Potrzebujemy prawdziwego radykalizmu politycznego
Potrzebujemy prawdziwego radykalizmu politycznego, który wołał będzie natrętnie o powrót polityki do jej republikańskich korzeni. Wydaje się, że ta zmiana może wyjść jedynie spoza świata zawodowej polityki. Jej awangardą mogą stać jest pozapartyjne środowiska obywatelskie, a treścią – nauczanie Kościoła o powołaniu wszystkich i każdego do uprawiania polityki. Wymaga to jednak odrzucenia kilku mitów, a przede wszystkim – pokonania powszechnego strachu przed politycznością.
Żyjemy w przeświadczeniu, że nie zajmujemy się polityką. Rośnie w nas przekonanie, że fala populizmów przelewających się przez świat Zachodu to polityczny radykalizm, ale jednocześnie ciągle utrzymujemy przy życiu obawę, że w życiu publicznym nie ma miejsca na pryncypialność i konsekwentne głoszenie niepopularnej prawdy. Sądzimy, że rozwiązywanie nieistniejących problemów, pogoń za zainteresowaniem dziennikarzy i generowanie emocji w mediach społecznościowych – czyli chleb powszedni zawodowych polityków – to prawdziwa polityka. Obalmy te mity, by na poważnie przemyśleć możliwość radykalnej politycznej zmiany.
Polityk? To nie ja
W połowie 2016 r. temu brałem udział w dyskusji, w której obsadzono mnie w roli „prawicowca jedzącego nożem i widelcem”. Jak zawsze, gdy znajduję się w takiej sytuacji, wygłosiłem więc o wiele więcej pochwał wobec młodzieży z Marszu Niepodległości i słów krytyki wobec establishmentu III RP, niż zazwyczaj czuję potrzebę i mam w zwyczaju. Przy tej i podobnych okazjach usilnie tłumaczę gospodarzom po pierwsze, że Klub Jagielloński nie był i nie jest żadnym antysalonem, a co najwyżej – mówiąc językiem „Gazety Polskiej” sprzed paru lat – tego salonu przedsionkiem. Po drugie, że dawny antysalon jest już dziś po prostu mainstreamem, a w głównym nurcie sympatii młodego pokolenia znajdą prędzej Mariana Kowalskiego czy Grzegorza Brauna niż przedstawicieli naszego trudnego i nudnego podejścia do polityki. Kwestia smaku wciąż nie pozwala niektórym środowiskom zapraszać przedstawicieli prawicowego głównego nurtu, więc nam przypada czasem występować niejako w ich imieniu.
Pretekst był tym razem znakomity. Na zgrabnym plakacie reklamującym dyskusję, na którym twarz młodego człowieka zlewała się z białym orłem stało: „debata o narodzie, patriotyzmie i społeczeństwie obywatelskim”.
Organizatorem dyskusji był Instytut Spraw Publicznych – liberalny think tank, jeden z pozarządowych filarów III RP. Miejscem spotkania –warszawski lokal wspólny dla kilku organizacji na czele ze Stowarzyszeniem 61, które kilka miesięcy później stało się ofiarą ataków Telewizji Polskiej tylko ze względu na fakt, że działały w nim córki znanych i nielubianych przez telewizyjną ekipę przedstawicieli formacji intelektualnej.
W tym na wskroś politycznym otoczeniu na debacie o polityce słowo wstępne wygłosił moderator prof. Marek Rymsza, redaktor naczelny wydawanego właśnie przez Instytut Spraw Publicznych kwartalnika „Trzeci sektor”, redaktor „Więzi” i specjalista od polityki społecznej. Stwierdził on wprost, że jego pismo i środowisko czują się w obowiązku aktualizować dziedzictwo Solidarności, a ich programowym zobowiązaniem jest… pozostawanie apolitycznym.
Nie ma co się dziwić, że polityką rządzą prymitywne emocje, fejkowe newsy i durne memy, skoro ludzie politykę rozumiejący, kochający i powołani doń wstydzą się do niej przyznać.
Chcemy jednak czy nie, z winy brzydzących się przyznaniem do własnej polityczności pięknoduchów, czy też z zupełnie innych przyczyn, konsensus poprawności politycznej upadł, a życie publiczne zaczyna wyglądać o wiele mniej przyjemnie niż jeszcze kilka lat temu. Zamiast płakać nad rozlanym mlekiem, zastanówmy się, jakie perspektywy otwiera przed nami ta rzeczywistość. Gdy spojrzymy na kryzys liberalnej demokracji jako szansę, to dostrzeżmy w nim okazję, by dokonać w polityce najbardziej radykalnej spośród możliwych zmian – przywrócić jej prawdziwy sens i znaczenie.
