Ani piastowska, ani jagiellońska. Sieciowa podmiotowość jest możliwa [POLEMIKA]
Prawdziwą stawką w dyskusji na temat przyszłości polskiej polityki zagranicznej jest zmiana naszej geopolitycznej wyobraźni. Musimy wyrwać się z klinczu: polityka „piastowska” vs „jagiellońska”. Kurczowe trzymanie się geopolitycznego łańcucha Niemcy-Polska-Rosja to także ślepa uliczka. Zawężanie pola wyboru do dychotomii „niemiecki hegemon-polski klient” nigdzie nas nie zaprowadzi. Podobnie jak przeciwstawianie sobie wizji Trójmorza i Nowego Jedwabnego Szlaku. Nawet poddana liftingowi Mitteleuropa nie jest dobrym rozwiązaniem. Inspiracji szukać należy… w polityce Korony Czeskiej z XIV wieku. Jak pokazuje historia, inna, sieciowa podmiotowość jest możliwa.
Inspirująca dyskusja, jaka odbyła się pomiędzy Marcinem Kędzierskim, autorem wyjściowego tekstu pt. Śpieszmy się kochać Niemców. W przededniu europejskiego kryzysu a jego polemistami z redakcji miesięcznika „Nowa Konfederacja”: Bartłomiejem Radziejewskim i Pawłem Behrendtem obrazuje skalę międzynarodowego przetasowania, w którym uczestniczymy jako państwo. Zaprezentowana w dyskusji paleta możliwości odzwierciedla bogactwo hipotetycznych scenariuszy, a co za tym idzie – również niepewność obecnej sytuacji. Dobrze, że to bogactwo i ta niepewność są dostrzegane (choć szkoda że tylko w niektórych środowiskach, a w znacznie mniejszym już stopniu – na szczeblu decydentów politycznych).
Jednak mimo różnic pomiędzy autorami, tak w diagnozach, jak i w proponowanych strategiach, wszyscy oni zdają się podzielać pewne dość konwencjonalne założenia. W jakimś sensie to naturalne, założenia te bowiem należą do mocno utrwalonego kanonu myślenia o geopolityce w naszej części świata. Jednak zmiany których jesteśmy świadkami i uczestnikami są tak wielkie, że być może warto również i część tych założeń poddać w wątpliwość.
Niniejszy tekst jest nie tyle polemiką, co raczej próbą pokazania, że dychotomie, jakimi często operujemy w dyskusjach o Polsce i geopolityce (hegemon – klient, polityka jagiellońska vs polityka piastowska) tworzą przestrzeń pojęciową, która po pierwsze – może okazać się nieadekwatna wobec zmian i wyzwań współczesności, po drugie – zawęża nasz horyzont poznawczy, uniemożliwiając dostrzeżenie innych możliwości na poziomie meta.
Pojęcia się wyczerpują, a przyszłość stoi pod znakiem zapytania
Podsumujmy jednak najpierw zaprezentowane stanowiska. W pewnym uproszczeniu, według Behrendta Polska może być tylko klientem Niemiec, horyzont naszych możliwości ogranicza się do bycia klientem silnym. Według Kędzierskiego stać nas na więcej. Możemy być nawet partnerem Niemiec jako równorzędny element zasadniczo dwuczłonowego tworu – lider Trójmorza, budowanego przy akceptacji i wsparciu Niemiec pod polską egidą, co stworzyć ma swoistą nową wersję upodmiotowionej Mitteleuropy. Ta koncepcja poddana została przez Radziejewskiego nader zasadnej (choć niepotrzebnie złośliwej) krytyce, trafnie identyfikującej nasze słabe punkty, które stoją na przeszkodzie zajęciu wobec RFN równorzędnej, partnerskiej pozycji. Alternatywą według naczelnego „Nowej Konfederacji” nie ma być jednak status klienta, lecz… mocarstwa. Tyle że ta część wywodu (zawarta w drugim tekście Radziejewskiego) nie została już uzupełniona o receptę na to, jak nim w praktyce zostać.
