta okazuje się nie mieć pokrycia.

Matyja oczekuje od współczesnego państwa „tylko” dwóch rzeczy: „sprawnych instytucji i odpornej na manipulacje, w miarę dobrze poinformowanej opinii publicznej”. Od razu dodaje, że „na to pierwsze nie ma co liczyć”. Skąd tak kategoryczny sąd? Bierze się on z utraty wiary autora w pozytywną moc sprawczą polityki toczącej się według reguł ustanowionych w III Rzeczpospolitej. Powie o tym wprost: „partie i tworzone przez nie rządy nie mogą być narzędziem naprawy państwa. Przesądzają o tym ich zależność od obecnych reguł rywalizacji, a także układ interesów i oczekiwań społecznych, które muszą brać pod uwagę”. A zatem znowu o wszystkim decyduje „układ społeczny”! To nie Kaczyński stoi na drodze do lepszej polityki. To wyborcy jej nie chcą. Partia, która po zwycięskich wyborach zakomunikowałaby swoim członkom i wyborcom, że nie będzie wspierać „swoich”, od razu straciłaby kontakt ze swoją społeczną bazą.

Pozostaje zatem „dobrze poinformowana” i „odporna na manipulacje” opinia publiczna. Stąd „wyjściem awaryjnym” ma być „elita percepcji”.

Matyja kreśli potrzebę powołania do życia sieciowej struktury o roboczej nazwie „think-tank Polska”, która połączyłaby istniejące środowiska intelektualne oraz osoby mające szersze rozpoznanie wyzwań stojących przed naszym państwem.

Taka sieć powinna mieć kilka cech. Powstać „z dala od ośrodków medialnej i politycznej grawitacji”, gdyż tam zbyt mocno oddziałuje „przyciąganie” polityczne. Mieć charakter rozproszony i zdecentralizowany, czyli wykraczać daleko poza Warszawę, opierając się na „punktach kontaktowych funkcjonujących w kilkudziesięciu miastach”. Być otwarta na wszystkich, którzy chcą merytorycznie kontrybuować na jej rzecz; wspólnie pracować nad kluczowymi rozwiązaniami. Być wspierana przez media, które będą tę pracę hierarchizowały i porządkowały. Wreszcie – być wolna od wszelkich powiązań personalnych.

Matyja nie ma złudzeń, że z owoców pracy takiej sieci będą korzystali politycy, bo nie są oni tym zainteresowani. Uważa jednak, że może ona „wpływać na to, jak dane problemy są postrzegane”. Być może w sytuacjach kryzysowych będzie sięgało się po osoby z takiej sieci, niczym po „serwisantów” sieci komputerowych, stron czy serwerów, gdy firmy mają problem ze swoimi systemami. „Think-tank Polska” może zatem spełnić funkcję „serwisanta”, gdy system polityczny III Rzeczpospolitej się zawiesi.

Szkoda tylko, że w stworzenie takiej sieci bardzo trudno uwierzyć po lekturze „Wyjścia awaryjnego”. Przecież czytelnik tyle się naczytał o zdezorganizowanych i pobawionych społecznej misji elitach, że nie rozumie, dlaczego tym razem miałyby się one oddolnie połączyć w „think-tank Polska”! W książce nie pada również ani słowo na temat finansowania takiej struktury, a to przecież kluczowa kwestia dla powodzenia projektu. Na finansowanie nie ma chyba co liczyć z grantów publicznych, bo te są w rękach elity politycznej petryfikującej układ klientelistyczny. Nie ma też co się specjalnie łudzić, że będzie ona w stanie utrzymać się dzięki szczodrości pozostającej wciąż na „dorobku” „niekreatywnej klasy średniej”. Wreszcie, nie możemy mieć również złudzeń, co do sposobu w jaki krytykowane przez autora media tożsamościowe potraktują ten projekt. Nie chodzi tylko o kreowany przez nie bipolarny obraz świata. Chodzi także o niemożliwość przebicia się przez serwowaną przez nie rozrywkową papkę. Wszak sam Matyja zauważa, że z „merytorycznej konferencji prasowej o ekologii czy polityce regionalnej nie przeniknie do mediów nic, a każdy infantylny wygłup ma szansę znaleźć się w nich wielokrotnie”. W takim „układzie społecznym” nie jest w stanie powstać żaden „think-tank Polska”.