Radykalizm do odzyskania
„Wobec szerzenia się groźnych form niesprawiedliwości społecznej i gospodarczej oraz korupcji politycznej, które dotykają całych krajów i narodów, narasta oburzenie wielkiej rzeszy ludzi, których podstawowe prawa zostały podeptane i znieważone”. To nie komentarz do żadnej z fal politycznego tsunami, które przechodzi przez Zachód. To fragment Veritatis splendor, opublikowanej w 1993 r. encykliki Jana Pawła II. Encyklika ta jest wezwaniem do ewangelicznego radykalizmu, który wyraża się przede wszystkim w perspektywie osobistej – odpowiedzi na wezwanie każdego z chrześcijan z osobna do pójścia za Chrystusem, wyrażanego w odrzuceniu grzechów i zbytków. Konsekwencjom tego wyboru poświęcony jest cały tekst papieskiego dokumentu. Radykalizm ów przenikać powinien także życie wspólnotowe, o czym wprost mówi fragment encykliki zatytułowany Moralność a odnowa życia społecznego i politycznego.
Po co przypominać papieski dokument sprzed ponad dwóch dekad? Przywrócenie do pełnoprawnego użytku w polityce języka chrześcijańskiego zawsze jest wyzwaniem aktualnym, ale jeszcze kilka lat temu wydawało się tyleż słusznym i pożądanym, co właściwie z góry skazanym na porażkę. Dziś, gdy tryumfy świecą wulgarne pseudoradykalizmy, sprawy zdają się mieć się zupełnie inaczej.
Skoro rzeczywistość odrzuciła opowieść o końcu historii, wyborcy stają się bardziej otwarci na wywrotowe narracje, a język polityki zaczął nazywać po imieniu jej najbardziej podstawowe zadania, jakimi są zapobieganie wojnie i okiełznanie przemocy, to czas z otwartą przyłbicą wystąpić w obronie prawdziwego politycznego radykalizmu, do którego wzywa Kościół.
Powrót do korzeni
Chyląca się dziś ku upadkowi wszechwładza politycznej poprawności opierała się głównie na panowaniu nad językiem. Radykalizm był jedną z ofiar tego zjawiska, a ze słowa tego uczyniono epitet. Tymczasem „radykalny” oznacza oczekiwanie zmian nie powierzchownych, a głębokich. To sięgający aż do sedna sprawy, do korzeni problemu, bo właśnie od słowa „korzeń” wywodzi się nasz radykalizm. Nawet zgodnie ze słownikową definicją oznacza raczej bezkompromisowość i stanowczość, a w polityce – „kierunek zmierzający do wprowadzenia zasadniczych zmian w życiu społecznym lub politycznym”.
Błędna interpretacja i stygmatyzacja tego słowa ma w Polsce swój bardzo namacalny polityczny wymiar. Prezydent Bronisław Komorowski w kampanii wyborczej 2015 r. próbował przedstawiać się właśnie jako chodząca tama chroniąca Polskę przed zalewem radykalizmu. „25 lat po odzyskaniu Wolności i dziesięć lat po wyborach w 2005 r., które spolaryzowały, a następnie scementowały polską scenę polityczną, jej podział przybiera nową formę. Ostatnie tygodnie wyraźnie pokazały, że spór przebiega wzdłuż nowej linii – Polski racjonalnej w kontrze do Polski radykalnej” – pisał w „Gazecie Wyborczej”. Na tej fałszywej dychotomii próbował budować dziesiątki kolejnych przedwyborczych wystąpień, których efekt wszyscy znamy.
Trudno podejrzewać, że za taką próbą stworzenia kampanijnej narracji stało coś więcej niż wyniki fokusowych eksperymentów, na których zapewne badani wskazali słowo „racjonalny” jako kojarzące się z polityką PO, a „radykalny” – z postawami działaczy PiS. Gdy z programowego tekstu spróbować bowiem wycisnąć definicję „radykalizmu”, to okaże się, że według byłego prezydenta jest nią po prostu to, co odnajdziemy w programie PiS. Trudno zrozumieć, czym realnie podział 2015 r. miał różnić się od tego z 2005 r. Jeszcze trudniej zgodzić się, że radykalizm i racjonalność muszą się wykluczać. Jeżeli bowiem działanie racjonalne jest – znów posługując się słownikową definicją – oparte na logicznym rozumowaniu czy „oparte na nowoczesnych, naukowych metodach, dobrze zaplanowane i dające dobre wyniki”, to nic nie stoi przecież na przeszkodzie, by prowadzić je bezkompromisowo i stanowczo.
Przyczyny porażki prezydenta Komorowskiego i całego jego obozu politycznego analizowano już pewnie na setkach stron. Narracyjne niepowodzenie próby nazwania i narzucenia podziału – wzorem kampanii PiS 2005 r., czyli „Polski solidarnej” i „Polski liberalnej” – pozostanie pewnie w pamięci analityków języka polityki czy speców od marketingu politycznego. Nam fakt, że wyborcy nie dali się nabrać na pozbawiony treści straszak radykalizmu, pozwala z nadzieją podjąć próbę przywrócenia temu słowu jego pierwotnego znaczenia, ale też spojrzeć bez uprzedzeń na tych, którzy tej etykiety się nie boją. Czy dzisiejsi „radykałowie” naprawdę zasługują na to miano?