I tu pojawia się pierwsza wątpliwość co do założeń. Wszyscy trzej dyskutanci operują raczej tradycyjnie rozumianą antynomią hegemona i klienta, nie biorąc pod uwagę faktu, że w zglobalizowanym świecie pojęcia te mają już inne znaczenie niż w XIX czy nawet XX wieku. Istnieją oczywiście – i będą istnieć – państwa o różnych potencjałach i różnych zdolnościach do działania w przestrzeni międzynarodowej, czyli po prostu państwa silniejsze i słabsze. Jednak sieć wzajemnych zależności pomiędzy graczami splata się coraz mocniej i jest w XXI wieku tak gęsta, że dowolny ruch każdego z nich pociąga za sobą więcej konsekwencji niż kiedyś. Co za tym idzie, ograniczając ich dużo bardziej.
Przykładów nie trzeba szukać daleko. Niemcy, niewątpliwy hegemon Europy nie były w stanie, ani zapobiec kryzysowi greckiemu, ani go rozwiązać. Mogły jedynie, owszem, narzucić Grecji pewne doraźne środki, które przygasiły pożar, nie rozwiązując jednak wyzwania na poziomie strukturalnym. Co więcej, pogłębiły przez to cały szereg innych problemów, których pojawienie się podważyło pozycję RFN. Angela Merkel (i żaden jej następca) nie może już, ani zostawić Greków samym sobie, ani „kazać” im zrobić cokolwiek więcej ponad to, co już zrobili. Może się z nimi tylko zmagać.
W tym miejscu pojawia się wątpliwość numer dwa: czy silnie obecne (choć nie zawsze wprost artykułowane) wewnętrzne przekonanie większości analityków i komentatorów, że z obecnego kryzysu wyłoni się jakiś nowy, stabilny „ład” jest zasadne? Czy nie jest to po prostu efekt zimnowojennych (i późniejszych) doświadczeń, które przyzwyczaiły nas do tego, że świat działa w naprzemiennych cyklach gwałtownych zaburzeń i okresów dużej stabilności? Istotnie, w XX wieku tak było i w jakiejś mierze tak było również w wieku XIX (nota bene w znacznie mniejszym stopniu, niż się to powszechnie uważa). Ale w XIV, XV i XVIII – już niekoniecznie. Nowy „ład” nie musi wcale okazać się stabilnym porządkiem, w którym pozycje graczy zostają określone definitywnie i jako takie są przez nich wzajemnie uznawane. Okres płynności i zmagań o wiecznie niepewną pozycję może być tak długi, że płynność może się okazać stanem permanentnym.
Poza wspomnianą „gęstością relacji”, na siłę państw wpływać będzie rozwój nowych technologii, te zaś – umiejętnie wykorzystane – mogą owocować skokowymi zmianami statusu poszczególnych graczy.
Rosja okazała się zdolna do prowadzenia agresywnej polityki międzynarodowej między innymi dzięki twórczemu wykorzystaniu dezinformacji w nowych mediach, co stało się jej znakiem rozpoznawczym i elementem działań zarówno z zakresu konfliktów hybrydowych, jak i – co może nawet ważniejsze – z zakresu rutynowej polityki zagranicznej. Chiny stały się światowym liderem w tworzeniu technik rozpoznawania twarzy, co w połączeniu z autorytarnymi metodami rządzenia zaowocować może nowym, nieznanym dotąd systemem politycznym (przekładającym się – być może – na atuty na arenie międzynarodowej). Jednocześnie trwa wyścig o dostęp i zagospodarowanie nowych źródeł energii, co oznacza, że przewaga USA wynikająca z zasobów gazu łupkowego może okazać się nietrwała.