I to jest największy problem z książką Matyi. Świetnie napisana, dobrze mapuje podstawowe wyzwania stojące przed Polską, bardzo przenikliwa, czasem wręcz bezwzględna w krytyce. Tylko ten tytuł nie bardzo pasuje do treści. Jakby Matyja-obywatel nie chciał przyznać się przed Matyją-analitykiem, że nie ma żadnego „wyjścia awaryjnego”. A przecież ukształtowany przez naszą historię „układ społeczny” sprawia, że „inna polityka nie jest możliwa”. Beznadziejność wyraźnie dominuje tu nad wszelką nadzieją.

Którędy do „wyjścia awaryjnego”?

Spróbujmy jednak obronić Matyję-obywatela przed Matyją-analitykiem, inspiracji szukając we wspomnianym eseju Kołakowskiego. Fundamentalne znaczenie dla jego argumentacji miało przekonanie, że plastyczność PRL-owskiego systemu jest większa, niż się powszechnie sądzi. Dodając nadziei środowiskom oporu zwracał on uwagę, że każdy – nawet z pozoru najbardziej sztywny i bezalternatywny system – ma w sobie naturalne sprzeczności, które należy rozpoznać i wykorzystać. Do tego niebagatelne znaczenie ma kwestia świadomości. Teza o niezmienności systemu bazuje bowiem na naszym przekonaniu, że jakakolwiek zmiana rzeczywiście nie jest możliwa. Jeśli jednak obywatele raz zakwestionują ten dogmat w swoich głowach, to może to doprowadzić do daleko idących konsekwencji.

To rozpoznanie sprzed prawie pół wieku nic nie straciło na swej aktualności, zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich się znaleźliśmy. Jarosław Kaczyński, jak na „ostatniego rewolucjonistę III RP” przystało, swymi decyzjami doprowadził do momentu, gdy dalsza korekta naszego systemu politycznego nie może odbyć się w ramach dotychczasowych reguł. Jak przenikliwie zauważył Jacek Sokołowski, znaleźliśmy się w sytuacji, gdy nasza konstytucja straciła swą dawną funkcję. Na ustawę zasadniczą składają się bowiem nie tylko spisane normy, ale również „zespół ludzi i instytucji, które są powszechnie uznawane za wyłączne do interpretowania tego aktu. Tymczasem w toku rewolucji PiS została zanegowana legitymizacja tych organów i ludzi. Teraz każdy może twierdzić, że dana rzecz jest konstytucyjna albo nie, bo nie ma już powszechnej zgody wśród Polaków, kto jest władny orzec, co jest konstytucyjne”.

Mamy więc sytuację, gdy tak naprawdę konstytucja przestała działać, a jednocześnie nie zaproponowano w zamian nowych reguł.

III Rzeczpospolita znalazła się zatem w sytuacji szczególnej podatności na zmiany. Nie wiemy co prawda, jak długo nasz system będzie trwał jeszcze siłą inercji. Wiemy jednak, że niechybnie – za rok, pięć, dziesięć lat – będzie konieczne ustanowienie nowych reguły w nim obowiązujących. Nasze państwo trzeba będzie wówczas wymyślić od nowa.

Zmiany te nie mogą jednak być zaprojektowane w trybie arcy-inteligenckiego projektu „elit percepcji”. Muszą zostać wypracowane w zupełnie nowy sposób. Matyja słusznie zauważa, że pracę nad nowymi regułami gry trzeba rozpocząć od rozpoznania „układu społecznego”, który konstytuuje nasze społeczeństwo u niewidocznych korzeni. Niesłusznie jednak zakłada, że to społeczeństwo jest jednorodne, w pewien sposób zdeterminowane i nie ma w nim pozytywnych pierwiastków, które można wykorzystać w celu przeprowadzenia zmiany. Matyja-analityk ma racje, że politycy chcąc zdobyć władzę nie mogą grać zupełnie przeciwko „układowi społecznemu”. Matyja-obywatel niesłusznie jednak wyciąga z tego wniosek, że polityka nie może być narzędziem naprawy państwa.

