Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Żadnych nadziei, drodzy Państwo. Wokół serialu „Black Mirror”

przeczytanie zajmie 5 min

Popkultura, ta cukierkowa bajeczka o nas samych, w której zawsze świeci słońce, na naszych oczach traci wiarę w postęp. Bezgraniczna wiara w przyszłość należała do fundamentów tego sposobu myślenia. Tymczasem dziś, niepostrzeżenie, optymizm się gdzieś ulotnił i zastąpiło go przerażenie tym, co też może przynieść jutrzejszy dzień. Tę wyraźną zmianę akcentów chyba najmocniej pokazuje serial Black Mirror. Rewolucja po prostu się dzieje i nic nie możemy z tym zrobić.

Krzysztof Mazur: Serial, który nie jest opowieścią o perypetiach grupy osób. Łącznikiem pomiędzy kolejnymi odcinkami jest strach przed społecznymi skutkami dalszego rozwoju nowych technologii. Zaskoczył was pomysł na serial?

Mateusz Tondera: To nie jest nowa koncepcja, bo już od pewnego czasu produkuje się seriale w formie antologii. Przykładowo, American Horror Story w każdym sezonie opowiada inną historię w nieco innej konwencji, choć postaci grane są przez grono tych samych aktorów. To uwaga dotycząca formy.

Jeśli zaś idzie o strach przed postępem, to wydaje mi się, że Black Mirror nawiązuje wprost do serialu The Twilight Zone, który był wielokrotnie wznawiany. Pierwsza seria powstała u progu lat 60. i kręcono ją mniej więcej do połowy tamtej dekady. Już w tym serialu każdy odcinek eksplorował pomysł z pogranicza tajemnicy, horroru i science-fiction. Co ciekawe, były to bardzo pionierskie czasy w historii telewizji, więc serial bazował bardziej na zaskakującej fabule niż efektach specjalnych. Pewnie dlatego do dziś wiele odcinków The Twilight Zone ma status kultowych.

Już tam bazowano na pewnych lękach związanych z postępem technologicznym – wykorzystano choćby charakterystyczne dla tamtej epoki wizje świata po zagładzie atomowej czy też proto-lęki związane z operacjami plastycznymi. Z tych dwóch powodów wydaje mi się, że Black Mirror nie jest aż tak bardzo nowatorskim serialem. W znaną formułę udało się tchnąć nowe życie i serial się udał.

K.M.: Nie znam tak dobrze historii seriali jak ty, ale mam wrażenie, że The Twilight Zone nie rezonował na tle współczesnych mu produkcji tak bardzo, jak robi to dziś Black Mirror. Produkcja BBC wpisuje się w klimat epoki znacznie bardziej niż przywołany przez ciebie amerykański serial z przełomu lat 50. i 60. Przecież chwilę po The Twilight Zone zaczyna być kręcony kultowy Star Trek, w którym nie Ma nawet cienia lęku, ale jest wyraźna fascynacja możliwościami technologii przyszłości. Twórcy tego serialu przekonywali nas, że już za chwilę będziemy umieli się teleportować.

M.T.: Star Trek jest dotknięty scjentyzmem.

K.M.: O tym mówię. Dlatego nawet jeśli Black Mirror nie jest tak bardzo oryginalny, to jednak mówi znacznie więcej niż jego poprzednicy o klimacie współczesnej popkultury.

Fikcja dogoniła rzeczywistość

Bartosz Brzyski: Siła Black Mirror polega na tym, że jego świat nie abstrahuje od naszej rzeczywistości. Przedstawiane w nim historie są przez to bardzo sugestywne, czasem zawierając tylko jeden, kluczowy dla historii, element futurystyczny.

Przykładem może być chociażby epizod Nosedive, który opowiada o społeczeństwie podzielonym na klasy, ale nie na klasy ekonomiczne czy rasowe, ale oparte o rating portalu społecznościowego. Śledzimy losy bohaterki, która popada w coraz większą sztuczność, by otrzymać kolejne gwiazdki pozwalające jej dostać się do wyższej klasy społecznej i „odblokowując” dzięki temu przywileje z nią związane. W tym przypadku rzeczywistość „dogoniła” ten epizod.

