Dezinformacja po polsku, czyli jak wymyśliliśmy niemiecki ruch oporu
W zestawieniach osiągnięć Polskiego Państwa Podziemnego pojawia się rzadko. Tymczasem to jej – prowadzonej nieustannie przez ponad trzy lata przez Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK intensywnej akcji dezinformacyjnej – Niemcy przypisywali znaczenie szczególne. Wysokiej jakości niemieckojęzyczne materiały propagandowe przygotowywane przez czołowych polskich specjalistów od problematyki zachodniej wzmagały chaos i podejrzliwość, podważając zaufanie do nazistowskich władz. Obejmowały swym zasięgiem nie tylko okupowaną Polskę, ale także niemal całe terytorium Rzeszy oraz zaplecze Frontu Wschodniego. Autorstwo akcji Gestapo przypisywało czasem Sowietom, wywiadowi angielskiemu oraz niemieckiej opozycji. W rzeczywistości jej źródłem były podziemne drukarnie Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych AK.
Pomysł psychologicznego oddziaływania na Wehrmacht, okupacyjny aparat administracyjny oraz społeczeństwo niemieckie zrodził się już w połowie roku 1940. Nie jest jasne, kto był jego bezpośrednim inicjatorem, natomiast bez wątpienia motor akcji stanowili: jej przyszły kierownik Tadeusz Żenczykowski „Kania”, płk Jan Rzepecki „Rejent”, który miał niebawem objąć funkcję szefa Biura Informacji i Propagandy (BIP) przy dowództwie AK oraz sam Komendant Sił Zbrojnych w Kraju, gen. Stefan Rowecki „Grot”. Po kilku miesiącach przygotowań, w lutym 1941 r., ten ostatni zameldował do Londynu: „Celem rozszerzenia akcji rozkładowej wśród Niemców, (…) w ramach BIP utworzyłem specjalną komórkę oznaczoną »N«”.
AK „tworzy” niemiecki ruch oporu… Akcja „N”
Zasadniczym zadaniem, jakie stawiali przed sobą pomysłodawcy akcji było wytworzenie w wojsku oraz społeczeństwie niemieckim przekonania o istnieniu licznych antyhitlerowskich siatek konspiracyjnych różnej proweniencji politycznej. Nad wiarygodnością druków – przeciętny odbiorca miał być przekonany, że dostaje materiał pochodzenia niemieckiego – czuwał centralny Dział Studiów grupujący specjalistów znakomicie zorientowanych w problemach i mentalności społeczeństwa Rzeszy oraz specyfice narodowego socjalizmu.
„Dział ten – jak pisał jeden z uczestników akcji, Zygmunt Ziółek „Sawa” – miał studiować wszystko to, co ułatwiało pozorowanie nieistniejącej antyhitlerowskiej opozycji i jej możliwych odbiorców, a więc przypuszczalną postawę, argumentację i język nacjonalistów, socjaldemokratów, liberałów i wojskowych”. Obszernych materiałów, niezbędnych do wytwarzania wydawnictw aktualnych i wiarygodnych, dostarczał ekspertom wywiad AK oraz BIP-owski Wydział Informacji, zbierający m.in. dane dotyczące polityki niemieckiej w innych krajach okupowanych.
Odpowiednio spreparowane, dostosowane do określonego grona odbiorców informacje, opracowywał Dział Redakcyjny. Ciekawostką może być fakt, że jednym z jego kierowników był późniejszy wybitnej sławy filolog Kazimierz Kumaniecki. Po wydrukowaniu bibuły następowały najbardziej ryzykowne etapy całego procesu: przerzut do miejsca przeznaczenia i kolportaż. Pierwszy prowadzony był za pomocą wyposażonych w „mocne papiery” kurierów oraz polskich kolejarzy. Drugi – najczęściej przez specjalnie do tego powołane lokalne komórki BIP.