Właściwa strategia powinna polegać raczej na wskazaniu takich grup w polskim społeczeństwie, które są dziś dyskryminowane z powodu obowiązującego „układu społecznego” i chętnie poparłyby wiarygodny projekt zmiany państwowej. Dopiero ich polityczna emancypacja polegająca na uświadomieniu sobie własnej pozycji, a następnie połączenie ich interesu grupowego z myśleniem państwowym może nadać takiemu projektowi nośność społeczną. Siłą każdego ruchu zmiany, by posilić się choćby przykładem ruchu feministycznego, jest bowiem właściwe rozpoznanie bolączek społecznych z wiarygodnym projektem zmiany, której integralnym elementem jest obietnica wyraźnej poprawy sytuacji życiowej określonej grupy. Tak skonstruowany projekt można dopiero zacząć rozpatrywać w kategoriach wiarygodnego „wyjścia awaryjnego”.

Ujarzmianie „duchów państwa”

Próbkę takiego rozumowania możemy przeprowadzić na wskazanych przez Matyję „duchach państwa” – nie rozstrzygając przy tym na ile ten katalog rzeczywiście zawiera wszystkie nasze społeczne bolączki.

Zacznijmy od centralizmu, bo tu sprawa wydaje się najprostsza. Istnieje potężna grupa osób, a może lepiej powiedzieć – miast, które rokrocznie realnie tracą za sprawą tego „ducha”. O tej sprawie w sposób przekrojowy w wywiadzie dla klubjagiellonski.pl mówił prof. Przemysław Śleszyński, wskazując, że „po roku 1990 w polityce rozwoju realizowanej przez kolejne rządy postawiono na wielkie metropolie”. Trend ten jeszcze bardziej się umocnił po reformie administracyjnej 1999 roku. W efekcie duże miasta „poszły bardzo do przodu” kosztem miast średniej wielkości, których jest w Polsce 255. Istnieje zatem potężna grupa obywateli, którzy tracą na centralizmie i są oni gotowi poprzeć zmianę w tym obszarze. Właśnie stworzenie takiego społecznego „lobby deglomeracyjnego” postulował niedawno w naszym imieniu Piotr Trudnowski. Entuzjazm i zaangażowanie lokalnych elit, jakie wywołała pierwsza nasza inicjatywa deglomeracyjna skierowana do jednego ze średnich miast, wskazuje, że w tym temacie rzeczywiście możemy liczyć na budowanie jakiejś ponadpartykularnej sieci.

Jeśli centralizm w dalszym ciągu trzyma się u nas mocno, to dzieje się tak przede wszystkim z uwagi na centralizm partii. Temu problemowi przyglądaliśmy się z kolei cztery lata temu analizując tajemnicę sukcesu pięciu nowych wówczas prezydentów miast. Poznaliśmy wówczas między innymi historię Marka Materka, młodego prezydenta Starachowic, którego kariera w PO została brutalnie przerwana przez układ partyjny. Raport pokazał, w jaki sposób również w innych miastach lokalni liderzy mający realne osiągnięcia na rzecz swoich wspólnot lokalnych są traktowani przez centrale partyjne jako śmiertelne zagrożenie.

Dlatego postulowaliśmy zmianę filozofii działania partii poprzez upodmiotowienie podstawowej „komórki partyjnej”, co pozwoliłoby lokalnym liderom budować pozycję na autorytecie u swoich wyborców, a nie być uzależnionym „od jeżdżącej na pstrym koniu łaski pańskiej”. Elementem zmiany funkcjonowania partii powinna być również korekta ordynacji wyborczej do Sejmu polegająca na przywróceniu biernego prawa wyborczego, czyli daniu realnej szansy na start kandydatom niezwiązanym z żadną partią polityczną, co rekomenduje w swoim raporcie OBWE.

Centralizm partyjny uderza dziś w potężną grupę liderów społecznych, samorządowców, aktywistów i lokalnych działaczy partyjnych – zarówno tych ciągle aktywnych, jak i tych w ostatnich latach zniechęconych i „wypchniętych” poza system. Ta grupa czeka na wiarygodny projekt zmiany reguł selekcji personalnej w polityce.