W Chinach pracuje się bowiem nad bliźniaczymi aplikacjami, które będą za pomocą algorytmów określać nasze miejsce w społecznej hierarchii poprzez to, z kim się przyjaźnimy, co kupujemy i czy płacimy na czas nasze rachunki. To wszystko będzie wpływać na nasze miejsce w hierarchii społecznej, ale także wprowadzać mechanizm grywalizacyjny, ponieważ będziemy mieli podgląd ratingu wszystkich innych.

To wszystko ma motywować do cięższej pracy, ale też obracania się w kręgach ludzi o wyższym ratingu. Ostatecznie gra toczy się o to, że – tak jak w serialu –żeby kupić bilet lotniczy, będziesz musiał mieć odpowiednio wysokie „notowania”. Wszyscy zareagowali na tę wiadomość: „Hej! To tak jak w Black Mirror”.

M.T.: Przecież w Chinach człowiek nie jest kontrolowany tylko przez takie czynniki społecznościowe, ale przez oficjalną dystrybucję szacunku, która ma związek z tak tradycyjnymi czynnikami jak władza czy kapitał.

B.B.: Wszystko jest kwestią algorytmów, czyli de facto odgórnego określenia tego, co chcemy aby było decydujące o twoim miejscu w hierarchii społecznej. Wiedza, kapitał czy może sympatia, jaką darzą cię sąsiedzi. To pokazuje, że władza może w nieprawdopodobny sposób modelować zachowania obywateli, którzy dla społecznego awansu będą więcej się uśmiechać albo dłużej pracować.

Jednak wracając do serialu, przykład chiński pokazuje, że siła Black Mirror polega na pokazywaniu zagrożeń, które – takie przynajmniej mają wrażenie widzowie – czyhają na nas już za zakrętem. Kiedyś lubiliśmy bać się w kinie rzeczy, które są daleko albo których prawdopodobieństwo jest bardzo małe, np. Armagedonu wywołanego uderzeniem asteroidy w Ziemię. Black Mirror pokazuje zagrożenia, które nie tylko mogą się wydarzyć. One już się dzieją!

K.M.: Przywołany przez Ciebie epizod zawiera jednak szczyptę optymizmu. Odpowiada na inny strach współczesności jakim, jest wizja powszechnego bezrobocia, spowodowanego wypychaniem ludzi z kolejnych sektorów gospodarki przez dużo efektywniejsze roboty. W przedstawionej wizji społeczeństwa powstanie cały nowy sektor gospodarki złożony z doradców i trenerów, których celem będzie pomoc w przeskoczeniu z klasy do klasy. Powstaną tysiące nowych miejsc pracy polegającej na doradztwie, jak mamy się ubierać, z kim spotykać i gdzie bywać.

B.B.: To będą ludzie od rozwoju osobistego, tylko inaczej sprofilowanego. Każdy będzie potrzebował dobrego PR-u.

K.M.: Ludzie od rozwoju twojego konta na Facebooku. Taka jest przyszłość gospodarki, w której „przyjdzie robot i zabierze nam pracę”.

Cyfrowa nieśmiertelność zapisana na serwerach

M.T.: Zgodzę się, że siłą Black Mirror jest straszenie zagrożeniami, które rzekomo czyhają na nas już „za zakrętem”. Pytanie tylko, czy twórcy przynajmniej w kilku historiach nie żerują raczej na naszej wyobraźni niż na realnym prawdopodobieństwie. Mam na myśli na przykład problem przenoszenia ludzkiej świadomości na nośniki cyfrowe, bez której to technologii nigdy nie będzie możliwa historia z odcinka San Junipero.

Świetny skądinąd artystycznie odcinek opowiada historie dwóch staruszek, które dzięki tej innowacji mogą przeżyć gorący lesbijski romans w wirtualnym miasteczku pełnym muzyki z lat ich młodości. Ostatecznie pozostają w nim na zawsze, wyrażając zgodę na całkowite przeniesienie ich świadomości na serwery komputerowe. Twórcy mogą się oczywiście bronić, że to tylko pewna wizja artystyczna, a nie artykuł naukowy do kwartalnika neurologicznego. Niemniej epizod wyraźnie sugeruje, że widzowie też staną przed podobnymi dylematami, gdy dosięgnie ich starość.

B.B.: Z technologiami jest tak, że ciężko przewidzieć scenariusze, które mogą się spełnić. Twórcy Jetsonów już w latach 60. sugerowali, że latające samochody są na wyciągnięcie ręki, lecz – niestety – ponad pięćdziesiąt lat później dalej musimy stać w korkach. Na tym polega problem z innowacjami, że nie wiemy, które przewidywania się spełnią. Możemy jednak opisywać generalny kierunek, w którym świat podąży.

