Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Mateusz Mazur  22 listopada 2017

Tyrani, bez których nie możemy się obejść. Czy Polska potrzebuje narodowej agencji ratingowej?

Mateusz Mazur  22 listopada 2017
przeczytanie zajmie 12 min

W skomplikowanym i złożonym świecie finansów, który trudno komukolwiek objąć choćby ogólnym spojrzeniem, agencje ratingowe przyjęły rolę starożytnych, greckich wyroczni, ostatecznych rynkowych autorytetów, które zdejmują z ludzi odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Niczym w Cesarstwie Rzymskim, decyzja agencji może dla ocenianego oznaczać życie albo śmierć. Dlaczego tak się dzieje i jak do tego doszło?

Jest wieczór 15 lutego 2008 roku. Richard S. Fuld Jr. i Joseph M. Gregory stoją w oknie 32-piętrowego wieżowca przy Siódmej Alei i patrzą z góry na nocne światła Manhattanu. Przed chwilą podpisali właśnie roczne sprawozdanie finansowe. Mogą być z siebie dumni. Lehman Brothers, bank, któremu szefują, nigdy nie miał się lepiej. Poprzedni rok zakończył z przeszło 4 miliardami dolarów zysku, rozporządzając aktywami o wartości 282 miliardów dolarów. Zyski napędzają CDO’sy – instrumenty inwestycyjne oparte o strukturyzowane pakiety kredytów hipotecznych, które agencje ratingowe uznają za równie bezpieczne, co obligacje państw. „Nasz biznes nigdy nie był bardziej zdywersyfikowany i mocniej oparty o talent” – piszą we wstępie do sprawozdania Fuld i Gregory. „Wkraczając w 2008 rok jesteśmy dumni z tego, jak daleko zaszliśmy i podekscytowani tym, co nas czeka”.

15 września 2008 r., siedem miesięcy od tamtego wieczoru, Lehman Brothers ogłasza upadłość. Zaledwie sześć dni wcześniej agencja Standard and Poor’s przyznała mu rating na wysokim poziomie inwestycyjnym „A”.

To zresztą nie odosobniony przypadek. W 2001 r. światem wstrząsnął upadek Enronu, energetycznego giganta z USA. Agencje ratingowe nie pomogły inwestorom dostrzec czającej się na horyzoncie góry lodowej. Zaczęły ciąć ratingi dopiero na godziny przed bankructwem firmy, gdy było już jasne, że niezatapialny dotąd koncern z hukiem idzie na dno. Krytycy drwią, że agencje, zamiast ostrzegać, o każdych gospodarczych kłopotach dziwnym trafem dowiadują się ostatnie.

Pytanie tylko, czy wcześniejsze ostrzeżenia cokolwiek by poprawiły? W Grecji do dziś panuje przekonanie, że potężnego kryzysu gospodarczego, jaki spustoszył kraj, udałoby się uniknąć, gdyby na przełomie 2009 i 2010 roku agencje nie obniżyły ratingu Grecji. Obniżka wystraszyła inwestorów na tyle, że koszt obsługi greckiego długu poszybował pod niebo – rentowność państwowych obligacji, jeszcze w połowie 2009 roku wynosząca raptem 4,5%, na początku 2012 roku przebiła poziom 36%, a kraj wpadł w pułapkę zadłużenia i rozpoczął wyniszczającą kurację oszczędnościową, z której nie wyszedł do dziś. Zaufanie do ocen wystawianych przez agencje jest tak duże, że ostrzegawcze obniżenie ratingów wpędza zazwyczaj inwestorów w taką panikę, iż – paradoksalnie – na zasadzie samospełniającej się przepowiedni prowadzi do krachu, przed którym miało ostrzegać.

Czym więc tak naprawdę są agencje ratingowe? W jaki sposób zdobyły pozycję, która pozwala im trzymać w garści cały globalny rynek finansowy? Dlaczego wciąż się im ufa, skoro skompromitowały się już tyle razy?

Pytyjskie wyrocznie świata finansów

Gdy potrzebujemy pieniędzy, idziemy do banku po kredyt. Bank, oceniając naszą wiarygodność kredytową, sprawdza naszą historię zadłużenia, zarobki, posiadany majątek  i na tej podstawie wydaje decyzje o przyznaniu nam kredytu w określonej kwocie. Im wyżej ocenia naszą zdolność do jego spłaty, tym korzystniejsze warunki możemy uzyskać. W przypadku państw i przedsiębiorstw rolę oceny wiarygodności kredytowej pełni właśnie rating.