Pokolenie wyżu czeka na polityczną inicjację

Ustanowienie uczciwych reguł awansu z kolei bezpośrednio wiąże się ze zmianą pokoleniową. To głównie osoby wchodzące w dorosłość po transformacji ustrojowej tracą na „blokadzie pokoleniowej”. Tymczasem w naszym życiu społecznym i gospodarczym coraz większą rolę zaczyna odgrywać pokolenie bumu demograficznego, czyli roczniki urodzone pomiędzy latami 1975-1985. To ci mający dziś koło 40 lat ludzie stanowią kadrę średniego szczebla wielu przedsiębiorstw, uniwersytetów, ministerstw, organizacji społecznych, mediów czy szpitali.

Przyglądając się portretowi tego pokolenia – choćby sprawnie nakreślonemu przez Paulinę Wilk w Znakach szczególnych – dostrzeżemy bardzo charakterystyczne okoliczności, w jakich ono funkcjonuje. Jest ono „wciśnięte” pomiędzy pokolenia  „Solidarności” i NZS-u, które zdążyły na „wielkie rozdanie” a „Pokolenie Y”, które nie chce zbyt długo czekać na sukces zawodowy. W przeciwieństwie do swoich nieco starszych kolegów będzie wywierało coraz większą presję na istniejącą hierarchię społeczną.

Pogodzenie wrażliwości i racji tych różnych pokoleń stanowi dziś centralne wyzwanie, z którym na co dzień boryka się większość firm i instytucji. Kluczową rolę w tym procesie może odegrać właśnie pokolenie wyżu demograficznego, bo – jeśli wierzyć opisowi Wilk – chce ono ustanowienia nowych zasad awansu.

W przeciwieństwie do pokoleń wcześniejszych, dużo bardziej ceni sobie ono kwestie merytoryczne, niż znajomości. W przeciwieństwie do pokolenia młodszego rozumie znaczenie współpracy międzyludzkiej i jest gotowe ciężko pracować na długofalowy efekt. Choć pozostaje ono „wielkim nieobecnym polityki”, to równocześnie preferencje wyborcze tego pokolenia będą decydowały o wyniku wyborczym przez kolejne dwie dekady. Jego polityczne „znaki szczególne” są przy tym niezwykle interesujące: rozczarowanie stanem państwa i klasą polityczną; kwestionowanie hierarchii społecznej, gdzie o wszystkim decyduje „namaszczenie” ze strony starszych; szukanie sposobów do „bycia razem, nie przeciw sobie”; tęsknota za takimi pojęciami jak „dobro publiczne, racja stanu, wspólny interes”. Jeśli portret Wilk jest prawdziwy, to pokolenie wyżu demograficznego może być potężnym sprzymierzeńcem w walce z negatywnym „układem społecznym”.

Wschodnie standardy nie wytrzymają konkurencji

Kolejnym „duchem państwa” są wschodnie standardy biurokratycznej kontroli, co wiąże się zarówno z fatalnym prawodawstwem, jak i słabością instytucji publicznych. Sprawa ta ma absolutnie kluczowe znaczenie, bo arbitralność administracyjna odbiera wszelką energię do działania. Doświadczył tego każdy, kto przeszedł kontrolę robioną z wyraźnie „złą wolą”. Nie ma tu znaczenia czy była to kontrola skarbowa w prywatnej firmie, weryfikacja realizacji publicznego grantu w organizacji społecznej czy kontrola NIK-u w jednym z pionów administracji państwowej.

Jeśli kontrole są robione według „wschodnich standardów” – czyli dają kontrolującym ogromne pole do interpretacji – to wówczas nasz los jest złożony w ręce urzędnika, który jedną swoją decyzją może zakwestionować lata naszej pracy.

Dlatego rację ma Sokołowski, że „nie da się rządzić nowoczesnym, szalenie złożonym państwem i sterować współczesnym, skomplikowanym życiem społecznym wyłącznie za pomocą mechanizmu administracyjnego. Próbowały tego systemy totalitarne i upadły. Upadły nie dlatego, że były złe, lecz dlatego że były mniej efektywne”. Nowoczesne państwo musi raczej delegować na sędziów możliwość interpretowania prawa w taki sposób, by konkretnymi orzeczeniami „dostosować je do zmieniających się potrzeb i oczekiwań społecznych”.