K.M.: Mateusz ma jednak rację, mówiąc, że współcześni specjaliści od neurologii są zgodni, iż za naszego pokolenia nie uda się przenieść ludzkiej świadomości na nośniki cyfrowe. Wielu powątpiewa, czy to kiedykolwiek będzie możliwe. Ciągle nie wiemy, czym jest ludzka świadomość, nie mówiąc już o tym, że ludzki mózg nie działa w oparciu o notacje zero-jedynkowe, które są podstawą pracy każdego komputera. Dlatego na starość raczej nie będziemy  kuszeni wizją gorącego romansu w wirtualnym miasteczku San Junipero.

M.T.: Zwróćcie jednak uwagę, że wydźwięk tego odcinka jest bardzo niejednoznaczny. Odniosłem wrażenie, że jest on albo pastiszowy, albo też kończy się smutno. Jedna z bohaterek w pewnym momencie wykłada kawę na ławę swoje wściekłe credo i stwierdza, że romans w wirtualnym świecie nie miał znaczenia. Liczy się tylko realne życie i nic nie może go zastąpić. A potem po prostu zmienia zdanie! W finale tego epizodu jedzie wirtualnym kabrioletem przemieniona w wirtualną siebie z młodości, słuchając szlagieru z lat 80. Heaven is a place on earth. Ironii całej scenie dodaje ostatni obraz farmy serwerów, na które miliony ludzi postanowiło przerzucić swoją świadomość, by żyć w wirtualnym raju. Czy to utopia czy antyutopia?

K.M.: Chyba jednak utopia. Wyrażone w piosence odwieczne marzenia o raju na ziemi wreszcie są w naszym zasięgu.

M.T.: Tylko że z ust tej kobiety nie pada żaden argument. Jej wątpliwości zostają unieważnione takim prostym wyborem: „A dobra, będzie przyjemnie”. Nie ma niczego, co by tę dyskusję rozstrzygnął, unieważnił wahanie pomiędzy trudnym życiem w realu a przyjemnym życiem w wirtualu. To wielkie pytanie zostaje w powietrzu, żadne słowa już nie padają.

B.B.: Gdy wspominałeś o serwerowni, przypomniała mi się scena z Matrixa.

Pamiętacie, jak Neo bierze tabletkę i wydostaje się z komory, w której maszyny przechowują ludzi, by pozyskiwać z nich energię elektryczną? Ostatnie ujęcie to rzut kamery pokazujący miliony takich komór. W tym kontekście San Junipero to taki swoisty anty-Matrix. W Matrixie ludzie walczą z maszynami, bo nie chcą być podłączeni do systemu, tylko żyć realnym życiem. W San Junipero ich wybór jest odwrotny – świadomie podłączają się do systemu, bo wirtual jest dla nich przyjemniejszy.

Czyli jednak utopia.

K.M.: Z tą różnicą, że ten wybór pojawia się w bardzo określonym momencie życia. Obydwie bohaterki są przecież staruszkami, które za moment czeka biologiczna śmierć. Wobec rychłego i nieubłagalnego końca świata fizycznego wybór życia w ułudzie wydaje się bardziej zrozumiały. Matrix daje im iluzję nieśmiertelności. Być może dlatego wybierają inaczej niż Neo.

M.T.: Na szczęście, jak powiedzieliśmy, dylemat wiecznego życia w San Junipero nam nie grozi. Choć trochę żal (śmiech).

Czy to jeszcze bot, czy już człowiek?

B.B.: Jeśli nawet przenoszenie naszej świadomości na nośniki cyfrowe nie będzie możliwe, to ciągle będzie możliwe złudzenie, że tam, „po drugiej stronie”, nie znajduje się maszyna, ale żywy człowiek. To złudzenie świetnie pokazał film Her, którego bohater zakochuje się w programie operacyjnym obdarzonym ciepłym głosem Scarlett Johansson. Początkowo program miał mu tylko pomóc w ogarnięciu kalendarza, obsłudze skrzynki mailowej, zrobieniu zakupów. Szybko okazało się, że zaczął z nim spędzać również wolny czas, wychodzić z nim na spacery, rozmawiać na intymne tematy, wreszcie uprawiać wirtualny seks.

