Trump chce być jak Reagan
Prezydent Donald Trump zdecydował o wprowadzeniu ceł na import stali i aluminium do USA. Decyzja może wywołać niebezpieczne następstwa w relacjach między USA a Chinami czy Rosją. Potwierdza jednak głęboki kryzys ekonomii neoliberalnej i powrót do narzędzi gospodarczych znanych z XX wieku.
Cła to bardzo stare narzędzie, właściwie tak stare jak sama polityka. Zdaniem wielu współczesnych ekonomistów sięganie po nie uderza jednak w same dogmaty założycielskie neoliberalizmu, który w środowiskach akademickich pozostaje dominującą metateorią ekonomiczną. Na prezydenta Trumpa, po tym jak zapowiedział wprowadzenie opłat celnych za stal i aluminium (odpowiednio 25 i 10 procent) posypały się więc liczne słowa krytyki. Adam Posen z Peterson Institute for International Economics, czołowego amerykańskiego think-tanku ekonomicznego nazwał podobne pomysły „zwyczajną głupotą”. Wiele z tej krytyki ma jednak w sobie coś z zaklinania rzeczywistości. Cła faktycznie są niebezpieczne. To, że prezydent Trump po nie sięgnął, jest jednak skutkiem głębokiego kryzysu ekonomii neoliberalnej i równoczesnego braku sensownych alternatyw.
Krytycy prezydenta Trumpa mają przy tym sporo racji, cła podwyższają koszty produktów dla większości konsumentów, po to, aby dać nieco lepsze warunki pracy pewnej mniejszości. W tym przypadku wzrosną na przykład ceny samochodów, ale w zamian za to większy komfort odczują pracownicy amerykańskiego sektora stali i aluminium, czyli według danych z 2014 jakieś 257 tysięcy osób. Z neoliberalnej krytyki wynika jednak tylko to, że cło jest w gruncie rzeczy ukrytym podatkiem, który ma na celu zawoalowaną redystrybucję. Alternatywą byłoby po prostu podwyższenie klasie średnio-wyższej i wyższej poziomu danin fiskalnych i finansowanie z nich świadczeń socjalnych dla robotników. Dokładnie tak czynią wszak nadal europejskie państwa opiekuńcze. Amerykanie są jednak zbyt indywidualistyczni, a Trump za bardzo jest pod wpływem założeń tzw. „reaganomiki”, by w USA możliwe były rozwiązania znane z europejskich „państw dobrobytu”.
Równocześnie wiemy jednak już, że nie można oczekiwać, aby siła robocza była w skali globalnej tak mobilna jak kapitał. Podobnie jak niemożliwe jest, aby liczne grupy pracowników przekwalifikowały się z dnia na dzień na zupełnie inne zawody. Ludzie jako biologiczne istoty nie są najwyraźniej zdolni do elastyczności, jakiej wymaga od nich obecne stadium globalizacji, a od polityków oczekują raczej dania im większego poczucia stabilności.
W celu uzyskania społecznej stabilności nowoczesne państwa zwykle stosowały albo jawną redystrybucję socjalną, albo cła. Święcący największe triumfy w latach dziewięćdziesiątych neoliberalizm postulował jednak, by globalnie znosić bariery dla handlu i dokładnie w tym samym czasie rezygnować z osłon socjalnych. Z dzisiejszej perspektywy takie myślenie wydaje się, delikatnie mówiąc, niefrasobliwe. Jednak do tego, w skrócie, sprowadzała się światowa ekonomia polityczna ostatniego ćwierćwiecza.
A przecież jeszcze Ronald Reagan tnąc jedną ręką wydatki socjalne, drugą (dokładnie tak jak Trump) chronił amerykańskie miejsca pracy za pomocą barier handlowych. Jak bowiem przytomnie zauważył Dani Rodrik, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda: „Środki jakie zastosował Trump, to w rzeczywistości ‘małe piwo’ w porównaniu z protekcjonistycznymi narzędziami, po jakie w latach osiemdziesiątych sięgała administracja Reagana”.