Najbardziej efektownym instrumentem, za pomocą którego oddziaływano były redagowane przez pracowników BIP czasopisma różnych odcieni „antyhitlerowskiego ruchu oporu”. Oczywiście nie wydawano ich regularnie, lecz co jakiś czas, opatrując fikcyjnymi, sugerującymi ciągłość i adekwatnymi do chronologicznych przerw w ukazywaniu się, numerami. Pierwszym z nich był „Der Hammer” – tygodnik rzekomej opozycji socjaldemokratycznej, wydawany początkowo w nakładzie 4 tysięcy egzemplarzy. Krótko po nim do niemieckich żołnierzy jadących na front i powracających z niego zaczął trafiać także „Der Soldat”, sugerujący istnienie wewnątrzwojskowej konspiracji kierowanej przez niemiecką generalicję. Z czasem pojawiły się kolejne pisma. Wraz z rozwojem akcji, znacznie wykraczającym poza wstępne zamierzenia, wzrosły także nakłady, które osiągały nawet 10 tysięcy egzemplarzy danego tytułu.
Równolegle ukazywały się liczne, jednorazowe bądź seryjne ulotki i broszury. Starano się przy ich preparowaniu wykorzystywać sprzyjające okoliczności. Przykładem takiego działania była seria odezw, za którymi stać miała rzekoma antyhitlerowska opozycja w ramach NSDAP. Asumptem do ich wypuszczenia była głośna ucieczka do Anglii jednego z liderów ruchu nazistowskiego, bliskiego Hitlerowi Rudolfa Hessa. Odezwy pozorowały istnienie w łonie partii frakcji „prawdziwych nazistów”, przywiązanych do ideałów, od których Führer odszedł, obierając kurs prowadzący Rzeszę na manowce. Nie mniej ciekawym przykładem były odezwy „pochodzące” z kręgów niemieckiego Kościoła, odwołujące się do religijności odbiorców i alarmujące o prześladowaniach hierarchów. Co charakterystyczne – nie cofano się również przed drukami komunizującymi, mającymi podcinać dyscyplinę i wzmagać w szeregach Wehrmachtu tendencje do dezercji.
W preparowaniu materiałów wykorzystywano też przechwyconą przez komórki AK korespondencję między pozostającymi na froncie a ich rodzinami. Analizowano podstawowe obawy i rozgrywano je następnie propagandowo.
W pismach przeznaczonych na wschód podkreślano zatem kwestie takie jak trudności materialne czy rozwiązłość niemieckich kobiet. Te wobec braku skierowanych na front mężczyzn miały zaspokajać potrzeby seksualne z dekownikami z SS, którzy nawołując prostych żołnierzy do przelewania krwi, równolegle wykorzystywali swoją uprzywilejowaną pozycję.
Materiały kierowane do Rzeszy obfitowały natomiast w informacje o olbrzymich stratach i tragicznych warunkach panujących na froncie.
By zwiększyć wiarygodność i wzmocnić przekonanie o niemieckiej proweniencji druków, posługiwano się przy tym charakterystycznymi dla propagandy niemieckiej antysowieckimi hasłami, karykaturami zachodnich przywódców etc. Jedną z ulotek okraszonych prześmiewczą podobizną Churchilla – za sprawą biorącego skądinąd w Akcji „N” czynny udział Jana Nowaka-Jeziorańskiego – dostarczono nawet samemu zainteresowanemu. Podjęta przez AK akcja dezinformacyjna była bowiem szczególnie cenioną przez Anglików inicjatywą podziemnego państwa.
O skali realizowanej przez Polaków akcji najlepiej świadczy fakt, że w 1942 r. rozprowadzano w jej ramach już ok. 30 tysięcy egzemplarzy różnego rodzaju druków dezinformacyjnych miesięcznie!
