Nowy Polak na horyzoncie. Ważne pytania wokół Tarasa Romanczuka
W dyskusji wokół powołania do polskiej kadry Tarasa Romanczuka jak w soczewce skupiają się pytania o nową koncepcję polskości, które najwyższy czas zacząć głośno zadawać. Na naszych oczach kruszeje bowiem model pojałtańskiej Polski monoetnicznej. Czy w związku z tym sięgniemy po inspiracje z I RP, gdzie naród był polityczny, a nie etniczny? Czy raczej punktem odniesienia okażą się polonizacyjne wysiłki lat 30. i przejęta przez sanację po śmierci Piłsudskiego wąska, etniczna, endecka wizja polskości? Znalezienie odpowiedzi na te pytania to jedno z najważniejszych wyzwań, jakie stoi przed nami w stulecie niepodległości.
Trzy kolory „farbowanych lisów”
Ostatnie dwadzieścia kilka lat dostarcza nam przykładów trzech modeli wejścia naturalizowanych piłkarzy do naszej narodowej reprezentacji.
Grupa pierwsza to Emmanuel Olisadebe i Roger Guereiro. W ich przypadku sprawa była jasna: przed trafieniem do polskich klubów ich związek z Polską i polskością był żaden. Dopiero w toku lat gry w naszym kraju pojawiły się pomysły przyjęcia polskiego obywatelstwa, a ze strony Polskiego Związku Piłki Nożnej i selekcjonerów naszej kadry – zainteresowanie włączeniem tych piłkarzy do reprezentacji.
Model drugi to przypadki Ludovica Obraniaka i Damiana Perquisa. Przed włożeniem koszulki z orzełkiem na piersi ich związek z Polską również był marginalny albo żaden. Obaj urodzili się, wychowali i spędzili swoje życie we Francji Tam też grali zawodowo w piłkę, bez epizodów w polskiej Ekstraklasie. Podstawowa różnica w stosunku do grupy pierwszej to rodzinne korzenie. W przypadku Obraniaka chodzi o dziadka Zygmunta z Pobiedzisk koło Poznania. U Perquisa byli to pradziadek ze Strzyżewa i babcia Józefa Bierła, którzy do Francji wyemigrowali jeszcze w latach 20. XX wieku. Tak więc w sytuacji obu tych piłkarzy nie chodziło o nabycie polskiego obywatelstwa w konsekwencji regularnego pobytu w naszym kraju, ale o „polską krew płynącą w ich żyłach”.
Jest wreszcie grupa trzecia: Sebastian Boenisch z Gliwic i Eugen Polanski, urodzony jako Bogusław Eugeniusz w Sosnowcu. Ich biografie to część historii polskiej masowej emigracji do Republiki Federalnej Niemiec w latach 80. Rodzice obu piłkarzy byli Polakami, który zdecydowali się u schyłku Polski Ludowej wyjechać na Zachód. Zostali tam na stałe. Boenisch w chwili emigracji miał roczek, Polanski – trzy lata. Obaj wychowali się więc w Niemczech, tam grali w piłkę i tam toczyło się ich życie, dopóki nie postanowili ubiegać się o polskie obywatelstwo i grę w naszej seniorskiej reprezentacji (obaj wcześniej występowali w niemieckiej kadrze U-21, Polanski był nawet jej kapitanem). Teoretycznie jednak ich związek z Polską i polskością powinien być mocniejszy i bardziej regularny niż w przypadku Obraniaka i Perquisa. W Polsce została przecież ich bliska rodzina, a ich „niemieckość” była „niemieckością” wyniesioną raczej ze szkoły niż z domu.
W historiach piłkarzy widać dwa modele „dochodzenia do polskości”, których nie będziemy w tej chwili próbowali w żaden sposób wartościować. Pierwszy to ten wynikający z pobytu w naszym kraju, wiązaniu się z nim przez spędzany tu czas i układane życie- to polskość codzienna. Model drugi to zasługa przodków i krwi. Polskość to jego przypadku przeszłość i bagaż naszych korzeni.
Taras Romanczuk a sprawa polska
Biografia naszego nowego kadrowicza, Tarasa Romanczuka, łączy oba te modele. Jego pradziadek prowadził gospodarstwo rolne w Sobiborze, później trafił do Włodawy, gdzie urodziła się babcia piłkarza. Ostatecznie „walce historii” zdecydowały, że rodzina z powrotem trafiła na przedwojenne ziemie II RP w wyniku wojennych przesiedleń. Tam już zostali także po Jałcie. W konsekwencji zarówno jego rodzice, jak i sam Romanczuk stali się Ukraińcami.