Wschodnie standardy kontroli służą jedynie klasie polityczno-biurokratycznej, gdyż dają jej szczególne prerogatywy. Za ich odrzuceniem powinni jednak opowiedzieć się wszyscy aktywni i szanujący swoją niezależność obywatele: od prywatnego przedsiębiorcy poczynając, a na społecznikach kończąc. Taką zmianę powinna poprzeć również elita prawnicza, której bliżej jest do modelu państwa zachodniego opartego na władzy sędziego, niż do modelu państwa wschodniego opartego na władzy urzędnika.

Empatią w „maczyzm”

Matyja wskazuje również na destrukcyjny wpływ „maczyzmu” jako wzorca kulturowego, który za retoryczną fasadą siły ukrywa własną słabość. Etymologia tego słowa wskazuje, że musi to być przede wszystkim problem „męskiego pierwiastka duszy”, a odpowiedzią jakiś rodzaj kobiecej emancypacji. To są jednak wyłącznie domysły, gdyż autor „Wyjścia awaryjnego” nie rozwija tego wątku.

Narasta we mnie przekonanie, że serwowana nam przez media wizja sporu genderowego – pomiędzy zapatrzonymi rzekomo w Żołnierzy Wyklętych mężczyznami niepewnymi swej siły, a manifestującymi w ramach „czarnego piątku” silnymi kobietami upatrującymi swojego głównego wroga w PiS-ie i Kościele katolickim – jest jakąś horrendalną mistyfikacją. Nie odnajduję w tym sporze realnych problemów moich bliskich i znajomych.

Jeśli coś ich trapi, to raczej poczucie, że muszą zmagać się z coraz większą frustracją i zanikiem stabilnych więzi rodzinnych i społecznych.  Martwią ich coraz gwałtowniejsze zmiany cywilizacyjne i technologiczne. Co najważniejsze, że najbardziej cierpią na tym ich dzieci, które – jak pokazują badania – są w „psychicznej rozsypce”. Objawy depresyjne ma co piąta warszawska 15-latka. W ciągu trzech lat o jedną trzecią zwiększyła się również liczba nastolatków próbujących odebrać sobie życie.

Trudno dostrzec bezpośredni związek między tymi realnymi problemami społecznymi, a kultem Żołnierzy Wyklętych czy sporem o  aborcję. Mam jednak przekonanie, że poważna debata społeczna na te tematy znajduje coraz więcej zainteresowanych. Dość wspomnieć, że na naszym portalu, poświęconym w pierwszej kolejności polityce, coraz większą popularność zyskują… artykuły poświęcone wyzwaniom cywilizacyjnym. Stabilność małżeństw, uzależnienie od nowych mediów czy kondycja psychiczna młodego pokolenia – to tematy, które bardziej emocjonują wielu po republikańsku zainteresowanych życiem publicznym obywateli, niż partyjne przepychanki czy nawet szczegóły ważnych reform.  Uczciwe, zniuansowane i oparte o empatię ich eksponowanie i dyskutowanie ma szansę osłabić „maczyzm” jako obowiązujący kod kulturowy w naszym „układzie społecznym”.

Klientelizm nasz powszechny

Na koniec pozostawiłem kwestie klientelizmu, gdyż ten „duch państwa” jest prawdopodobnie naszym największym wspólnotowym wyzwaniem.

Z jednej strony na poziomie deklaracji wszyscy odrzucają mechanizm budowania sieci wpływów ekonomicznych za poparcie polityczne. Z drugiej jednak strony wielu z nas tak naprawdę oczekuje, że jak wygrają „nasi”, to poprawi się i nasz los. Bo łatwiej będzie o zamówienie publiczne, grant na badania, dotację na organizację społeczną czy po prostu o jeśli nie przyzwoicie płatną, to chociaż stabilną pracę.

Przeciwnicy zdobywają władzę i zaczynają „swoim” przyznawać środki publiczne – głośno artykułujemy nasz sprzeciw. Karta się odwraca i „nasi” zaczynają rządzić – ustawiamy się w kolejce i sami szukamy „dojścia”. To jest największy paradoks klientelizmu: każdy chce jego zmiany tak długo, jak nie rządzi bliska mu ekipa. Gdy sytuacja się zmienia, wówczas uznajemy klientelizm za naturalny element demokracji.

