Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Mateusz Wojda  21 stycznia 2018

Homo-miłości w pułapce formy. Nieudane eksperymenty Ignacego Karpowicza

Mateusz Wojda  21 stycznia 2018
przeczytanie zajmie 7 min

Ignacy Karpowicz podjął się zadania ryzykownego: napisania postmodernistycznej, wielowątkowej powieści o homoseksualizmie z ambicjami filozoficznymi oraz wprzęgnięcia wyrafinowanej formy literackiej w proste historie o miłości. Jakkolwiek zamierzenia były ambitne, efekt nie jest taki, jakiego zapewne oczekiwał autor. Znakomite fragmenty mieszają się z nieporadnością, pomysły fabularne nie potrafią wyzwolić się z embrionalnego stadium. Zamiast nich dominuje forma, zniewalająca i górująca nad powieścią.

Paulo Coelho prowadzi za rączkę

Ogólne rozpoznanie Karpowicza jest niczym to z listu św. Pawła do Koryntian:: bez miłości człowiek nic nie znaczy, jest ułomny i niepełny. Niezależnie od wieku, płci, orientacji seksualnej czy pozycji w hierarchii społecznej każdy z nas jej potrzebuje. Nie jest to odkrywcze wyznanie, lecz literatura służy również temu, by takie banały od nowa odkrywać i odkrywać. Pytaniem jest, jak autor chce o tym przypomnieć czytelnikowi. Poprowadzić za rączkę jak dziecko czy uznać za dorosłego i pozwolić mu samemu dotrzeć do sugerowanych wniosków? Karpowicz wybiera to pierwsze i ponosi wszystkie tego konsekwencje.

„Miłość” nie jest powieścią w klasycznym rozumieniu tego słowa. Składa się z czterech autonomicznych wobec siebie historii dziejących się w różnych planach czasoprzestrzennych. Odwiedzamy zatem dwór małżeństwa Iwaszkiewiczów tuż po zakończeniu II wojny światowej, Polskę współczesną, dystopijną Polskę rodem z „Roku 1984” Orwella oraz baśniową krainę trapioną przedziwną zarazą. Sugestia, iż ma to na celu ukazanie uniwersalności problematyki niezależnie od miejsca i czasu, powinna być zbyta milczeniem.

Niestety Karpowicz postanowił wyłożyć wszystko dość topornie i wyjaśnić łopatologicznie, , nie zostawiając choćby krzty przestrzeni na interpretację. Dość wspomnieć kuriozalne, wyciągnięte jakby z książek Paulo Coelho zdanie: „Kogo nie przejmuje piękno, ten nie zdoła być dobry, a kto nie jest dobry, ten ucieknie przed prawdą”.

W tworzeniu jednolitego uniwersum Karpowicz jest jednak bardzo konsekwentny. Czujny czytelnik może z satysfakcją wynotowywać wszystkie powielające się imiona, miejsca, zjawiska, frazy, nawet całe zdania. Można wręcz odnieść wrażenie, że dwie z opowieści są ze sobą związane nie tylko powracającymi frazami, ale i chronologią. Nie widzę przypadku w tym, że tuż po napomknięciu o wprowadzeniu ustawy o zakazie promocji homoseksualizm i o „ponownym zakwitnięciu hiacyntów” [akcja „Hiacynt” to kryptonim akcji inwigilacji homoseksualistów w PRL – przyp. red.] pod koniec fragmentu jednej części – nazwijmy ją umownie współczesnej – następna część rozgrywa się w opresyjnym wobec gejów reżimie.  