W 2012 roku, na dwa lata przed rozpoczęciem „wielkiej fali” ukraińskiej migracji do Polski, w wieku 21 lat Taras trafił do Legionovii Legionovo. Później został graczem Jagielloni Białystok. Po 5 latach pobytu w naszym kraju Romanczuk zaczął starać się o polskie obywatelstwo.
W jego postaci skupia się przeszłość, teraźniejszość i potencjalna przyszłość obowiązującego modelu Polaka i polskości.
Polskość po Jałcie
Współczesnej polskości kształt nadali Adolf Hitler i Józef Stalin. W przypadku Führera chodzi oczywiście o eksterminację polskich Żydów, zaś w odniesieniu do przywódcy ZSRR –o postanowienia konferencji jałtańskiej i stworzenie kadłubowej Polski Ludowej. Decyzje te zainicjowały masowe procesy przesiedleńcze: m.in. Polaków z przedwojennych Kresów Wschodnich na ziemie nowej Polski oraz Niemców z Warmii i Mazur i Ślązaków niemieckiego pochodzenia na Zachód. W konsekwencji doszło do rzeczy bezprecedensowej w ostatnich kilkuset latach naszej historii: Polska stała się państwem monoetnicznym.
Przy wszystkich brakach ekskluzywnej wizji ograniczonego do szlachty narodu politycznego I Rzeczpospolitej, ta polskość nie była polskością etniczną, rozumianą w kategoriach krwi. Jej symbolem była raczej identyfikacja w rodzaju sławnego „gente Ruthenus, natione Polonus” – z pochodzenia Rusin, z narodowości Polak. I RP to polskość rozumiana jako wspólnota kulturowa, funkcjonująca w ramach narodu politycznego, nie etnicznego.
Historia II Rzeczpospolitej, choć krótka, była bardziej zróżnicowana. Próby budowy federacji wokół Polski spaliły na panewce, więc wraz z upływem lat zwyciężało wąskie rozumienie narodu. Lata 30., a zwłaszcza czas po śmierci Józefa Piłsudskiego i powstaniu Obozu Zjednoczenia Narodowego, to coraz silniejsze przesuwanie się ku wizji polskości etnicznej, którą sanacja przejmowała wraz z innymi tożsamościowymi hasłami endeków. W konsekwencji wzmożone zostały działania mające na celu polonizację mniejszości i ich polityczne podporządkowanie.
W 1934 roku II RP wypowiedziała „mały traktat wersalski” dotyczący ochrony mniejszości narodowych. Obok oczywistego przykładu getta ławkowego, haniebnym symbolem tej polityki mogą być także akcje polonizacyjno-rewindykacyjne z roku 1938, w wyniku których zniszczono 138 „niepotrzebnych” cerkwi i kaplic prawosławnych na Lubelszczyźnie. Jak bowiem stwierdził trzy lata wcześniej wojewoda lubelski Józef Różniecki: „Rola Cerkwi musi odpowiadać polskiej państwowej racji stanu, a więc być czynnikiem oddziałującym w duchu tej racji stanu, wiązać obywateli w pierwszym rzędzie z Państwem Polskiem, a w odniesieniu do Lubelszczyzny musi być czynnikiem polonizacji. Dążymy do polonizacji prawosławia”.
Władze II RP nie funkcjonowały oczywiście w historycznej próżni. Ich polonizacyjnym wysiłkom towarzyszyły inne procesy. Choćby nieraz terrorystyczne działania zwolenników niepodległości Ukrainy, wykrojonej z części ziem II RP, gdzie od lat żyli obok siebie Polacy i Rusini-Ukraińcy. Albo aktywność żydowskich działaczy: z jednej strony syjonistycznych, nawołujących do wyjazdu do Palestyny i budowy państwa Izrael, a z drugiej socjalistów z partii Bund, którzy formułowali hasła autonomii kulturowej Żydów w ramach państwa polskiego. II RP istniała w świecie, gdzie narodowość etniczna była coraz mocniejsza.
Stary świat narodu politycznego I RP czy wieloetnicznej wspólnoty Rzeczpospolitej Obojga Narodów i Wielkiego Księstwa Litewskiego odchodził do lamusa i nie mogli tego zmienić ostatni jej wyznawcy, tacy jak choćby Józef i Stanisław Mackiewiczowie. Trudno przesądzać, jak szybko dominująca wizja polskości by ewoluowała, gdyby nie brutalne walce wojny i geopolityczna przemoc, ale zdaje się, że kierunek tej ewolucji był podobny do tego, który przyniosła nam Jałta.
Kapitalistyczna „wędrówka ludów”
Na naszych oczach monoetniczna polskość pojałtańska powoli jednak kruszeje. Nasze narodowe losy zostały wyciągnięte z historycznej zamrażarki i od kilkunastu lat pozostają wyeksponowane na wpływy megatrendów i procesów o zasięgu globalnym. Mówiąc najprościej: od 2004 roku Polska stała się częścią kapitalistycznej „wędrówki ludów i fabryk” na skalę w naszej historii chyba niespotykaną.