Choć na świecie istnieje ok. 150 agencji ratingowych, szacuje się, że ok. 95% globalnego rynku usług tego typu należy do trzech amerykańskich gigantów: Standard and Poor’s, Moody’s i Fitch. Ich historia sięga drugiej połowy XIX wieku. Początkowo pełniły one rolę wydawnictw, publikujących na życzenie inwestorów dane statystyczne o interesujących ich firmach. W związku z komplikacją stosunków handlowych i rozwojem rynku obligacji doszło jednak do zmiany modelu ich działalności. Inwestorom nie wystarczało już samo otrzymanie faktów – potrzebowali jeszcze kogoś, kto będzie umiał je zinterpretować. Chcieli wiedzieć, jakie ryzyko wiąże się z przeznaczeniem pieniędzy w obligacje emitowane przez firmy z różnych branż.

Rzecz jasna, opieranie się na zapewnieniach samych emitentów było dalece niewystarczające, konieczne było więc znalezienie kogoś, kto pomógłby obiektywnie i niezależnie wyznaczyć ryzyko inwestowania w konkretną firmę. Fitch jako pierwszy opracował model, który pozwalał oceniać zdolność kredytową przedsiębiorstw. Niedługo później swoje własne rozwiązania przyjęły dwie pozostałe agencje, a po pewnym czasie Moody’s zaczął w podobny sposób oceniać poszukujące kapitału państwa. Dziś agencje tworzące „wielką trójkę” mają status biznesowych gigantów. Jednak ich pozycja i rola w globalnym systemie gospodarczym jest znacznie większa, niż mogłoby wynikać z samej tylko analizy ich corocznych sprawozdań.

W skomplikowanym świecie finansów, który trudno jest komukolwiek objąć choćby ogólnym spojrzeniem, agencje ratingowe przyjęły bowiem rolę pytyjskich wyroczni, ostatecznych rynkowych autorytetów, które zdejmują z ludzi odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Niczym w starożytnym Cesarstwie Rzymskim, decyzja agencji może dla ocenianego oznaczać życie albo śmierć.

W większości przypadków nie istnieje żaden formalny wymóg uzyskiwania przez państwo bądź spółkę oceny agencji – w rzeczywistości jednak niemal niemożliwe będzie pozyskanie przez nie kapitału, jeśli nie będą legitymować się potwierdzeniem swojej wiarygodności. A odpowiedni „glejt” przybijany jest właśnie przez agencje w postaci ratingu.

Co tak naprawdę oceniają agencje ratingowe?

Ratingi agencji z „wielkiej trójki” mają podobną formę: to po prostu oznaczenia literowe, z towarzyszącymi im ewentualnie plusami i minusami, wyrażającymi perspektywę kolejnej zmiany. Im wyższy rating, tym wyżej agencje, które go przyznały, oceniają zdolność takich podmiotów do spłaty zadłużenia. Ratingi z literą „A” zachęcają do inwestycji, ratingi z „B” wzbudzają uwagę przede wszystkim spekulantów, rating z „C” oznacza tak naprawdę „śmieciowy charakter” przedmiotu oceny. Lepszy rating przekłada się na większe zaufanie inwestorów podejmujących decyzje o zainwestowaniu swoich pieniędzy – i, w konsekwencji, przekłada się na koszt, po jakim państwa i przedsiębiorstwa pozyskują kapitał (czyli na cenę obligacji, które emitują). Niski rating oznacza, że inwestorzy wysoko oceniają ryzyko związane z zainwestowaniem swoich środków i oczekują większej premii za ich udostępnienie. Każda, nawet najdelikatniejsza zmiana ratingu, wywiera kolosalny wpływ na stosunek inwestorów do ocenianego emitenta.

Minimalna obniżka ratingu Stanów Zjednoczonych w 2011 r. przełożyła się na wzrost kosztów obsługi amerykańskiego długu publicznego o… 100 miliardów dolarów rocznie.