Ten film pokazuje, że rozwinięta technologia, która umie „uczyć się użytkownika”, a zarazem niczego od niego nie wymaga, może tworzyć złudzenie obcowania z idealnym partnerem. Program operacyjny staje ci się wtedy bliższy, niż ktokolwiek inny, bo wie o tobie więcej niż żona po trzydziestu latach małżeństwa.

K.M.: Najbardziej nierealistyczny aspekt tej opowieści to wątek śmiechu. Przecież cała interakcja bohatera i systemu opiera się na tym, że oni się ze sobą dobrze bawią. Tymczasem lingwiści bardzo trudzą się, by stworzyć generator tekstu będący w stanie wykreować ironię lub żart. Dopóki nie powstanie algorytm, który nauczy maszyny wymyślać żarty sytuacyjne, interakcja z nimi będzie bardzo uboga. Ciągle będziemy mieli wrażenie, że to po prostu zbitka słów już kiedyś przez kogoś użyta w sieci, a nie niepowtarzalna rozmowa, jaka może się wydarzyć tylko między dwojgiem ludzi.

M.T.: Black Mirror podobną historię mamy w odcinku Be Right Back. Młoda dziewczyna traci męża. Nie mogąc poradzić sobie z tą tragedią, zamawia jego awatar, który nie tylko w doskonały sposób przypomina go pod względem fizycznym, ale również naśladuje jego zachowania i wypowiedzi. Jest to możliwe dzięki profilowi osobistemu stworzonemu na podstawie jego maili oraz wszelkich innych aktywności w Internecie.

K.M.: Podstawą tego pomysłu są już dzisiaj funkcjonujące algorytmy, które w oparciu o historię twojej aktywności w mediach społecznościowych dają ci możliwość generowania treści również po twojej śmierci. Zapewniają w ten sposób nieśmiertelność twojemu kontu na FB. Taki algorytm opiera się jednak wyłącznie na naszych działaniach z przeszłości. A przecież w relacji z żywym człowiekiem najciekawsze jest to, że druga osoba ciągle się zmienia. Nigdy nie wiesz, kiedy twoja żona obejrzy japoński film i zafascynowana kulturą Dalekiego Wschodu zacznie się namiętnie uczyć japońskiego. Najdoskonalszy nawet awatar tego nie zagwarantuje, bo operuje tylko na tym, co dotychczas zrobiłeś, a nie uwzględnia tego, co mógłbyś zrobić w przyszłości i jak się zmienić.

M.T.: Kto wie, może powstanie maszyna, która będzie miała w algorytm wpisaną komendę, żeby raz na miesiąc zrobić drugiej osobie niespodziankę?

K.M.: Ale tylko naśladując niespodzianki, które już kiedyś zrobiłeś (śmiech). W historii z awatarem męża problematyczne jest również stworzenie maszyny w doskonały sposób naśladującej ludzkie ciało. Nie tak łatwo jest jednak odtworzyć zarówno genialną motorykę dłoni potrafiącej pisać długopisem czy nawlekać igłę, jak i niepowtarzalny dotyk i zapach skóry. Wątpię, byśmy kiedyś byli w stanie pomylić przytulenie ukochanej osoby z przytuleniem kawałka kauczuku.

M.T.: Be Right Back genialne jest otwarte zakończenie. Z jednej strony myślisz, że to jednak obrzydliwe żyć z awatarem swojego byłego męża. Z drugiej, zastanawiasz się „właściwie dlaczego by nie?”. Przecież to tylko bardziej wyrafinowany album ze zdjęciami, który możesz zamknąć na strychu.

B.B.: Obydwa filmy są jednak bardzo wyraźnie podszyte smutkiem i strachem przed samotnością. Szczególnie widać to w stylistyce Her, bardzo pastelowej, ciepłej, przypominającej trochę San Jupertino. Ta optymistyczna stylistyka gryzie się jednak z wyraźnie negatywnym wydźwiękiem filmu. Ostatecznie technologia nie jest w stanie odpowiedzieć na najważniejszą bolączkę ludzkiej duszy, jaką jest strach przed samotnością.

Zbanować kogoś w realu

K.M.: Wróćmy jednak do tych odcinków Black Mirror, które opisują zagrożenia czyhające na nas „za zakrętem”. Które z nich zrobiły na was największe wrażenie?