Po pierwsze, chodzi tutaj oczywiście o naszą emigrację do państw Zachodu. Liczba Polaków między Odrą a Bugiem to dzisiaj raczej 36 niż 38 milionów. Te brakujące dwa miliony mniej lub bardziej, na krócej lub dłużej, ale wtapiają się w życie krajów, do których wyjechały za chlebem.
Na ich miejsce od 2014 roku przyjeżdżają na coraz bardziej masową skalę Ukraińcy. Niektórzy z powodu obaw o przyszłość ojczyzny pogrążonej w „zamrożonej wojnie” w Donbasie. Część na studia. Większość – po prostu pracować, a później się zobaczy. Jeśli w Polsce mogą zarobić cztery razy tyle co na Ukrainie, to wybór jest raczej jednoznaczny. Jak wskazywaliśmy już na łamach naszego portalu trendy tej migracji są intrygujące. Coraz częściej to ludzie młodzi, dwudziestokilkuletni, w wieku optymalnym do założenia rodziny. Coraz lepiej wykształceni i coraz częściej przyjeżdżający tu na stałe, a nie by wykonywać dorywcze prace sezonowe. Ilu z nich wyjedzie dalej na Zachód? Tego nie wiemy, ale z pewnością duża część z nich chce zostać w Polsce: choćby ze względu na bliskość geograficzną z ojczyzną, gdzie pozostały ich rodziny i z powodu bliskości kulturowej z samymi Polakami.
W tle migają jeszcze „wędrówki ludów” z pogrążonego w biedzie i konfliktach zbrojnych globalnego „Południa”, gdzie z powodu zmian klimatycznych w nadchodzących dekadach czekają nas potencjalne wojny o dostęp do surowców czy wody. W Polsce dyskusja o przyjmowaniu uchodźców i imigrantów wydaje się rozstrzygnięta w perspektywie najbliższych lat, ale to wyzwanie w dłuższym horyzoncie czasowym na pewno nie zniknie. Dotąd jedynym realnym symbolem tego megatrendu była warszawska społeczność Wietnamczyków, powoli zaczynamy też dostrzegać młodych Hindusów…
Nowy Polak na horyzoncie?
W konsekwencji tych procesów już niedługo staniemy przed wyzwaniem odpowiedzi na pytanie: jak wyobrażamy sobie pożądany model polskości? Czy bliżej nam będzie do narodu politycznego z I RP, zamykającego oczy na etniczne pochodzenie? Czy raczej będziemy skłonni sięgnąć po doświadczenia polonizacyjne II RP, próbując za wszelką cenę utrzymać wizję Polaka etnicznego?
Jakie warunki będą musieli spełnić Ukraińcy, którzy zdecydują się zostać u nas na stałe, abyśmy uznali ich za Polaków? Czy wystarczy sama „polskość codzienności” jak u Olisadebe i Rogera? Czy raczej legitymowanie się polską genealogią, jak w przypadku Obraniaka i Romanczuka? Co z językiem? Będziemy wymagali od Ukraińców obowiązkowej nauki polskiego czy stwierdzimy, że polskość może być dwujęzyczna? Pozwolimy na naukę ukraińskiego w publicznych szkołach, a może wykorzystamy raczej edukację jako narzędzie polonizacji Ukraińców w drugim pokoleniu, kiedy ci dwudziestolatkowie ze Lwowa i Charkowa zaczną rodzić u nas dzieci i pobierać świadczenia 500 Plus?
Co z polskością dzieci naszych emigrantów? Czy nawet, gdy „wtopią się” w nową ojczyznę polski paszport będzie na nich czekał? Komu ostatecznie łatwiej będzie zostać Polakiem: urodzonej w Warszawie Dominice, córce Wietnamczyków czy Kevinowi, synowi Kasi i Tomka z Dublina? Czy chcemy i powinniśmy to różnicować i wartościować?
A możemy ostatecznie w jakiś sposób rozróżnimy Polaków od obywateli Polski, twierdząc, że ci pierwsi muszą mieć polskich przodków i mówić po polsku, a za obywateli niedługo uznamy płacących tu podatki i zakładających rodziny Ukraińców?
Jedno jest pewne: odpowiedź na pytanie o pożądaną wizję polskości będziemy sobie zadawać coraz częściej. Być możecie stulecie niepodległości to dobry moment, by zacząć zadawać je głośno. Nie uciekniemy bowiem od toczącej się historii. Nowy Polak rysuje się już na horyzoncie – czy to się komuś podoba czy nie.