Dlaczego tak się dzieje? Wszystko z powodu zaufania do ratingów. Są one postrzegane jako zewnętrzna ocena bezpieczeństwa inwestycji dokonywana przez wyspecjalizowane, niezależne firmy. Konsekwencje takiego traktowania agencji są daleko idące. Przykładowo – wszyscy zgadzamy się, że fundusze emerytalne, które zarządzają pieniędzmi z trudem odłożonymi przez ludzi na przyszłą emeryturę, nie powinny angażować ich w żadne ryzykowne inwestycje. Tylko jak ocenić, która inwestycja jest ryzykowna? No właśnie. Z pomocą przychodzą więc ratingi przyznawane przez agencje emitentom i poszczególnym emisjom. Polityki zarządzania funduszami emerytalnymi jasno wskazują, co robić, gdy rating posiadanej w portfelu inwestycji spada, choćby nieznacznie, w dół. Dla bezpieczeństwa przyszłych emerytów trzeba natychmiast pozbyć się takich środków, może to bowiem zwiastować przyszłe problemy z wypłacalnością.

Jako że fundusze to ogromni gracze, kupujący aktywa finansowe na skalę hurtową, obniżka ratingu instytucji, której papiery posiadają, rodzi automatyczną konieczność pozbycia się takich papierów i tym samym budzi zawsze ogromne zamieszanie na rynku. Inni inwestorzy, nierzadko o wiele mniejsi i mniej doświadczeni, widząc, że potężny fundusz pozbywa się wszystkich posiadanych przez siebie papierów konkretnego emitenta, sami rzucają się do wyprzedaży – coś przecież musi być na rzeczy, mówią sobie, tak wielki fundusz nie może się mylić. W konsekwencji kula śniegowa nabiera rozpędu, ceny papierów lecą na łeb, na szyję, a obniżka ratingu – na zasadzie samospełniającej się przepowiedni – faktycznie prowadzi do drastycznego pogorszenia się perspektyw emitenta. Nic dziwnego, że w trakcie kryzysu państwa Europy podnosiły, że obniżenie ratingów wydłużyło im drogę wychodzenia z recesji.

Co bierze się pod uwagę przy ocenie wiarygodności kredytowej firmy albo państwa? Zasadniczo modele ekonometryczne każdej z agencji to ich najważniejszy, pilnie strzeżony know-how, ulepszany przez dziesiątki lat i przesądzający o trafności ocen, a tym samym o rynkowej wartości agencji. Każdy z nich bierze jednak pod uwagę czynniki ilościowe, jakościowe i otoczenie zewnętrzne.

Kwestie ilościowe to po prostu mierzalne parametry statystyczne i gospodarcze, takie jak wyniki finansowe (w przypadku firm) czy dane makroekonomiczne (w przypadku państw). Czynniki jakościowe to wszystkie czynniki wewnętrzne wpływające na potencjalny sukces rynkowy firmy bądź wzrost gospodarczy państwa. W przypadku firm analizowany będzie ich model biznesowy, marka i kompetencje kadry zarządzającej; w przypadku państw: demografia, wielkość rynku wewnętrznego, jakość instytucji, stabilność prawa. Ocena jakościowa, choć agencje starają się ją coraz bardziej standaryzować, np. odwołując się do pozycji badanego podmiotu w branżowych rankingach, zawsze pozostanie bardziej subiektywna niż ocena ilościowa. Ostatni ze wskaźników polega na sprawdzeniu, jak na funkcjonowanie emitenta wpływa otoczenie zewnętrzne. W przypadku firm analizuje się sytuację w branży, stan konkurencji, wpływ regulacji na prowadzoną działalność;  w przypadku państwa chodzi zaś ocenia się bilans handlowy z zagranicą, ryzyko walutowe itp.

Czy oceniający wiarygodność sami są wiarygodni?

Ilość szczegółowych, często niejawnych danych, jakie musi posiadać agencja, żeby wystawić odpowiedni rating, a także fakt, że to emitent jest bezpośrednio zainteresowany jego uzyskaniem, żeby uwiarygodnić się w oczach potencjalnych inwestorów, doprowadziły do tego, że zmianie uległ model finansowania agencji ratingowych. Dziś to nie inwestor kupuje w agencji dane o interesującym go podmiocie – dziś to sam ten podmiot zamawia w agencji usługę polegającą na wystawieniu ratingu. Fakt, że emitenci płacą oceniającym za ocenę, jest od lat źródłem ogromnych kontrowersji i koronnym argumentem przeciwników istnienia agencji ratingowych, przynajmniej w obecnej formie. Argumentują oni, że taka konstrukcja prowadzi do oczywistego konfliktu interesów.