Podsumowując krótko – niepewności jest jeszcze więcej, niż nam się wydaje. I ta niepewność może trwać jeszcze długo. Hegemoni będą czymś innym niż byli dotychczas i inne, bardziej złożone i wielowymiarowe będą ich relacje z „klientami”. Będą to raczej stosunki państw silniejszych z sieciami państw mniejszych, w których interesy krzyżować się będą na wielu płaszczyznach i nigdy nie będą układać się w proste, jednokierunkowe zależności. Te wielokierunkowe zaś mogą ulegać instytucjonalizacji albo i nie. Zakładana przez Marcina Kędzierskiego „renacjonalizacja” UE nie doprowadzi przecież do powrotu państw narodowych, jakie znaliśmy jeszcze z lat 50. ubiegłego wieku, lecz stworzy jedynie nowy rodzaj „przedefiniowanej” sieci współpracy. W wizji Kędzierskiego – współpracy opartej na przesunięciu punktu ciężkości na Europę Wschodnią. Być może.
Ale może też okazać się, że punkt ciężkości będzie po prostu wędrował, a dezintegracja dotychczasowych mechanizmów zarządzania Europą nie doprowadzi do instytucjonalizacji nowych.
Co więcej, realne „wydrążenie” unijnych narzędzi sprawowania władzy nie spowoduje wcale ich zniknięcia, a jedynie powstawanie równoległych, formalnych i nieformalnych „bajpasów” (co zresztą już się dzieje). Strategie kreowane dla Polski w oparciu o wizję przyszłego, stabilnego ładu z układami odniesienia o stałej sile mogą wówczas wymagać korekty.
Jeśli szukać dla niej inspiracji w przeszłości, to powinna nią być nie polityka „piastowska” czy „jagiellońska”, lecz raczej historia państw wchodzących w skład pierwszej Rzeszy Niemieckiej. Zwłaszcza dwóch, bliskich nam geograficznie, a po części i kulturowo, czyli Czech i Węgier.
„Czeska droga” dla polskiej geopolityki
Za rządów Przemyślidów, Korona Czeska podjęła ambitną próbę stworzenia organizmu politycznego rozciągającego się od Pomorza Gdańskiego, przez Karpaty i Alpy, aż do wybrzeża Adriatyku. Czy czegoś nam to nie przypomina? Dążenie do połączenia tego tworu z Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego poprzez wybór czeskiego króla Ottokara II na cesarza zakończyło się na polu bitwy pod Suchymi Krutami w 1278 roku. Przemyślidów w roli jednoczycieli Europy Środkowej zastąpili Habsburgowie, którzy przesunęli punkt ciężkości swoich zainteresowań na zachód. Pierwsze Międzymorze rozpadło się według nieubłaganej logiki geografii, a łuk Karpat definitywnie rozdzielił trzy królestwa. Dwa z nich wkroczyły na drogę ekspansji: Polska w kierunku wschodnim, co uczyniło ją w ciągu stulecia mocarstwem regionalnym, Węgry zaś – w kierunku południowym, gdzie poniosły klęskę w starciu z potęgą Imperium Ottomańskiego, co zredukowało je do roli terytoriów zależnych sułtana i Habsburgów.