M.T.: To jest kwestia bardzo subiektywna, ale dla mnie najbardziej przerażająca technologia opisana w tym serialu polega na możliwości realnego wymazania konkretnego człowieka ze swojego życia. Epizod White Christmas opowiada historię kobiety, która blokuje dostęp do siebie i córki swojemu byłemu partnerowi. Za pomocą tajemniczej metody Z-Eye nie tylko nie mogą się oni komunikować słowami, gdyż są one blokowane, lecz również fizyczny obraz zablokowanej osoby jest zamazany. Zrozpaczony mężczyzna nie potrafi się przez tego „bana” przebić, nie może więc nawet z daleka zobaczyć swojej córki.

Wydaje mi się, że w niedalekiej przyszłości może nastąpić ewolucja na przykład Google Glass w kierunku soczewek montowanych na trwałe. Byłaby to nie tyle technologia domózgowa, ile pewna nakładka na zmysły, która pozwalałaby odcinać się od niepożądanych doświadczeń, doznań, osób. Jeśli możesz kogoś zablokować na FB, to czemu nie miałbyś tego zrobić w realu?

K.M.: Czemu akurat  ta technologia tak bardzo cię przeraża?

M.T.: Bo to jest nieludzkie – nie móc przedstawić swoich racji. Nawet jeśli wcześniej zrobiło się coś głupiego. Tymczasem takie myślenie o absolutnym odcięciu się od nieprzyjemnych relacji jest mocno obecne w dzisiejszej kulturze, szczególnie w środowiskach walczących z tak zwaną „kulturą gwałtu”. Tam spotkamy dużo argumentów, które w przyszłości mogłyby uzasadniać wprowadzenie tego typu technologii. Proto-gwałtem, na przykład, jest nawiązanie kontaktu z osobą po rozstaniu w celu wyjaśnienia sobie czegoś albo w celu przeprosin. Jeżeli  druga strona nie życzy sobie takiego kontaktu, to według zwolenników tej koncepcji wystarczy jasna wypowiedź: „Nie chcę z tobą więcej rozmawiać”, by druga strona musiała to zaakceptować. Inaczej staje się kimś brutalnie naruszającym strefę komfortu. Jest w tym jakieś okrucieństwo.

Dotąd byliśmy uczeni sympatyzowania z człowiekiem odrzuconym. Jest w nas taka intuicja że człowiek ma prawo usłyszeć wyjaśnienia, jeżeli partner/partnerka się pakuje i bez słowa opuszcza dom po pięciu latach wspólnego życia. Chcemy walczyć o wyjaśnienie, nawet w sposób mający pewne znamiona stalkingu. Natomiast pewne środowiska mówią: „Nie, nie ma żadnego prawa do wyjaśnienia, jest pełne prawo do prywatności”.

K.M.: To wy, prawnicy, wzmacniacie taką postawę. Sąd w swoim orzeczeniu może nawet zakazać zbliżać się do swojego byłego partnera na określoną odległość.

M.T.: Teraz prawnikom przyjdą w sukurs informatycy. Dostaniemy technologię, dzięki której tych zakazów nie będzie można ignorować. Często słyszymy podobne historie od strony ofiar, osób rzeczywiście nękanych przez psychopatów. Nie dostrzegamy jednak drugiej strony, czyli osób porzuconych bez słowa wyjaśnienia. Siła White Christmas polega na tym, że odcinek ten pokazuje niezauważalne na pierwszy rzut oka konsekwencje. Stworzenie technologii tak skutecznie zapobiegającej naruszaniu twojej przestrzeni prywatnej prowadzi do nieludzkich skutków. Nie mówiąc już o tym, że zubaża nas samych.

Czasem możemy się zmienić tylko wtedy, gdy ktoś naruszy naszą „strefę komfortu”. Jeżeli umożliwimy sobie odcięcie od jakichkolwiek niekomfortowych relacji, to przestaniemy się w ogóle rozwijać. Człowiek do pewnego stopnia musi żyć zanurzony w jakichś napięciach międzyludzkich. Musi czasem usłyszeć coś, czego wolałby nie wiedzieć.

K.M.: Chyba że stworzy sobie taką ochronę w swojej głowie, przez którą słowa już nie dochodzą. Mam wrażenie, że nastolatki umieją w taki sposób „zbanować” swoich rodziców (śmiech).