Agencja ratingowa, otrzymując zapłatę za wystawienie ratingu od podmiotu, który będzie oceniać, będzie starała się ocenić go jak najwyżej – w przeciwnym razie kolejnym razem może on nie zechcieć skorzystać z jej usług i wybierze konkurencyjną agencję. Z drugiej strony, tak naprawdę cała wartość biznesowa agencji ratingowej leży w jej wiarygodności, którą budują jedynie jakościowe i trafne oceny, sama agencja jest więc żywo zainteresowana, by wystawić jak najbardziej obiektywny rating.

Poza tym, odwrócenie sytuacji i przeniesienie finansowania z powrotem na inwestorów wcale nie musiałoby poprawić sprawy – a potencjalny konflikt interesów pozostałby, tyle tylko, że po przeciwnej stronie. Inwestor, płacąc agencji za rating interesującego go emitenta, mógłby wywierać presję na wystawienie możliwie najniższej oceny, nawet jeśli nie ma ona wiele wspólnego z rzeczywistością. Dzięki temu mógłby bowiem pozyskać papiery emitenta po niższej cenie. Poza tym aktualnie ratingi, będąc upubliczniane, stanowią pewnego rodzaju dobro publiczne dostępne wszystkim inwestorom. Ratingi zamawiane przez poszczególnych inwestorów prowadziłyby do ogromnego wzrostu asymetrii informacji między nimi, wypychając z rynku tych, którzy nie mogliby sobie pozwolić na kupno ratingu.

Pewną formą kompromisu jest postulowany na forum europejskim pomysł finansowania agencji w formie rozproszonych składek płaconych przez uczestników rynku.

Ktoś powie, że w celu wyeliminowania zależności między emitentem a agencją, można nakazać im dokonywać oceny samodzielnie, na podstawie ogólnie dostępnych danych ekonomicznych. Sposób tylko pozornie wydaje się dobry – w 1993 r. agencja Moody’s, po utracie zlecenia oceny emisji obligacji hrabstwa Jefferson w stanie Kolorado, postanowiła mimo tego wystawić mu rating na własną rękę. Rating okazał się negatywny. Koszty emisji znacząco poszły w górę.

Państwa na łasce agencji?

Znacznie większym problemem od potencjalnego konfliktu interesów jest więc ogromny wpływ wywierany przez agencje na cały świat finansów – przy niemal zerowej odpowiedzialności. Agencje ratingowe w powszechnej świadomości utożsamiane są z obiektywnymi, niezależnymi sądami, a ich werdyktom przyznaje się wręcz wagę prawomocnych sądowych orzeczeń. Tymczasem one same pozycjonują się nie tyle jako trzecia władza, czyli sądownictwo, tylko jako czwarta – media. W wytaczanych im przez splajtowanych amerykańskich inwestorów procesach powoływały się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji USA, wyrażającą zakaz ograniczania wolności słowa lub prasy, zaś w 2008 r., podczas przesłuchań przedstawicieli agencji ratingowych przed Kongresem, na pytanie o nierzetelność ocen instrumentów pochodnych opartych o kredyty hipoteczne, odpowiadali oni, że „to nie były oceny, to były opinie”.

Faktycznie, każdy komunikat agencji ratingowych zawiera przypomnienie, że ocena dokonywana była w konkretnym punkcie w czasie i jest aktualna tylko w odniesieniu do niego, a jakakolwiek zmiana, która zaszła w danych użytych do analizy może mieć wpływ na ogólny rating, on sam zaś nie może być traktowany jako rekomendacja. Nie zmienia to w żaden sposób faktu, że ratingi tak właśnie są traktowane, co tłumaczy skalę frustracji inwestorów, którzy, kierując się ratingami, zdecydowali się we wrześniu 2008 r. zainwestować swój kapitał w akcje Lehman Broters. Prawdą jest więc to, co powtarzają doświadczeni rynkowi gracze: jakkolwiek ratingi mają ogromne znaczenie dla oceny sensu zaangażowania swoich środków w konkretną emisję – tak nie powinny być tej oceny wyłączną podstawą.

„To nie agencje ratingowe definiują politykę ekonomiczną naszych krajów” – mówił w 2011 r. podczas wizyty w Madrycie ówczesny prezydent Francji, Nicolas Sarkozy. Czy aby na pewno? Już same pogłoski o możliwej obniżce ratingu państwa prowadzą do wzrostu oprocentowania jego obligacji. Kiedy zaś obniżka stanie się faktem, najprostszym sposobem dla państwa, by wrócić na półkę, z której spadło, jest zazwyczaj… zastosowanie się do rekomendacji zawartych przez agencję w uzasadnieniu ratingu. Trudno o bardziej wyraźne zaprzeczenie słowom Sarkozy’ego.

