Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Jakub Kucharczuk  17 lutego 2018

Dyplomacja rękoma milionerów. Nowa ambasador w Polsce to typowy ruch Trumpa

Jakub Kucharczuk  17 lutego 2018
przeczytanie zajmie 5 min

Japonia, Hiszpania, Francja, Wielka Brytania, Dania, Włochy czy Czechy – to państwa, w których na ambasadorów prezydent Trump nominował nie zawodowych dyplomatów, ale prywatnych przedsiębiorców hojnie wspierających jego kampanię. Od dziesięcioleci co trzeci ambasador Stanów Zjednoczonych jest człowiekiem spoza korpusu dyplomatycznego. Zdziwienie polskiej opinii publicznej wysłaniem do Warszawy Georgette Mosbacher jest więc niezbyt uzasadnione. Zawodowych dyplomatów Amerykanie wysyłają raczej do państw, w których jest niebezpiecznie, albo do tych, z którymi stosunki mają szczególnie napięte.

Według doniesień nowym ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Polsce m zostać Georgette Mosbacher, związana z Partią Republikańską bizneswoman, bliska znajoma Donalda Trumpa oraz donatorka jego kampanii wyborczej. Media obiegły okładki lifestyle’owych pism, celebryckie zdjęcia i plotkarskie newsy w rodzaju zapowiedzi sklonowania przez milionerkę ukochanego spaniela. Nominacja dla Georgette Mosbacher, która jest dyplomatycznym żółtodziobem, nie jest jednak w amerykańskiej praktyce politycznej niczym niezwykłym.

Bardziej kontynuacja niż rewolucja

W amerykańskiej polityce wysyłanie na placówki dyplomatyczne tzw. nominatów politycznych ma długą tradycję, Kolejni prezydenci, zarówno wywodzący się z Partii Demokratycznej, jak i Partii Republikańskiej, wykorzystują ją do odwdzięczenia się za wsparcie udzielone w kampanii wyborczej.

American Foreign Service Association policzyło, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat ponad 30% ambasadorów pochodziło z tzw. klucza politycznego. Pozostali to rzeczywiście zawodowi dyplomaci, którzy przebrnęli przez całą ścieżkę służby dyplomatycznej.

Sposób mianowania ambasadorów w USA jest od lat przedmiotem sporów. Wiele amerykańskich think-tanków krytykuje kolejnych prezydentów za nieprzejrzysty sposób nominacji, zarzucając im sprzedawanie ambasadorskich stołków za wsparcie finansowe w kampanii wyborczej. O tym, że krytyka nie jest bezzasadna, świadczą choćby słynne „taśmy Nixona” związane z aferą Watergate. Już w 1971 roku prezydent Nixon, nie spodziewając się, że rozmowa jest nagrywana, wyjawił, że każdy, kto chce zostać ambasadorem, powinien wpłacić na jego kampanię minimum 250 tysięcy dolarów.

W XXI wieku zarówno prezydent Bush, jak i prezydent Obama wysyłali na placówki osoby bez dyplomatycznego doświadczenia, ale które mogły pochwalić się życiorysem prominentnego polityka partii albo po prostu hojnego darczyńcy prezydenckiej kampanii. Zdarzało się również, że kandydatury proponowane przez prezydentów były odrzucane przez Senat lub wycofywane przez samych kandydatów. Tak było w przypadku George’a Jamesa Tsunisa, nominowanego przez prezydenta Obamę na ambasadora Norwegii. Polityczny nominat Obamy popisał się przed komisją ignorancją i spotkał się z powszechną krytyką zarówno ze strony Republikanów, jak i Demokratów. W konsekwencji, spodziewając się odrzucenia przez Senat, wycofał swoją kandydaturę.

Karuzela się kręci

Donald Trump w kampanii wyborczej zapowiadał nową jakość w dyplomacji. Rzeczywistość zweryfikowała jednak jego zapowiedzi, a on sam szybko poszedł w ślady swoich poprzedników.

Jeszcze jako prezydent elekt odwołał w trybie natychmiastowym wszystkich ambasadorów politycznych nominowanych przez swojego poprzednika. Nie był to precedens (w podobny sposób zachował się Barack Obama, który jednak dał dłuższy czas na opuszczenie stanowisk), jednakże spotkało się to z krytyką oraz zarzutami o niszczenie amerykańskiej dyplomacji.