W specjalnych, comiesięcznych komunikatach wewnętrznych Mitteilungen für die Truppe ostrzegało przed nimi samo Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych, zalecając oficerom Wehrmachtu wzmożenie czujności. Osobiście nadzorujący inicjatywę zwierzchnik AK, gen. „Grot”, meldował Londynowi: „Najchętniejszym odbiorcą bibuły »N« są żołnierze. Stwierdzają to zgodnie meldunki ze wszystkich terenów. Nie zaobserwowano ani razu (…) niszczenia bibuły, albo odnoszenia jej przełożonym”. Z kolei dowódca BIP, płk Rzepecki, zwracał uwagę, że tak duże zainteresowanie drukami „N” wiązało się nie tylko ze względami ideologicznymi. Niemieccy żołnierze traktowali je często jako jedyne źródło niezależnej informacji, przez co stanowiły one na Wschodzie mocny środek płatniczy. Osobne materiały – na zdecydowanie mniejszą skalę – kierowano do walczących u boku Wehrmachtu żołnierzy węgierskich oraz włoskich.
Jak Gestapo bało się polskiej dezinformacji
Jednak oddziaływanie psychologiczne na Wehrmacht i społeczeństwo Rzeszy nie wyczerpywało założeń Akcji „N”. Równolegle ogromny wysiłek skierowany był wobec cywilnej ludności niemieckiej zamieszkującej okupowane ziemie polskie.
Pracowników BIP-u wspierali na tym odcinku harcerze Szarych Szeregów, którzy brali udział w podrzucaniu „bibuły” we wskazane miejsca, a także w niejako uzupełniających Akcję „N” działaniach nękających polegających na wybijaniu okien, głuchych telefonach, nadsyłaniu imiennych pogróżek bądź fikcyjnych wezwań. W podziemnym harcerstwie jedną ze sprawności dających przepustkę do awansu na stopień bojowca była właśnie sprawność „enisty”.
Do Niemców rodowitych (reichsdeutschów), najczęściej zatrudnionych w okupacyjnej administracji, BIP kierował pismo „Die Ostwache”. Do volksdeutschów, wyjątkowe, bo jako jedyne redagowane dwujęzycznie, „Die Zukunft – Przyszłość”. Gestapo dystryktu radomskiego, posiadające szczególnie dobrą orientację w sprawach podziemia i wyjątkowo szeroką sieć agenturalną, alarmowało: „Propaganda wywrotowa jest prowadzona nadzwyczaj sprawnie i według dotychczasowych doświadczeń odniesie skutek w środowisku volksdeutschów. (…) Nawet u reichsdeutschów powstało już wrażenie, że w Rzeszy istnieją bardzo silne ugrupowania opozycyjne”. Liczne, opisywane w „enowych” materiałach, rzeczywiste i zmyślone patologie toczące niemiecką administrację, jak zauważał wspomniany urząd: „stawały się powszechnym tematem rozmów Niemców. (…) Przypadki korupcji i nepotyzmu uznaje się ogólnie za prawdziwe. Polacy – konkludowano – dążą do podsycania antagonizmów pomiędzy wojskiem a policją, volksdeutschami a reichsdeutschami, wreszcie – do zaabsorbowania uwagi Sipo [Sicherheitspolizei, czyli policja bezpieczeństwa – przyp. red.] fikcyjnymi skandalami w społeczności niemieckiej”.
„Terror gestapo jest wyrazem krótkowzrocznej głupoty, pcha bowiem społeczeństwo [polskie – przyp. red.] do niepokojów i aktów odwetu. Stwarza on jakby umyślnie armii niemieckiej trudności na tyłach i anarchizuje zaplecze przed walką żołnierza niemieckiego na froncie wschodnim. Gestapo celowo prowokuje anarchię, aby wykazać swoją niezbędność, nie iść na front i siedzieć na tyłach” – głosiło jedno z obwieszczeń powstałych latem bądź jesienią 1943 r., skierowane do niemieckiej społeczności w Generalnym Gubernatorstwie (GG) oraz przejeżdżających na wschód żołnierzy Wehrmachtu. Ta sama enuncjacja informowała o masowych, a przy tym zupełnie Niemcom niepotrzebnych, egzekucjach Polaków dokonywanych nieustannie w ruinach warszawskiego getta. Zwracano zarazem uwagę na bezsens – wobec takiego postępowania władz bezpieczeństwa – wydawania ogromnych środków na szerzenie wśród Polaków propagandy antysowieckiej.