Prawda, Dobro i Piękno. Trzy elementy składającą się na triadę platońską towarzyszą nam przez całą powieść. Mówią o niej bohaterowie, odwołują się do niej wprost. Dążą, by się do nich zbliżyć. U Platona miłość była narzędziem do osiągnięcia wyższych form poznania, do dotarcia do świata idei, w tym właśnie wymienionych wcześniej Dobra, Piękna i Prawdy. „Nie masz Erosa ku temu, co szpetne i złe” – głosi Diotyma w platońskiej „Uczcie”, literackiej afirmacji miłości homoseksualnej. Karpowicz czujnie podchwytuje tą koncepcję. Tym bardziej, iż głównym motywem książki jest właśnie miłość między mężczyznami (orientacja seksualna Karpowicza nie jest wielką tajemnicą), ciesząca się szczególną atencją u starożytnych Greków. Karpowicz chce swoją powieścią uderzyć w homofobię. Sprawić, by ludzie zobaczyli w geju i lesbijce człowieka, a nie dewianta i monstrum. My też jesteśmy ludźmi! – zdaje się wołać autor – Też chcemy kierować się wraz ze swoimi uczuciami ku sferom wyższym, próbować dotknąć Absolutu, zupełnie jak niegdyś Grecy. Pozwólcie nam być sobą – próbuje przekonać całą książką.

Na szczęście Karpowicz nie idzie drogą uprawiania literatury jako pustej publicystki politycznej, ponieważ zapewne skończyłoby się to katastrofą. Kroczy o wiele subtelniejszymi ścieżkami, więc obok „Miłości” przejść obojętnie nie sposób, choć i o zachwyt ciężko.

Pięciokąt Iwaszkiewiczów, czyli niezbyt udana stylizacja

Pierwsza część rozgrywająca się w dworku Iwaszkiewiczów. Karpowicz wikła małżeństwo Iwaszkiewiczów i przybywających do Stawiska (w powieści dwór jest umieszczony w Stokroci)  w skomplikowaną relację miłosną sięgającą nawet sfery metafizycznej. Na główną bohaterkę wyrasta Anna, żona Jarosława, która zajmuje się dworem i przyjmowaniem gości, kiedy Jarosław nieustannie z niego wyjeżdża. Obserwuje złożoność relacji między Jarosławem, a przybyłym małżeństwem Ireny i Jerzego Siwickich. Cała czwórka tworzy złożony czworokąt miłosny  – a jeśli dodamy do tego postać ducha Jakuba Siwickiego(brata Jerzego i zarazem pierwszego ukochanego Ireny) powstaje wręcz pięciokąt. Skondensowanie tak złożonej relacji w 80 stron musi prowadzić do płytkości i uproszczeń, do których Karpowicz dopuścił. Więzi między postaciami są zalążkowe i niezbyt głębokie. Autor nie dał rozwinąć się pięciokątowi. Kto wie, może powstałyby z tego „Ości” w komunistycznej scenerii, amputowane jednak z charakterystycznej ironii? Zamiast tego mamy obietnicę, że powstałby z tego kawał dobrej powieści, gdyby dać jej rozwinąć skrzydła.

Wątek iwaszkiewiczowski jest dowodem na traktowanie przez Karpowicza „Miłości” jako eksperymentu. Próbuje on w niej naśladować język Iwaszkiewicza i jego środowiska. Robi to niestety nieudolnie. Podejrzewam, że koncepcja zrodziła się pod wpływem lektury wydanych na początku 2017 listów Iwaszkiewicza do Jerzego Błeszyńskiego i chyba w tym odczuciu nie jestem odosobniony. Słabość efektu najlepiej sprawdzić porównując oba teksty. Podobne próby stylizacji pojawiają się w części baśniowej i dystopijnej, widać zatem w tym pewien logiczny koncept. Jednakże to, co świetnie się autorowi udało w „Cudzie” nie musi się sprawdzać zawsze.

Dystopijny banał, czyli Prawo i Swoboda nie takie straszne

Absolutną pomyłką jest część dystopijna. Dariusz Nowacki w recenzji dla „Gazety Wyborczej” napisał, że „pomysłowość w kreowaniu Polski odciętej od świata zawstydzi dzisiejszych twórców s.f.”. Gdybym był pisarzem sci-fi to obraziłbym się po takim dictum.