Politycy jako marionetki w rękach obywateli

B.B.: Na mnie największe chyba wrażenie zrobił jednak pierwszy odcinek serii, The National Anthem, bo był najbardziej polityczny, a zarazem stawiał pytanie o granicę sztuki. Premier Wielkiej Brytanii zostaje obudzony w środku nocy przez swoich najbliższych doradców, gdy w Internecie pojawił się filmik z porwaną następczynią tronu. Porywacz żąda, by w ciągu kilkunastu godzin brytyjska telewizja opublikowała scenę kopulacji premiera ze świnią, bo inaczej zamorduje księżniczkę. Dalsze losy biednego premiera znakomicie pokazują, jak współczesna demokracja przerodziła się w medialny show, którym żądzą bardzo niskie instynkty.

K.M.: I jak wiele musiał on poświęcić jako człowiek, by przetrwać jako polityk. Ten odcinek opowiada też o braku jakiejkolwiek kontroli nad informacją we współczesnym świecie. Pierwszą reakcją premiera i jego doradców był pomysł zablokowania niewygodnego filmiku, podczas gdy on miał już miliony odsłon na YouTube i setki tysięcy udostępnień. Przed Bożym Narodzeniem 1944 roku Franklin Delano Roosevelt mógł poprosić amerykańską prasę, by nie informowała o ostatniej kontrofensywie Niemiec, gdyż mogłoby to złamać morale amerykańskiego społeczeństwa. Dziś taka prośba nie miałaby żadnego sensu. Wystarczyłoby, żeby przynajmniej jeden korespondent wojenny wrzucił odpowiednie zdjęcia na swoim Instagramie już cała Ameryka przy świątecznym stole mówiłaby o nowych nalotach niemieckich.

The National Anthem pokazuje, że to nie politycy rządzą dziś opinią publiczną, ale opinia publiczna rządzi nimi. Wstajesz rano, odpalasz swoje konto na TT i dowiadujesz się, czym będziesz się dziś zajmował. To nie straszenie rzeczywistością „za zakrętem”. Tak już się po prostu dzieje.

M.T.: Epizod zadaje też pytanie o granice sztuki, bo ostatecznie okazuje się, że porywaczem był artysta. Nie chciał on wyrządzić księżnej krzywdy, ale zorganizował wielki artystyczny happening z udziałem całego społeczeństwa. Na początku wszyscy byli zniesmaczeni i zszokowani, uważając, że pomysł był ohydny. Po roku jednak jakiś krytyk stwierdził, że to było dzieło sztuki. Pewnie minie kilka kolejnych lat i okaże się, że takich głosów będzie więcej. Tak oparta na prowokacji współczesna sztuka oswaja nas ze złem, a przynajmniej z sytuacjami, które w pierwszym momencie nas szokują.

K.M.: Dramatyczną przyszłość polityki w świecie Internetu pokazuje również odcinek The Waldo Moment. Jest to historia postaci z filmu rysunkowego sterowanej przez komika, który w programie rozrywkowym obraża polityków. W pewnym momencie popularność Waldo jest tak duża, że producenci namawiają komika, by wystartował w wyborach. Z jednej strony mamy więc „tradycyjnych” kandydatów, którzy rozdając ulotki wyborcze i spotykając się z mieszkańcami, przekonują ich do swojego programu. Z drugiej – typowego post-politycznego kandydata, który kwestionuje wszelką merytoryczną wartość polityki, skupia się tylko na tym, by zainteresować sobą opinię publiczną, obrazić przeciwnika lub ewentualnie zrobić jakiś niewybredny żart. Przyszłość demokracji będzie należała do tego drugiego typu ludzi.

M.T.: Przy tym odcinku miałem wątpliwości, czy ten mechanizm faktycznie tak działa. Mieliśmy w Polsce Janusza Palikota, ale czas pokazał ograniczoną skuteczność jego strategii. Tego typu produkty polityczne działają niczym kartka papieru dorzucona do ogniska. Płomień przez chwilę bucha, ale wypala się bardzo szybko. Gdybyśmy mieli podejść do tego odcinka jak cyniczni macherzy od polityki, to powinniśmy raczej stworzyć fikcyjną postać, która potrafiłaby wywołać długotrwałe emocji. Nawet jeżeli miałby to być brutalny, całkowicie skalkulowany populizm, to powinien mieć paliwo na dłużej.