Konsekwencją masowego odwołania ambasadorów było kilkadziesiąt wakatów, zarówno w egzotycznych, jak i kluczowych dla amerykańskich interesów miejscach. Mimo upływu roku wciąż ponad 30 placówek nie zostało obsadzonych.

Wynika to nie tylko z opieszałości prezydenta Trumpa, ale również bezpośrednio z procedury powołania ambasadora, która oprócz nominacji przewiduje przesłuchanie kandydata przed senacką komisją oraz głosowanie zatwierdzające kandydaturę w Senacie.

W okresie prezydentury Trumpa na placówki zostało wysłanych 48 ambasadorów, spośród których 24 to nominaci polityczni. Jest to wyraźne zaburzenie historycznych proporcji, ale chyba ciężko być tym zaskoczonym. Trump, określający siebie jako kandydata antyestablishmentowego, próbuje pokazać swoim wyborcom, że odcina się od waszyngtońskich elit, do których niewątpliwe zalicza zawodowych dyplomatów. Ciężko jednak powiedzieć, że nowi wybrańcy Trumpa wniosą do polityki nową jakość – różnią się od swoich poprzedników tylko kierunkiem sympatii politycznych.

Oczywiście, i w tej kwestii Trump nie jest w pełni konsekwentny i nie prowadzi polityki całkowitego zerwania ciągłości: na wiele placówek wysłał też długoletnich dyplomatów związanych wcześniej zarówno z administracją Busha, jak i Obamy.

Ambasador-milioner to nie zapowiedź pogorszenia relacji

Analizując życiorysy nowych politycznych ambasadorów, wyróżnić można nadreprezentację prywatnych przedsiębiorców. Między innymi do Japonii, Hiszpanii, Francji, Wielkiej Brytanii, Danii, Włoch czy Czech trafili milionerzy związani z Partią Republikańską, którzy wspierali kampanię Trumpa (a wielu z nich również poprzednie kampanie prezydenckie).

Jest to niewątpliwie novum, gdyż w poprzednich latach przedsiębiorcy byli oczywiście obecni, ale dominowali jednak politycy związani z daną partią.

Co ciekawe, ambasadorzy-przedsiębiorcy trafili w przeważającej większości do krajów, z którymi Stany Zjednoczone utrzymują co najmniej poprawne stosunki dyplomatyczne. Trump na najtrudniejsze placówki wysłał albo sprawdzonych dyplomatów (np. Jon Huntsman do Rosji) albo doświadczonych polityków (Terry Branstad do Chin). Z kolei do Izraela, czyli kluczowego partnera USA, trafił David Friedman, jeden z najbliższych i najwierniejszych współpracowników Trumpa w kampanii wyborczej.

Warto pamiętać, że ambasador z politycznego nadania w wielu przypadkach (choć nie zawsze) okazuje się sprawnym i godnym przedstawicielem swojego kraju. Często brak znajomości dyplomatycznych konwenansów pozwala na szybkie i bezpośrednie rozwiązanie sporów z pominięciem oficjalnych protokołów, co w przypadku zawodowych dyplomatów nie jest raczej możliwe.

Celnie podsumował to zresztą dyrektor Polskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych Sławomir Dębski, który komentując wartościowy tekst red. Michała Potockiego, napisał: „Z punktu widzenia państwa przyjmującego liczą się możliwości docierania ambasadora do decydentów w państwie wysyłającym. Pani Mosbacher z całą pewnością ma prywatny numer telefonu do prezydenta Trumpa. I to jest rozstrzygające”. Ambasador związany z prezydentem i finansujący jego kampanię może mieć zdecydowanie większy wpływ na decyzje głowy państwa niż zwykły urzędnik, który związał całą swoją karierę zawodową ze służbą dyplomatyczną i nie zaryzykuje swojej reputacji.

Nominacja dla ekscentrycznej Georgette Mosbacher, która ze względu na swój bogaty życiorys pewnie nie jeden raz zagości na plotkarskich portalach, to kwintesencja polityki Trumpa, ale z pewnością nie całkowita rewolucja. Dołączy ona do grona innych ambasadorów USA w Europie, którzy zostali niedawno nominowani przez Trumpa, a wcześniej nie byli związani z dyplomacją. Trafi ona na stosunkowo łatwą placówkę dyplomatyczną. Ostatnie zawirowania międzynarodowe mogą jednak sprawić, że nowa ambasador odegra nieporównywalnie większą rolę niż jej poprzednicy. W tej sytuacji dobre, prywatne relacje z prezydentem USA mogą okazać się kluczowe.