Nacjonalistyczno-klerykalno-homofobiczna dyktatura  w jaką zamienić się miała Polska pod rządami partii Prawo i Swoboda jest wyjątkowo nieoryginalna. Pomimo 75 stron historii, wiemy o tym świecie zatrważająco mało.

Znamy tylko „scenerię” ideologiczną: przesyt hasłami patriotycznymi i nacjonalistycznymi, enigmatyczne hasła o nocnych posiedzeniach rządu, internowaniach. To zdecydowanie za mało. Świat to nie tylko sztafaż ideologiczny. Science fiction to rozwój techniki, nowe wynalazki, przedstawienie przemiany społecznej, refleksja filozoficzna. Karpowicz woli zaprezentować tępy przekaz: źli ludzie tępią gejów, bo mówią o narodzie. Nawet nie chce pokazać, dlaczego ci „źli” są źli. Skąd ich awersja do homoseksualizmu? Jaka jest relacja między homofobią a nacjonalizmem? Widać ślizganie się po powierzchni jest wygodniejsze.

Nieudane są też próby nakreślenia grozy futurystycznej dyktatury w Polsce. Niezamierzenie jak mniemam autor osiągnął efekt… komiczny. Naturalnie, mógłbym uznać, że Karpowicz chce pokazać groteskowość owego totalitaryzmu przyszłości, lecz unicestwia to z marszu zamysł pokazania powagi represyjności reżimu wobec homoseksualistów, na co tak szczególną uwagę zwraca autor. Śmiać się z uczelnianych zajęć o dumie narodowej, Dnia Naczelnika i mało oryginalnej nowomowy polegającej na wklejaniu do niemal każdego słowa przedrostka „pol-” czy płakać nad rozbudowanym systemem represji wobec wszelkiej nieheteronormatywności? To co ma być naprawdę straszne w jednym wymiarze nie może być sprowadzone do niepoważnego i zabawnego we wszystkich pozostałych. Świat to może i orwellowski, lecz pozbawiony jego grozy. Bez niej mamy atrapę, parodię.

Cóż można napisać o części „baśniowej”? Jak to w baśni trudno spodziewać się głębszego rysu psychologicznego, rozbudowanej fabuły i przestrzeni do namysłu, a raczej oczekiwać możemy moralizatorskiej pointy. Karpowicz konsekwentnie trzyma się reguł gry i tu akurat wychodzi obronną ręką. Historia rodzącego się uczucia między młodym królewiczem Zbyszkiem oraz synem prostego wieśniaka Orjanem nie obfituje w gwałtowne zwroty akcji, z wyjątkiem nieprzemyślanej decyzji owocującej zniszczenia bliskiej relacji między nimi. Pokazuje też bliskość i opiekuńczość, jaką darzą się nawzajem, a także trudności, z jakimi muszą się spotykać, by mieć ze sobą choćby namiastkę kontaktu. Autor dobrze czuje klimat i reguły rządzące baśnią, nie oddaje się eksperymentom i stara się utrzymać w konwencji. Również przekaz nie jest podany w nachalny sposób, jest logiczną konsekwencją fabuły.  Szkicowość i prostota historii wyjątkowo nie przeszkadza. To baśń, nie epos rycerski. Panują tu inne reguły.

Współczesna homo-tragedia, czyli niewykorzystana szansa na literacką bombę

Najciekawsza wydaje się być opowieść współczesna, spinająca pozostałe w całość. Główny bohater nie potrafi poradzić sobie z byciem homoseksualistą. Czuje obrzydzenie do samego siebie, gardzi sobą i własną cielesnością. Odmawia sobie seksualnych uciech – bynajmniej nie ze szlachetnych pobudek, jak raczy sobie pokpiwać, lecz z „homofobii do samego siebie”. Pornografia zaczyna go nużyć. Ucieka w literaturę, w pasję tworzenia. Usiłuje „sublimować” pożądanie w akt twórczej kreacji. Kończąc ostatnią powieść, dostaje zawału serca. Przez moment tkwi w zawieszeniu między życiem a śmiercią i widzi  swoje ciało przygotowywane do pogrzebu. Jednak wraca do tego świata: dostaje szansę, by inaczej poprowadzić swoje życie. Być szczerym w stosunku do samego siebie, nie żyć w kłamstwie i autodestrukcyjnej niechęci.