Z agencjami ratingowymi jest trochę jak z samolotami – głośno o nich zwłaszcza wtedy, gdy zaliczyły kraksę. Tyle tylko że na jedną spektakularną pomyłkę, jak z Lehman Brothers, przypadają tysiące przypadków, w których agencje poprawnie oceniły zdolność danego podmiotu do  potencjalnej spłaty swoich długów. Często nawet niewielki odstęp czasowy między pozytywną oceną a bankructwem da się racjonalnie wytłumaczyć – światowe finanse są utkane z misternej siatki tak wielu skomplikowanych połączeń, że w żadnej innej sferze teoria efektu motyla nie jest równie prawdziwa: niespodziewane tąpnięcie na którejś z azjatyckich giełd naprawdę jest w stanie w ciągu paru godzin rozlać się po świecie prawdziwym tsunami spadków. Błędy popełniane przez agencje biorą się zazwyczaj z tego, że narzędzia używane przez nie do oceny wiarygodności kredytowej emitentów nie zawsze nadążają za nieustannym rozwojem i komplikowaniem się świata finansów. Przywoływane we wstępie CDO’sy agencje ratingowe oceniały jak zwykłe, tradycyjne instrumenty, nie uwzględniając w pełni paczek kredytów hipotecznych różnej jakości, o jakie były one oparte – trochę tak, jakby oceniając wartość torby, skupiły się na jej wyglądzie zewnętrznym, zapominając, że na wynik oceny może mieć także wpływ jej zawartość.

Kontrowersje wokół agencji ratingowych nie mogą przesłonić podstawowego faktu, że są one dla funkcjonowania współczesnych gospodarek niezbędne – a gdyby ich nie było, to i tak ktoś za chwilę by je wymyślił.

Na krajobraz współczesnych finansów składają się miliony firm operujących na najróżniejszych rynkach w najdalszych zakątkach świata. Istnienie podmiotów, które, z uwzględnieniem lokalnej specyfiki, oceniają wiarygodność i perspektywy rozwoju takich firm jest konieczne, by światowa gospodarka mogłaby się rozwijać. W przeciwnym razie każda spółka musiałaby przeprowadzać na własną rękę żmudne badania swoich potencjalnych kontrahentów, z uwagi na brak doświadczenia i odpowiedniego know-how nie dość, że obarczone ryzykiem błędu o wiele większym niż obecnie, to jeszcze marnujące energię, którą mogłyby przeznaczyć na znacznie bardziej opłacalne biznesowo projekty.

Polacy nie gęsi, iż swoją agencję mieć mają

Mimo tego kultura ratingu jest w Polsce niezwykle słaba. Mniej niż połowa emitentów działających na prowadzonym przez giełdę rynku obligacji Catalyst może pochwalić się oceną ratingową wystawioną przez zewnętrzną agencję. Zazwyczaj są to tylko największe, świetne znane spółki. Tymczasem ocena wiarygodności zdecydowanie bardziej przydałaby się mniejszym, mniej stabilnym firmom, które notują na Catalyst swoje obligacje, kusząc inwestorów wysokimi rentownościami. Na 114 przypadających w 2016 r. wykupów obligacji, nie spłacono aż 20. Wielu prywatnych inwestorów, którzy zaangażowali w papiery pewnie część z trudem odłożonych oszczędności, bezpowrotnie straciła nie tylko swoje pieniądze – ale i jakąkolwiek ochotę do ponownego inwestowania ich na rynku. Ryzyko, jakie ponieśli, mogłoby być zmniejszone, gdyby mogli wcześniej sprawdzić rating nadany takim emisjom.

Dlatego też co kilka lat wraca pomysł, by powołać w Polsce jeszcze jedną agencję ratingową – tyle tylko, że należącą do państwa. Obecnie rozmowy w tej sprawie prowadzone są przez trzy państwowe podmioty: Giełdę Papierów Wartościowych (GPW), Biuro Informacji Kredytowej (BIK) i Polski Fundusz Rozwoju (PFR). Pomysł ten wzbudza mnóstwo kontrowersji.