Jednocześnie ten „duch państwa” jest destrukcyjny nie tylko dla polityki, ale dla całego życia społecznego. W Kapitalizmie drobnego druku Andrzeja Szahaja możemy przeczytać, że „w polityce i biznesie tylko wtedy opłaca się grać uczciwie, gdy wszyscy grają uczciwie. Wtedy bowiem jest to racjonalne, gdyż może przynieść sukces. Jeśli jednak ktoś gra nie fair i nie zostaje ukarany, co więcej odnosi sukces, wtedy droga do demoralizacji stoi otworem. Jeśli wszyscy są z góry gotowi grać nie fair, demoralizacja osiąga swoje apogeum”. Tak właśnie wygląda rywalizacja polityczna w III Rzeczpospolitej.

Jak z tym walczyć? Odpowiedź jest banalnie prosta do wyartykułowania i tragicznie trudna do wykonania. Muszą – jeśli nie w sercu polityki, to na jej obrzeżach – istnieć środowiska, które dbać będą o mniejsze uzależnienie od klientelistycznych sieci. Nie mają one szansa na dłuższą metę odnieść politycznego sukcesu, ale troska o pewną niezależność może paradoksalnie zapewnić im dłuższe trwanie instytucjonalne, niż innym ośrodkom politycznym. To one są w stanie donośniej i bardziej wiarygodnie artykułować oczekiwania wobec politycznego mainstreamu i wypominać jego przedstawicielom, gdy „wylatują poza bandę”. Dłuższe trwanie takich ośrodków może również długofalowo zacząć zmieniać perspektywę tych obywateli, którzy zdecydowali się na wejście do świata twardej polityki i rozczarowali się właśnie wszechobecnym klientelizmem i brakiem sprawczości, których tam doświadczyli.

Taki idealistyczny, niemal utopijny scenariusz polegający na łączeniu tych ludzi i promowaniu uczciwych zasad gry staramy się w bólach realizować w Klubie Jagiellońskim. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nasze starania to kropla w morzu potrzeb. Pozostaje nam jedynie wierzyć, że takich środowisk promujących uczciwe zasady w polityce i gospodarce będzie coraz więcej. W przeciwnym razie nigdy nie wyrwiemy się z diabelskiego uścisku klientelizmu.

Nadzieja na niemożliwe

Lektura Wyjścia awaryjnego pozostawia gorzki smak. Matyja boleśnie przypomina, że bycie państwowcem we współczesnej Polsce jest grą przeciw obowiązującym trendom, ponieważ ten model myślenia o polityce nie pasuje do „układu społecznego” ukształtowanego u nas w XX wieku. Myśląc o polityce rozumianej jako gra o władzę należy raczej „użyć złych obyczajów z korzyścią dla siebie”, niż trwonić życie na „postulowaniu niemożliwego”. Na końcu proponowanej przez niego drogi niechybnie czeka na nas jednak nihilizm polegający na porzuceniu wszelkiej nadziei. Współczesna polityka raczej wzmacnia nasze lęki, niż daje powody do optymizmu.

Dlatego wolę pozostać przy wątłej nadziei, że tragiczna historia jednak nie w pełni nas determinuje. Że polskie społeczeństwo jest dużo bardziej różnorodne, niż się potocznie sądzi. Że można w nim wskazać bardzo liczne grupy dyskryminowane z powodu obowiązującego „układu społecznego”, gotowe poprzeć wiarygodny projekt zmiany państwowej. Że polityka może być walką o „sprawę”, a nie tylko grą „przeciw komuś”. Wreszcie, że weszliśmy w okres „między-epoki” oddzielający kolejne fazy nowoczesności, dlatego nie wystarczy dziś jedynie naśladować Zachód, ale należy wraz z nim szukać nowych rozwiązań. To daje nam zupełnie nowe pola manewru.

Zgoda, republikanizm rzeczywiście jest grą przeciw trendom. Historia jednak uczy, że grając w ten sposób w epokach przesileń można odnieść zwycięstwo. Niech to będzie poszukiwane przez nas „wyjście awaryjne”, nawet jeśli używane wyłącznie w momentach kryzysowych, gdy budynek naprawdę zaczyna się trząść w posadach.