Jakaż szkoda, że to odrębna powieść! To jest literatura! To jest sztuka literackiego mięsa, na które się czeka kilkadziesiąt stron! Tu mamy dramat jednostki, psychologiczne napięcie, poczucie odrzucenia przez siebie samego i otoczenie. Wreszcie – dążenie do katharsis, do oczyszczenia poprzez pogodzenie się ze swoją seksualnością. Niestety, Karpowicz popadł w pułapkę formy – przekleństwo literatury naszych czasów – i niestety zabił swą powieść.

Nie pierwszy raz widzimy ten błąd w dziejach rodzimej potransformacyjnej literatury. Dwa lata temu to samo przydarzyło się Wojciechowi Engelkingowi w „Lekcji anatomii doktora D.”, gdzie dwie historie mogące z powodzeniem pełnić rolę odrębnych dzieł, skleił w jedną, wywodząc przy tym słabo broniącą się paralelę między nazistowskimi eksperymentami na ludziach, a współczesnymi operacjami plastycznymi. Pisarze w Polsce zapominają o tym, że najważniejsza w prozie jest historia, a nie błyskotliwe koncepty i udziwnienia formalne. Michel Houellebecq pisze stylem beznamiętnym i suchym jak pieprz, wypłukanym z jakiejkolwiek ekwilibrystyki, lecz jego powieści się pochłania. Dlaczego? Bo ma coś do powiedzenia. To samo można powiedzieć o współczesnych pisarzach amerykańskich takich jak Philip Roth, Jonathan Franzen, Jeffrey Eugenides, Lauren Groff czy Garth Risk Hallberg. Pielęgnują charakterystyczny dla siebie styl, lecz pamiętają również o przekonującej, spójnej opowieści. Nasi autorzy mają z tym problem.

Nierówna jest ta książka i chaotyczna. Fabularnie przypomina sinusoidę: po świetnie poprowadzonym wątku pojawia się fatalny. Chwile szczerości z czytelnikiem przeplatane są mądrościami z opisów rodem z nieboszczki Gadu-Gadu. Językowo, jak to autor ma w zwyczaju, Karpiński brnie w naśladownictwa. Ciężko się nimi zachwycać, kiedy są świecidełkiem mającym odwrócić uwagę od chaosu. Paradoksalnie, brak stylizacji w części współczesnej – a może jest to stylizacja na brak stylizacji? – prezentuje się lepiej od prób i eksperymentów w pozostałych fragmentach. Nadmiar finezji przegrywa z językiem szczerym i brutalnym. Zważywszy na to, iż Karpowicz do tej pory był kojarzony głównie jako wielkomiejski ironista dystansujący się rękami i nogami od siebie i stworzonych przez siebie światów, mogę tylko przyklasnąć potencjałowi twórczego rozwoju. Szkoda, że to poszło na marne.

***

Karpowicz na własne życzenie pogrzebał szansę napisania kilku dobrych powieści na rzecz dziwacznego lepiszcza obitego w okładkę i opatrzonego wspólnym tytułem. Dobre intuicje przykrył grubą warstwą manieryzmu i przyprószył polemicznymi namiętnościami. Jeśliby potraktować tę książkę jako zbiór nowel związanych głównym motywem, to „Miłość” można by jeszcze jakoś obronić. Gdyby Karpowicz napisał cztery oddzielne powieści, to prawdopodobnie powstałaby jedna bomba literacka, dwie przyzwoite książki i jedna słabiutka futurystyczna satyra. Jako samodzielna powieść jest po prostu słaba i nie wytrzymuje krytyki. Autorowi pozostaje życzyć konsekwencji w tworzeniu dobrej fabuły i kontroli nad własnym warsztatowym egotyzmem.