Choć Gestapo dość szybko, bo już w listopadzie 1941 r., ustaliło, że rozkładowe wydawnictwa są wytworem polskiego podziemia, to nie potrafiło w żaden sposób trafić na trop szlaków przerzutowych i drukarń. Niektóre urzędy terenowe, usprawiedliwiając swoją bezsilność w zwalczaniu akcji, jeszcze w 1943 r. wskazywały, że musi być ona prowadzona z inspiracji wywiadu angielskiego. Inne placówki przypisywały ją Sowietom. Wobec bezradności poszczególnych ośrodków, śledztwo zostało przejęte przez polską sekcję Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie. O skali obaw Gestapo przed BIP-owską akcją najlepiej świadczy dyrektywa wydana przez Berlin niemal natychmiast po przejęciu sprawy: „Śledztwo należy prowadzić z całym naciskiem. Na ewentualne straty personalne wyjątkowo nie można zważać”. Materiały „enowskie” zaczęły bowiem docierać do niemal wszystkich zakątków Rzeszy.
Mimo skoncentrowania na Akcji „N” tak dużej uwagi, Niemcy dreptali w miejscu. Tymczasem z licznych urzędów napływały informacje o popularności druków. Najlepiej świadczył o niej odnotowywany przez poszczególne placówki bardzo niski, w stosunku do kolportowanych nakładów, odsetek materiałów zgłaszanych Gestapo. Wskutek wysokiej jakości – redagując przywiązywano wagę do kwestii takich jak mentalność czy charakterystyczne dla danego regionu lub grupy społecznej zwroty – wielu odbiorców pozostawało przekonanych, że ma do czynienia z głosem prawdziwej niemieckiej opozycji, stanowiącej alternatywę dla prowadzącego Rzeszę coraz wyraźniej ku przepaści Hitlera. Potwierdzały to meldunki wywiadu AK: „Ulotki podpisane przez odłam partii [NSDAP przyp. red.] Hessa, a rozsyłane do łódzkich fabrykantów i poważniejszych Niemców, wywarły bardzo silne wrażenie. Tylko w jednym przypadku zainteresowano Gestapo”.
Równolegle podszywano się pod liczne urzędy okupacyjne, wydając w ich imieniu fikcyjne zarządzenia. Głośnym przykładem kompromitującym nazistowską administrację, było ogłoszenie w kwietniu 1943 r. „pod auspicjami” Wilhelma Ohlenbuscha, ministra propagandy rządu GG, zbiorowych wycieczek do Auschwitz, Majdanka i innych obozów. Miały być swego rodzaju odpowiedzią na prymitywne – jak nachalnie podkreślała niemiecka propaganda – bestialstwo Sowietów ujawnione w Katyniu. Do udziału w wycieczkach – postulowanym celem było zaprezentowanie humanitarności metod niemieckich! – wzywały społeczeństwo GG odpowiednio stylizowane plakaty.
O skutkach realizowanej przez BIP akcji dobitnie świadczy fakt, że usuwanie kuriozalnego „apelu” dygnitarza rozpoczęto dopiero po kilku dniach, gdy ostatecznie potwierdzono, że polecenie zrywania plakatów nie jest polską prowokacją! Ostrożność była o tyle zrozumiała, że zaledwie miesiąc wcześniej w ramach Akcji „N” rozesłano fikcyjne zawiadomienia o konieczności zgłaszania się po maski przeciwgazowe. Oblegane instytucje nie były oczywiście w stanie pokryć niespodziewanego zapotrzebowania, wywołując tym samym wzrost nerwowości, podejrzliwość i niechęć do władz GG.
