Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Grzegorz Nieć  10 lutego 2018

Gdy upadają księgarnie, zadbajmy o domowe księgozbiory. Rynek książki „po Matrasie”

Grzegorz Nieć  10 lutego 2018
przeczytanie zajmie 8 min

Ciesząca się od lat złą sławą nierzetelnego kontrahenta sieć księgarń stacjonarnych znika z polskiego rynku. To kolejny dowód na to, że rynek książki w Polsce przeżywa poważne problemy. Niestety, powracająca regularnie idea uregulowania ustawowo minimalnej ceny książki go nie uratuje. Geneza polskich problemów z czytelnictwem tkwi jednak w społeczeństwie, w stanie naszych domowych księgozbiorów. Tu leży klucz do zrozumienia, dlaczego – obarczeni przecież podobnym piętnem komunizmu i mający za sobą transformację ustrojową – Czesi wciąż na dużą skalę czytają, gdy w Polsce ten sposób spędzania wolnego czasu zanika.

Biadolenie nad stanem czytelnictwa i rynku książki w Polsce to swego rodzaju rytuał, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Dziennikarze wybierają z – ogłaszanych dość często – rozmaitych raportów wyraziste dane i dramatyczne konkluzje. Komentatorzy wszystkich możliwych szczebli medialnej hierarchii załamują ręce. Wtórują im rozmaite organizacje i fora, wieszczące rychły upadek branży.

Równocześnie jednak dowiadujemy się, że w Polsce wydaje się rocznie ponad 34 000 tytułów (sic!) książek rocznie (dane Biblioteki Narodowej), które w żaden sposób nie są w stanie pomieścić się w księgarniach. Z kiosków wylewają się sterty gazet i czasopism. Kraj pokrywa sieć publicznych bibliotek, często nowoczesnych i świetnie wyposażonych. Nie można też pomijać faktu, że miliony rodaków ślęczą przed monitorami swoich komputerów i czytają, a czasem nawet kupują książki. Co więcej, książki i czasopisma, choć w chwili wydania drogie, w sporej masie trafiają do tanich księgarń, i można je tam nabyć dosłownie za symboliczną złotówkę. O ofercie antykwariatów i bukinistów już nie wspomnę. W czym zatem problem? Dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze?

Spalone księgozbiory leżą u podłoża kryzysu czytelnictwa

Trochę historii na początek. Z analfabetyzmem uporaliśmy się jako naród i państwo stosunkowo nie tak dawno, stąd kultura czytelnicza w wymiarze powszechnym jest u nas dość płytko zakorzeniona. Zwróćmy uwagę, że czołówkę rankingów czytelnictwa w Europie stanowią państwa, które problem załatwiły wcześnie i systemowo (np. Skandynawowie, Czesi), zamykają je zaś te, które borykały się z nim jeszcze w końcu XX w. (np. Portugalia). Konsekwencje owego płytkiego zakorzenienia kultury czytelniczej są łatwo dostrzegalne i znamienne.

W ostatnich dekadach zarówno w Czechach, jak i w Polsce doszło do transformacji ustrojowej, jednocześnie dokonała się rewolucja medialna. Zaszły procesy, które zmieniły sytuację książki i stosunek do niej. U nas mamy dramatyczny spadek wskaźników. Tam zaś –niewielki, ledwo zauważalny. Procesy te, związane głównie z rozwojem technologii i zmianą stylu życia, odciągnęły ludzi od książki, a szczególnie od jej tradycyjnej formy. Zwiększyła się wprawdzie oferta rynku książki, ale równocześnie zwielokrotniła się oferta radiowa i telewizyjna, a wreszcie pojawił się i zawojował nas Internet. A przecież nie tylko do tych obszarów ogranicza się „rynek czasu wolnego”. Internet ponadto stał się pierwszorzędnym źródłem informacji – podręcznikiem, encyklopedią, antologią wszelkiego rodzaju tekstów, jedną wielką biblioteką czynną 24 h/7 dni w tygodniu. Książka drukowana nie jest już tym, czym była w przeszłości.

Elementem kultury czytelniczej są księgozbiory publiczne i prywatne. Te ostatnie giną nam trochę z pola uwagi, a ich znaczenie jest kluczowe. To one kształtują nawyki czytelnicze od najmłodszych lat.