Wydaje mi się, że w realu zainteresowanie Waldo szybko by się wypaliło, bo zaraz pojawiłoby się kilku jeszcze bardziej bezczelnych naśladowców, po czym zmieniłby się trend. Długofalowo to nie zmieniłoby polityki, dlatego ten odcinek odebrałem jako ciekawy, ale dla mnie relatywnie mało przekonujący.

Czy bunt jest jeszcze możliwy?

M.T.:

Najbardziej zdumiewające, i w samym Black Mirror, i w dyskusji na jego temat, jest brak pomysłów, jak uniknąć przedstawionych w nim zagrożeń. Wydaje mi się, że w stosunku do przyszłości zdominowanej przez nowe technologie panuje właśnie taki pełen fatalizm. Ludzie myślą: „To się musi wydarzyć, to jest za zakrętem, nie unikniemy tego”.

We współczesnej popkulturze nie spotkamy żadnych, nawet najbardziej utopijnych wizji, jak uniknąć widocznych już dziś gołym okiem zagrożeń. Autorzy serialu pokazują jak na dłoni, co nas czeka. Widzom pozostaje tylko czekać, jak ten czarny scenariusz stanie się faktem.

KM: Jakąś nadzieję, paradoksalnie, dają hakerzy, choć w samym Black Mirror nie ma wiele na ich temat. Jest to jednak ciągle żywa figura popkultury: wąskie grono wtajemniczonych osób, znakomicie obeznanych z systemem, bo sami kiedyś ten system współtworzyli, którzy postanowili zejść do podziemia. Znając jego arkana, mogą żyć w cieniu, poza radarami, zarazem starając się zadać owemu systemowi śmiertelny cios.

House of Cards pojawia się haker-dziennikarz tropiący działania Franka Underwooda. W Fight Club mamy grupę prawdziwych twardzieli, snujących plany wysadzenia w powietrze Wall Street. We Wrogu publicznym jest postać byłego oficera służb specjalnych, który pomaga głównemu bohaterowi uciec przed mackami CIA. Hakerami są także współpracownicy Neo w Matrixie. Popkultura zdaje nam się podpowiadać, że w erze rewolucji cyfrowej naszą ostatnią nadzieją są etyczni informatycy, którzy któregoś dnia się zbuntują i staną się zawodowymi rewolucjonistami.

B.B.: Najświeższym i najgłośniejszym serialem o tej tematyce jest teraz Mr. Robot opowiadający losy informatyka zajmującego się programowaniem firewalli do ochrony dużych korporacji. Mając dostęp do „wtyczki” do systemu, zbiera kolegów-rewolucjonistów, by wspólnie rozwalić system od środka.

M.T.: Pytanie tylko, czy tego typu postawy to realny bunt przeciwko systemowi? Czy jest to raczej przenoszenie typowej, rewolucyjnej tematyki w nowe scenariusze? W tych historiach nie widzę alternatywnej idei postępu. Raczej prosty schemat, że jak dobrzy ludzie przejmą te same narzędzia, to wszystko nagle będzie w porządku. Dlatego złych agentów może pokonać tylko dobry agent, a złych informatyków – dobry informatyk. Poza tym systemem już nic innego nie istnieje. Nie ma tam alternatywnej wizji, jak miałby wyglądać świat bez takiej roli nowych technologii.

K.M.: A czy kiedyś popkultura prezentowała taką alternatywną wizję?

M.T.: Oczywiście, że tak. Był w niej zawsze obecny pewien wątek eskapistyczny polegający na fundamentalnym zanegowaniu współczesnej wizji postępu. W niektórych ujęciach, jak choćby w filmie Into the wild, miał on formę takiej prostej negacji i powrotu do życia maksymalnie blisko natury. W innych ujęciach ma on jednak formę dużo ciekawszą, polegającą na tym, że przedstawiciel zmodernizowanej, pozbawionej ducha, współczesnej cywilizacji powraca do cywilizacji głębszej, starszej i prawdziwszej. Nie szuka zatem odosobnienia, nie próbuje się wymyślić na nowo, tylko odnajduje zapomnianą pradawną mądrość. Z przyczyn oczywistych nie może on odnaleźć tej mądrości w Kościele, bo to byłoby zbyt niepokojące dla widza. Dlatego musi odnaleźć prawdę o sobie w Tybecie albo wśród Indian.