To, że Trump będzie Reagana naśladował, wydawało się przy tym oczywiste. Wszak to zbiedniali mieszkańcy tzw. „pasa rdzy”, którzy żyli kiedyś z przemysłu metalowego, dali Trumpowi wyborcze zwycięstwo w kluczowych północnych stanach porzucając Demokratów (chodzi zwłaszcza o Michigan oraz Pensylwanię). Teraz prezydent musi po prostu spłacić swoje polityczne długi. A ponieważ z zasady odrzuca on otwartą socjalną redystrybucję, musi to zrobić za pomocą ceł.
Niestety, cła nieuchronnie zwiększają napięcia międzynarodowe przerzucając część kosztów ukrytej redystrybucji na podmioty zagraniczne. Jak zaś mówi stare porzekadło, jeśli granic nie przekraczają towary, czynią to w końcu armie. Jest w tym kontekście znamienne, że bardzo dużo wyrobów stalowych i aluminium do USA eksportują Rosja oraz Chiny, a więc kraje, z którymi Waszyngton i tak ma już napięte stosunki. W przypadku aluminium są wręcz dwoma największymi po Kanadzie (która cłami nie będzie objęta) eksporterami. W przypadku stali natomiast, Rosja jest piątym największym eksporterem na rynek amerykański, Niemcy zaś dopiero ósmym.
Na swoje szczęście USA dysponują największym na świece potencjałem „hard power”, zwłaszcza w jej militarnym wydaniu. Pozostałe mocarstwa na razie muszą więc pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Niemcy już to robią, kanclerz Merkel wyraziła bowiem w bardzo stonowany sposób nadzieję, że UE zostanie z amerykańskich ceł wyłączona. USA wysłały też ciekawy sygnał do Polski. Rzekomo rzecznik Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Stali EUROFER sugerował, że jako kraj przeznaczający na swoją obronność sumę zgodną ze zobowiązaniami natowskimi, możemy być z nowych ceł wyłączeni.
Skorzystanie z takiej furtki byłoby jednak ze strony Polski złamaniem reguł UE bez żadnych wyraźnych korzyści. Polska eksportuje bowiem do USA bardzo mało metali i wyrobów metalowych. USA są oczywiście naszym kluczowym partnerem w zakresie obronności, gospodarczo jesteśmy jednak znacznie bardziej związani z Niemcami. Jeśli zaś chodzi o kwestie dyplomatyczne, to przekonaliśmy się już, że pomimo najlepszych chęci nie możemy liczyć, na razie, że staniemy się dla Waszyngtonu tak ważnym partnerem jak Izrael czy Kanada. Tylko pełne strategiczne zbliżenie na niezwykle korzystnych warunkach mogłoby zaś skłonić Polskę do narażania gospodarczych związków z Berlinem.
W między czasie Berlin i Bruksela właśnie w czasie rosnących napięć transatlantyckich zaczęły wysyłać do Polski uspokajające sygnały dyplomatyczne, mówiące chociażby o możliwości zakopania toporów wojennych w kwestii krytyki reformy polskiego wymiaru sprawiedliwości. W takim układzie, przy całej naszej sympatii do Trumpa, Warszawa w przypadku ewentualnej wojny handlowej musi jednak liczyć się z niemieckim punktem widzenia. Szczęśliwie, wydaje się bardzo możliwe, że trumpowskie protekcjonistyczne ostrze uderzy głównie w Chiny i Rosję, UE dostanie zaś w końcu osobną umowę.
Ameryka będzie w efekcie uznaniowo dzielić i rządzić w światowym handlu. Nie jest to oczywiście system ani nowoczesny, ani sprawiedliwy. Tyle, że powrót do początku dwudziestego wieku zawdzięczamy poniekąd dysfunkcji neoliberalnej doktryny w jej końcowym wydaniu, tego ostatniego krzyku moderny. Neoliberalizm chciał bowiem oderwać ekonomię od polityki, a ludzi od państw. Chciał więc rzeczy w historii ludzkości niebywałej i, jak przystało na utopię, ostatecznie osiągnął coś dokładnie odwrotnego do początkowych postulatów.