Przeprowadzone ostatnio badania w Czechach (Jíri Trávníček), gdzie 98% mieszkańców deklaruje posiadanie domowego księgozbioru, ukazują ich niebywałą rolę w wychowaniu kolejnych pokoleń. W Polsce było i jest zapewne podobnie, aczkolwiek dotyczy to już tylko niespełna 60% naszych rodaków. Księgozbiory ponad 500 egzemplarzy ma już tylko 2% gospodarstw domowych. Co więcej, zbiory polskie doznały niewyobrażalnych strat w latach wojny i okupacji. Poszły z dymem, a w najlepszym razie w rozsypkę kolekcje będące dorobkiem całych pokoleń, wielkie i małe. Łatwo sobie zdać sprawę, jak ważne jest dla budowania kultury czytelnictwa, gdy domowej biblioteczce znajdują się książki rodziców, dziadków, pradziadków… W Polsce to niestety rzadki przypadek.

Kolejny słaby punkt polskiego czytelnictwa to jego głębokie rozwarstwienie. Rzecz jasna, czytelnictwo pod względem jakościowym i ilościowym kształtuje się w zależności od wieku, wykształcenia, pozycji społecznej i materialnej, miejsca zamieszkania. Z reguły wszędzie na świecie najwięcej czytają uczniowie i studenci, ludzie wykształceni, czy mieszkańcy wielkich miast. W Polsce, przy ogólnie niskim poziomie czytelnictwa (37%), dysproporcje te urastają do rangi problemu społecznego: zwłaszcza w odniesieniu do osób powyżej 60 roku życia – 31%, rolników – 27% i robotników – 19% (dane Biblioteki Narodowej).

Obalmy mit PRL-u, w którym książka miała się dobrze

W latach przemian rynek książki w Polsce kształtował się głównie w oparciu o kadry i substancję firm państwowych. Udział ludzi drugiego obiegu też był znaczący. Z czasem też pojawili się inni, a wreszcie i obcy kapitał.

Pisząc o historii, należy pamiętać, że ruch wydawniczy i księgarstwo w PRL borykało się nieprzerwanie z rozlicznymi problemami organizacyjnymi i technicznymi, niedającymi się w tamtym systemie rozwiązać. Pogląd, że był to czas wyjątkowo dobry dla polskiej książki, jest, delikatnie mówiąc, nieporozumieniem, któremu przeczą liczby i świadectwa.

Wartość wielu inicjatyw wydawniczych z tamtego czasu, obejmujących literaturę wysokoartystyczną i naukową, jest oczywiście znacząca. Współczesny dorobek w tym zakresie jest jednak niewątpliwie większy, aczkolwiek ginie on w morzu oferty popularnej, która w PRL była wyjątkowo uboga. Po 1989 roku w ciągu kilku zaledwie lat nastąpiła restytucja modelu rynku, zlikwidowanego ostatecznie przez komunistów w 1950 r., który tworzą prywatne firmy wydawnicze i księgarskie.

Swego rodzaju autonomiczną sferę stanowią wydawnictwa akademickie oraz inne oficyny działające przy rozmaitych instytucjach. Wszystko funkcjonuje na zasadach wolnorynkowych, choć pewne rodzaje publikacji, co oczywiste, ukazują się dzięki wsparciu mecenatu publicznego i prywatnego. Nowa rzeczywistość niosła ze sobą wolność i szanse rozwoju, ale także zagrożenia, z których nie od razu zdawano sobie sprawę. Po kilku latach boomu wydawniczego, kiedy to Polacy nadrabiali zaległości lekturowe powstałe skutkiem cenzury, nastąpiło nasycenie i załamanie popytu.

Pojawiły się też liczne patologie, charakterystyczne dla okresu przemian. Najbardziej dotkliwą okazała się nierzetelność. Nieterminowość, a wręcz notoryczne uchylanie się od regulowania należności za dostawy przywiodło wiele firm do bankructwa, ale też na trwałe naruszyło wzajemne zaufanie. Mimo upływu lat i stabilizacji problem nie zniknął.