Klasycznymi przykładami takich filmów są Tańczący z wilkami, Ostatni samuraj, Siedem lat w Tybecieczy nawet Pocahontas. Ten schemat podoba się lewicowym aktywistom, gdyż opiera się na bliskim ich sercu buncie wobec dyktatu pieniądza oraz odpowiada na ich chęć życia w zgodzie z naturą. Podoba się on również skrajnym konserwatystom, gdyż wpisuje się w ich antyliberalną krytykę współczesnej kultury oraz potrzebę poszukiwania cywilizacji integralnej. Cały ten fenomen dowodzi, że Zachód ma świadomość, jak wiele ze swego ducha musiał oddać, by zbudować cywilizację opartą na technologii.

Rewolucja się dzieje

K.M.: Ostatecznie jednak produkcje takie jak Black Mirror utrwalają w widzach poczucie fatalizmu. Przecież większość z nas nie zostanie hakerami lub nie będzie żyło jak Pocahontas. Taki fatalizm nie dotyczy tylko popkultury, ale całej naszej rzeczywistości. Wiele lat temu wydaliśmy numer „Pressji” o bioetyce, w którym opisaliśmy zagrożenia związane z rozwojem nauki w dziedzinie genetyki. W ramach promocji numeru zaprosiliśmy do debaty bardzo utytułowanego profesora biotechnologii z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Dyskusja szybko zeszła na zagrożenia związane z eugeniką genetyczną. W pewnym momencie ten profesor przestał już odpowiadać na formułowane przez nas obawy i powiedział coś takiego: „Drodzy państwo, nawet jeżeli mnie przekonacie, żeby tu w Krakowie nie prowadzić pewnych badań, gdyż są one potencjalnie niebezpieczne i nieetyczne, to i tak to nic nie zmieni. Te badania dalej będą prowadzone, tylko w innych ośrodkach”.

I to będą prowadzone, przypominające Heideggerowskie się robi, bez podmiotu odpowiedzialnego za skutki określonych działań, bardzo mi utkwiło w pamięci. Jakby mechanizm postępu był tak naoliwiony, że tej maszyny nikt nie jest już w stanie zatrzymać, ani tym bardziej kontrolować. Takie myślenie zwalnia z wszelkiej osobistej odpowiedzialności każdego naukowca. Natura ludzka jest tak skonstruowana, że jeśli coś jest możliwe, to musimy to przetestować, nie zważając na zagrożenia.

B.B.: Logiczną konsekwencją każdego naukowego odkrycia musi być wykorzystanie go w praktyce.

K.M.: Właśnie tak. W tamtym czasie żywo dyskutowano o pierwszej sklonowanej owieczce Dolly. Rozbudzało to naszą wyobraźnię, czy i kiedy dojdzie do pierwszego sklonowania człowieka. I tenże profesor stwierdził: „Jeżeli będzie techniczna możliwość, to oczywiście ktoś to zrobi. Nawet jeżeli 99% naukowców uzna Wasze racje i powie, że to nieetyczne, niebezpieczne i nie należy bawić się w Pana Boga, to i tak ktoś to zrobi. Dlatego nie wincie nas za to, co i tak musi się stać. I lepiej, żeby nasza uczelnia była w tej awangardzie, bo dzięki temu skapną nam jakieś profity. Jeśli zaś zaprzestaniemy badań w dziedzinie genetyki, to może moralnie będziemy czyści, ale ekonomicznie i cywilizacyjnie zostaniemy na antypodach współczesnego świata”. Tego rodzaju fatalizm nie dotyczy tylko popkultury, wyznają go również naukowcy, którzy stoją na pierwszej linii frontu postępu cywilizacyjnego.

M.T.: Tego typu myślenie bardzo sprzyja takim popkulturowym produkcjom jak Black Mirror. Horror karmi się fatalizmem. Groza paraliżuje właśnie dlatego, że trzeba na nią patrzeć, choć nic nie można już zrobić. Artystycznie to ogromnie pociągające. Kulturowo ogromnie destrukcyjne dla naszego samopoczucia i wiary w przyszłość.

K.M.: Rewolucja technologiczna po prostu się dzieje. I nikt nie ponosi indywidualnej odpowiedzialności za jej negatywne skutki.

Materiał pochodzi z 49. teki czasopisma „Pressje” pt. „W pułapce postępu”. Zapraszamy do zakupu numeru papierowego lub wersji elektronicznej.