Niektóre „zarządzenia” skutkowały też istotnymi stratami finansowymi. I tak np. 30 kwietnia 1942 r. aż 209 zakładów przemysłowych funkcjonujących na Mazowszu, otrzymało dyrektywy nakazujące odstąpienie od pracy 1 maja, w dniu jednego ze świąt NSDAP. Wielu dyrekcjom nie udało się na czas zweryfikować pozornie wiarygodnego dokumentu, przez co – nie chcąc narażać się na zarzuty ze strony okupacyjnej administracji – przychyliły się one do rzeczonego „zarządzenia”.
Pełni strat wynikających z akcji nigdy nie policzono, jednak o ich skali może świadczyć fakt, że w samej tylko Warszawie stanęło 37 pracujących dla Niemców zakładów. Podobne sytuacje miały miejsce także w Radomiu, Ożarowie czy Pruszkowie. Tylko w tym ostatnim, 1 maja 1942 r. – wg danych wywiadu AK – „świętować” miało blisko 9 tysięcy pracowników podległych niemieckiej Dyrekcji Kolei Wschodniej.
Schyłek Akcji „N”
Akcję „N” wyraźnie ograniczono wiosną 1944 r. Nie jest jasne, czy wpłynęła na to odnotowana wówczas seria wsyp drukarń Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych, w których – obok licznych pism AK oraz organów poszczególnych stronnictw politycznych – powstawały rzeczone materiały dezinformacyjne czy też zdecydowały tu inne względy. Do tego czasu Niemcy, choć niejednokrotnie byli blisko (w ich ręce wpadł m.in. główny grafik przedsięwzięcia, Stanisław Tomaszewski „Miedza”, którego jednak nie zidentyfikowano) nie wpadli na właściwy trop komórek odpowiedzialnych za Akcję „N”.
Dopiero po jej zahamowaniu udało im się uderzyć w jeden z aktywniejszych ośrodków – referat łódzki. Trudno jednak poczytywać to za sukces, jeśli weźmiemy pod uwagę, że już na przełomie lat 1942/43 zaangażowanych w organizację przedsięwzięcia było ok. tysiąca konspiratorów, a – jak zapewne nieco na wyrost relacjonował następca „Grota”, gen. Komorowski „Bór” – „pojawienie się chociażby jednego wydawnictwa tej niby prasy alarmowało Gestapo całego okręgu”.
Ostateczny kres akcji położył wybuch Powstania Warszawskiego. Do tego czasu, zarówno wojsku, jak i społeczeństwu niemieckiemu, zdążono jednak dostarczyć ponad milion egzemplarzy oddziałujących rozkładowo druków: pism, ulotek, broszur. Ich zasięg – charakterystyczne dla tego typu działań jest przechodzenie materiałów „z rąk do rąk” – zapewne nie ograniczał się do pojedynczych odbiorców.
Specyfika Akcji „N” sprawia, że rzeczywiste rozmiary jej skutków pozostają nie do ustalenia. Świadczą o nich jednak wymownie: priorytetowa rola przypisywana przeciwdziałaniu „robocie »N«” przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy oraz alarmistyczne komunikaty dowództwa Wehrmachtu. Co ciekawe, jeszcze kilka dekad po wojnie „enowskie” druki wypuszczone przez BIP w Europie Zachodniej przedstawiane bywały jako autentyczne przejawy funkcjonowania niemieckiego ruchu oporu.
Autor korzystał z prac: „Biuro Informacji i Propagandy KG SZP-ZWZ-AK” autorstwa prof. Grzegorza Mazura oraz „Terror i polityka” prof. Włodzimierza Borodzieja. Ponadto – z „enowskich” druków dostępnych w zbiorach Biblioteki Narodowej.