Słuszne diagnozy i wątpliwe recepty

W Polsce książek nie brakuje. Jak już zaznaczyłem, ich produkcja musi się opłacać, skoro się odbywa. Branża wydawnicza, ale też i autorzy nieustannie jednak narzekają i pewnie co do zasady mają rację. Problemem jest przesyt – znamienny nie tylko dla tej branży, nadmiar asortymentu, nad którym coraz trudniej zapanować.

Najbardziej niepokojące jest jednak systematyczne kurczenie się sieci księgarń stacjonarnych. Nie jest to nic nowego i zaskakującego, zresztą jest to proces ogólnoświatowy, związany przede wszystkim z rozwojem handlu książką w sieci. W Polsce jednak wyjątkowo groźne i fatalne w skutkach są rozmiar tego procesu, jego dynamika i struktura.

Już bowiem na samym początku transformacji, choć o Internecie i książce elektronicznej mało kto marzył, księgarnie zaczęły znikać. Było to związane na początku z likwidacją „Domu Książki” i wzrostem kosztów utrzymania placówek, które z reguły znajdowały się w centrach ośrodków różnej wielkości. Bardzo szybko poznikały księgarnie na wsiach, niewiele lepszy los spotkał te z małych miast. Te zaś, którym udało się przetrwać, zamieniały się w sklepy papierniczo-zabawkarskie. Z końcem ubiegłego stulecia handel książką zaczął przenosić się do sieci. Książka – z natury swojej – dobrze się tu odnalazła.

Wprawdzie księgarnie i antykwariaty w znakomitej większości otworzyły się na nowe formy dystrybucji, to jednak sens utrzymywania stacjonarnych punktów sprzedaży został wyraźnie podważony. Zaczęły powstawać firmy ograniczające się wyłącznie do Internetu, które dzięki temu mogły swoje siedziby i magazyny sadowić dosłownie wszędzie.

Dodatkowym zagrożeniem dla drobnych, indywidualnych księgarń, zwanych (trochę niezbyt precyzyjnie) „niezależnymi” stały się sieci dysponujące większym potencjałem, także negocjacyjnym. Sieci te, jak to jest w ich zwyczaju, traktują brutalnie dostawców – wydawców i dystrybutorów, jak i konkurencję, prześcigając się w promocjach i przecenach. W efekcie ostała się dość słaba sieć księgarska, bardzo zróżnicowana i dziurawa, zdominowana przez dwie marki. Jedna z nich, Empik, w zakresie książek ma dość ubogą, głównie popularną ofertę. Druga zaś – Matras (w szczytowym okresie ok. 180 punktów) właśnie dogorywa.

Matras, który słynął od lat z wyjątkowej nierzetelności i – jak się dowiadujemy – uwikłany jest z mnóstwo spraw sądowych i windykacyjnych z dostawcami oraz właścicielami lokali, znika. Niektóre jego filie zmieniają szyld, większość jednak, jak się wydaje, zaprzestanie po prostu działalności.

Działają wprawdzie mniejsze sieci, wspomniane księgarnie indywidualne, ale kryją się z reguły w zakamarkach, łącząc swoją działalność na przykład z gastronomią. Wiele z nich nie istniałoby zresztą bez preferencyjnych stawek czynszowych, które wydają się zresztą sensowną i stosowaną na coraz szerszą skalę przez samorządy formą wsparcia. W przyspieszonym tempie liczba księgarń w Polsce, wynosząca na koniec zeszłego roku według danych Izby Książki 1847, zmniejszy się o kilkanaście procent.

Specjalnością sieci Matras były znaczne przeceny, którymi wabiono klientów do przestronnych i dobrze zlokalizowanych księgarń. Rynek nie znosi jednak próżni. Klientów tych przyciąga teraz Bonito.pl – księgarnia internetowa rozbudowująca systematycznie sieć punktów odbioru, które oferują ponadto w stałej sprzedaży zestaw najpopularniejszych tytułów. Książki kupujemy zatem dalej, nawet nieco taniej, ale obrót nimi wycofuje się jednak coraz bardziej do Internetu, a sama książka znika z przestrzeni publicznej. Znika księgarnia, która przecież jest swego rodzaju instytucją kultury, miejscem spotkania.