Czesi wybrali inną strategię. Ich państwo weszło w skład wielonarodowego tworu, w sposobie funkcjonowania którego doszukać się można pewnej analogii do obecnej sytuacji Europy. Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego pomiędzy XIV a XVII stuleciem było siecią częściowo zinstytucjonalizowanych relacji pomiędzy wieloma aktorami (niekoniecznie posiadającymi atrybut państwowości), przy czym relacje te cechowała duża „gęstość” (w znaczeniu podanym powyżej, czyli wielopłaszczyznowej wzajemnej zależności wszystkich od wszystkich) oraz właśnie płynność. Znaczenie poszczególnych części składowych rosło lub malało na przemian, z centrami władzy politycznej i gospodarczej przesuwającymi się pomiędzy rywalizującymi ze sobą (nierzadko krwawo) – ale zarazem zmuszonymi do współpracy – ośrodkami. Jednym z nich była Praga, która dwukrotnie stawała się stolicą Cesarstwa – warto zauważyć, iż niezależnie od tego, czy u władzy znajdowała się dynastia, którą określić można jako czeską (Luksemburgowie) czy też obcą (Habsburgowie). Czy oznacza to, że Czesi „zdominowali Europę” bądź stali się jej hegemonem? Oczywiście nie. Tym niemniej, rozwijali się szybciej i mieli większe znaczenie, niż jakiekolwiek miasto niemieckie, może poza Hamburgiem. Nie sposób też sprowadzić roli Korony Czeskiej w tym okresie do statusu klienta. Wręcz przeciwnie – to władza nad Czechami była niezbędną przesłanką, aby objąć cesarski tron. A więc?…
Inna podmiotowość jest możliwa
Radziejewski ma rację, podkreślając globalizacyjną „kompresję czasoprzestrzeni”, która sprawia że „definiowanie środkowoeuropejskiej gry w trójkącie: Niemcy-Rosja-Polska jest nieuprawnioną redukcją”. Dodałbym, że takie postrzeganie Europy Środkowo-Wschodniej jest też pewnym anachronizmem, wynikającym z nadmiernego przyzwyczajenia do ciągłości XIX- i XX-wiecznej geopolityki. Jednak pokładanie w projekcie Jedwabnego Szlaku nadziei na odrodzenie geograficznych podstaw jagiellońskiej polityki mocarstwowej jest również niebezpiecznym uproszczeniem (zwłaszcza jeśli miałoby stać się głównym, czy zgoła jedynym punktem odniesienia dla strategii politycznej).
Polska nie stoi przed wyborem pomiędzy polityką „jagiellońską” (w znaczeniu: budowy podstaw mocarstwowości poprzez przywrócenie roli zwornika politycznego i komunikacyjnego ze Wschodem) bądź „piastowską” (w znaczeniu: koncentracji na relacji z Zachodem, postrzeganym głównie jako Niemcy i to koniecznie silniejsze Niemcy). Niekoniecznie stoi też przed wyborem: „być mocarstwem czy klientem”. Może bowiem stać się czymś jeszcze innym: jednym z kluczowych węzłów wyłaniającej się na naszych oczach nowej, europejskiej wspólnoty. Wspólnoty niestabilnej, (zwłaszcza w porównaniu ze złotymi czasami „końca historii”) ale skazanej na gęste wzajemne zależności jednoczesnej rywalizacji i współpracy.
Definiując w ten sposób horyzont strategiczny, nie zamyka się drogi do jego przeformułowania w miarę zmieniających się warunków. Możliwe jest zarówno poszerzenie, jak i redukcja ambicji. Budowa relacji w obrębie Trójmorza jest oczywiście pożądana, podobnie jak Jedwabny Szlak – ale nie mogą być one projektowane jako alternatywa i egzystencjalne wyzwanie wobec „Cesarstwa”. Bo jesteśmy częścią tego „Cesarstwa” i, póki co, stwarza nam to większe możliwości rozwoju niż jakikolwiek inny scenariusz, jednocześnie oferując nam możliwość wpływania na to jak działa – i jak definiuje się – samo „Cesarstwo”.
Polacy myślą w kategoriach polityki mocarstwowej, głównie dlatego że innego rodzaju podmiotowości po prostu nie znamy. Nasza historia tak się potoczyła, że przestając być mocarstwem, przestaliśmy być zarazem państwem. Nie znaczy to jednak, że inne wzorce nie istnieją. Rezygnacja z mocarstwowych ambicji nie musi oznaczać rezygnacji z podmiotowości i automatycznego przyjęcia statusu klienta. Warto zastanowić się nad „czeską drogą” – tą z XIV stulecia.