Jeśli opłacanie agencji ratingowych przez spółki, które chcą wyemitować papiery wartościowe nazywa się konfliktem interesów, to jak nazwać sytuację, w której współwłaścicielem agencji jest giełda, która ma prowadzić obrót takimi papierami? Poza tym, państwowa agencja prawdopodobnie wcale nie musi być pomyślana jako zwykły rynkowy gracz, konkurujący na nierównych warunkach z amerykańską wielką trójką – bardzo możliwe, że państwo postanowi dla dobra swojej agencji zlikwidować te warunki, tworząc z niej kogoś na kształt monopolisty. Nie trudno wyobrazić sobie przecież wprowadzenie ustawowego przepisu, że ocenę takiej agencji uzyskać musi każdy emitent, który stara się o dopuszczenie swoich papierów do obrotu albo o otrzymanie państwowego grantu. A że dokonanie wiarygodnej oceny wiąże się z koniecznością uzyskania dostępu do wielu poufnych informacji biznesowych emitenta… to trudno o wygodniejszą furtkę dla legalnego pozyskania ich przez państwo.

Zresztą, największy problem z tworzeniem nowej agencji ratingowej jest od lat ten sam – to ogromna bariera wejścia na rynek. Agencji nie zakłada się jak osiedlowego warzywniaka, gdzie wystarczy skontaktować się z lokalnymi rolnikami i można już zaczynać działalność. Gdyby tak było, rynek usług ratingowych nie byłby tak zabetonowany. Najcenniejszym aktywem każdej agencji jest posiadany przez nią model oceny wiarygodności emitentów. Modele ekonometryczne, które stworzyły największe agencje, są nie tylko niezwykle szczegółowe i skomplikowane, ale przede wszystkim są od kilkudziesięciu lat stale sprawdzane w praktyce i ulepszane. Musi minąć wiele lat, zanim nowa agencja dorobi się modelu estymacji, który będzie równie wiarygodny, jak modele wykorzystywane przez starszych graczy – i nie ma zmiłuj, proces ten musi być czasochłonny, kosztowny i, mniej lub bardziej, ale jednak oparty na metodzie prób i błędów… za które zapłacą inwestorzy.

Czy to znaczy, że państwo nie może zrobić niczego, żeby upowszechnić w Polsce kulturę ratingu? Niekoniecznie. Poza wielką amerykańską trójką, w Polsce działają jeszcze dwie niewielkie, prywatne agencje – założony w 2007 r. Eurorating i działający od 2015 r. poznański INC. Choć, jak była już mowa powyżej, wejście na rynek usług ratingowych jest niezwykle trudne, istnieje na nim w Polsce miejsce na jeszcze kilka podmiotów. Wszystko rozbija się bowiem o koszty.

Ceny za roczną obsługę ratingową dyktowane przez wielką trójkę zaczynają się od 50 tys. dolarów. Mało która niewielka spółka może sobie pozwolić na taki wydatek. Mniejsze agencje mogłyby oferować swoje usługi mniejszym emitentom za odpowiednią niższą kwotę, po którą wielkie agencje nie zechciałyby się nawet schylić. W ten sposób rynek zostałby podzielony między dwie kategorie agencji.

Pełne przejęcie przez lokalne agencje rynku mniejszych emisji zlikwidowałoby przy okazji odwieczny problem lekceważenia przez inwestorów głosów agencji innych niż wielka trójka – mając do wyboru oceny dokonane wyłącznie przez takie podmioty, siłą rzeczy musieli by potraktować je poważnie. Część rynku ocen dla małych spółek mogłyby, na zasadzie prostych, standaryzowanych ratingów, przejąć powstające w Polsce jak grzyby po deszczu fintechy – kto wie, być może wypracowanie przez nich skutecznego modelu oceny najmniejszych emisji stanowiłoby know-how, z którym mogłyby ruszyć do światowej ekspansji, rzucając wyzwanie amerykańskim gigantom?

Rzecz jasna, mając na uwadze koszty, jakie wiążą się z rozwijaniem przez agencje własnego modelu oceny, powodzenie takiego scenariusza możliwe jest tylko wtedy, gdy po rating sięgać będzie odpowiednio dużo emitentów. I tutaj właśnie największą rolę ma do odegrania państwo – prowadzenie kampanii informacyjnych o wartości legitymowania się przez emitentów swoistym „paszportem wiarygodności”, jakim jest rating, czy też wprowadzanie zachęt dla tych firm, które zdecydują się go posiadać, pozwoli nie tylko na zwiększenie przejrzystości rynku, ale przede wszystkim na zwiększenie ochrony prywatnych inwestorów, którzy zyskają nieco większe możliwości oceny, czy powinni ulokować swoje pieniądze w emisję akurat tego przedsiębiorstwa.

Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.