Organizacje zrzeszające część wydawców i dystrybutorów domagają się od lat wprowadzenia wzorem niektórych krajów regulacji, które uniemożliwiają stosowanie rabatów przy sprzedaży nowych tytułów. Propozycje te nie znajdują pełnego i jednoznacznego poparcia już wśród bezpośrednio zainteresowanych, jak i klientów. Różne są też doświadczenia w tym zakresie. Przykład Czech, gdzie taka ustawa nie obowiązuje, a VAT na książki wynosi 10%. Księgarnie znajdziemy tam dosłownie wszędzie, nawet w niewielkich miejscowościach. To dowodzi, że kondycja księgarń zależy od poziomu kultury czytelniczej, intensywności i powszechności nawyków lekturowych.

Argument, że uzyskane dzięki takim regulacjom środki wydawcy i dystrybutorzy przeznaczą na wspieranie młodych twórców i promowanie ich twórczości, kładę między bajki. Nie zapominajmy o tym, że rynek książki psuli i psują nadal sami jego uczestnicy. Wśród ostro lobbujących za jego odgórną regulacją są wydawcy, którzy wypychają nowości już nie tylko w promocje, ale wprost do tanich księgarń za ułamek ceny katalogowej.

Ingerencja państwa jest konieczna

Mój sprzeciw wobec proponowanych rozwiązań nie oznacza jednak, że nie dostrzegam problemu, i że nie widzę potrzeby ingerencji państwa. Uważam jednak, że ograniczenie tej ingerencji do stałej ceny książki sprowadza się do ochrony interesów pewnej tylko części wydawców i dystrybutorów. Nie jest rozwiązaniem efektywnym i sprawiedliwym, pozostaje w sprzeczności z wolnością gospodarczą, a nawet godzi w swobodę wypowiedzi. Uderzy w klientów, ale i w księgarzy działających w sieci, handlujących książką niszową, zmuszonych kalkulować swoje ceny łącznie z kosztami wysyłki.

Jeśli już, to stała cena miałaby sens w ramach większej ustawy, kompleksowo porządkującej sprawy ruchu wydawniczego, księgarstwa i czytelnictwa. Jej wprowadzeniu powinny towarzyszyć mechanizmy osłonowe zarówno dla bibliotek publicznych, jak i indywidualnych nabywców, zwłaszcza tych dokonujących znacznych i systematycznych zakupów. Taka ustawa powinna też objąć ochroną książki w przestrzeni publicznej, m.in. poprzez nałożenie na samorządy obowiązku zapewnienia odpowiednio usytuowanego lokalu z przeznaczeniem na księgarnię.

Sprawą szczególnej wagi jest sprawna dystrybucja i promocja książki naukowej. Jest to niezwykle istotne zarówno z punktu widzenia nauki i oświaty, jak i kultury. Powinna być tam wreszcie nakreślona spójna koncepcja rozwoju czytelnictwa, przewidująca również mechanizmy koordynowania działań w tym zakresie na wszystkich szczeblach administracji rządowej i samorządowej oraz w mediach publicznych.

Zwróćmy uwagę, jak mało regałów z książkami i książek pojawia się w serialach i filmach polskich!

Pracom nad tego rodzaju ustawą i programem musi jednak towarzyszyć porozumienie i świadomość, że trwałe jej efekty będą udziałem dopiero przyszłych pokoleń. Rozwój czytelnictwa w Polsce jest wielkim zadaniem społecznym, przede wszystkim szeroko pojmowanych elit, które mogą dawać przykład, chociażby pokazując się z książką, odwiedzając księgarnie i biblioteki.

Co zaś może robić każdy z nas, niecieszący się zainteresowaniem fotoreporterów? Odwiedzać biblioteki, istniejące jeszcze księgarnie i troszczyć się o książkę w ogóle. Trzeba wspierać czytelnictwo w swoim najbliższym otoczeniu i – przede wszystkim – tworzyć (na miarę własnych możliwości) domowy księgozbiór, który przejmować i rozbudowywać będą kolejne pokolenia. Rzecz jasna, jeśli je do tego przygotujemy, wychowamy, uświadomimy, że stanowi on niezwykle istotny atrybut domu rodzinnego, ale także element większej całości w kontekście regionu, kraju, narodu. Bez takiej oddolnej, spontanicznej, pozytywnej zmiany nastawienia Polaków do książki i czytelnictwa jakakolwiek interwencja na rynku nie przyniesie znaczących efektów.