Radykałowie tylko z nazwy
Radykalizmem próbuje się straszyć nie tylko w Polsce, ale i wszędzie tam, gdzie wizja lokalistycznej zmiany staje się realna. Przypomnijmy – Michał Kuź na początku 2015 r. zaproponował, by podziałem na lokalistów i globalistów zacząć zastępować nieprzystające do dzisiejszych sporów etykiety prawicy i lewicy. „Lokaliści to ci, którzy wybierają suwerenność w ramach tradycyjnych podmiotów politycznych i są zwolennikami zahamowania gospodarczej globalizacji. Zachodni lokaliści wyróżniają się zaś jeszcze dodatkowo tym, że dla większości z nich suwerenność to również suwerenność ludu, a nie tylko państwa, odwołują się więc do idei demokracji przeciwko oświeconemu technokratyzmowi” – pisał wówczas na łamach „Nowej Konfederacji”.
Lokalistów z pewnością łączy ich wspólna niechęć do poprawności politycznej, ale i wspólna niechęć do nich solidarnie wyznawana i wyrażana przez przedstawicieli dotychczasowych elit. Czy jednak programowo i aksjologicznie można uznać ich za międzynarodówkę radykałów? Każde z państw, gdzie jakaś forma tej politycznej zmiany się objawiła, ma swoją specyfikę. Czasem dla dojścia rzekomych radykałów do władzy kluczowe są uwarunkowania zewnętrzne, kiedy indziej – kondycja finansowa państwa albo poczucie niesprawiedliwej dystrybucji owoców wzrostu gospodarczego. Zwykle, by lokaliści mogli urosnąć w siłę, konieczny jest jeszcze jeden czynniki – bądź to kompromitacja starej władzy, bądź zwyczajne nią zmęczenie, które łatwo daje się dla medialno-wyborczych celów ubrać w szaty takiej kompromitacji.
Dużo łatwiej znaleźć cechy wspólne lokalistów w programie negatywnym niż pozytywnym. Spróbujmy wyobrazić sobie konsekwentną realizację ich kluczowych propozycji. Gdy już w referendach zdecydujemy o zamknięciu granic przed uchodźcami, zdemontujemy strefę euro, opodatkujemy międzynarodowy kapitał, w najbardziej optymistycznym scenariuszu skutecznie i słusznie doprowadzimy do zamknięcia w więzieniach skorumpowanych przedstawicieli świata polityki i biznesu, to… pozostaniemy bez żadnej wizji polityczności i wspólnoty.
Są już zresztą pierwsze symptomy wskazujące na to, że nowe elity niespecjalnie różnić się będą od starych. W Grecji Syriza skapitulowała przed oczekiwaniami europejskich instytucji finansowych. W Wielkiej Brytanii lider niepodległościowców chwilę po decyzji Brytyjczyków o opuszczeniu UE wycofał się z politycznego przywództwa swojej formacji. We Włoszech wybrana na burmistrza Rzymu przedstawicielka Ruchu Pięciu Gwiazd spotyka się z falą krytyki, a w najbliższym otoczeniu polityk z antysystemowego ugrupowania doszło już do pierwszych aresztowań pod zarzutem korupcji.
Czy propozycja lokalistów to program zasadniczych zmian w życiu politycznym lub społecznym? Nic bardziej mylnego! Ich propozycja to często spektakularna przebudowa bądź wręcz zburzenie jej fasady, ale bez dotykania zepsutych fundamentów.
Dzień po tym, jak Amerykanie wybrali Donalda Trumpa na 45. Prezydenta Stanów Zjednoczonych, w polskiej publicystyce Tomasz Terlikowski precyzyjnie zdiagnozował pułapkę, w jakiej znaleźli się konserwatywni i katoliccy wyborcy. „Na razie najczęstszą postawą jest opowiedzenie się po jednej ze stron sporu (mainstream–antymainstream). Jedni z katolików obawiają się populizmu, więc zaczynają popierać zwolenników cywilizacji śmierci, a drudzy tak bardzo chcą walczyć z aborcją czy aborcjonizmem, że nie dostrzegają, iż populiści nie są wcale ich trwałymi sprzymierzeńcami, a już na pewno nie można ich traktować jako zwolenników cywilizacji życia”. Katolicki publicysta wylicza gros zarzutów wobec Trumpa i jego odpowiedników w innych państwach. Zapewne ku zaskoczeniu swoich etatowych liberalnych krytyków najpoważniejszy problem Terlikowskiego z lokalistami to budowanie przez nich polityki na antyuchodźczym aktywizmie i antyimigranckich resentymentach. „Państwa mają oczywiście prawo decydować o tym, kogo i kiedy wpuszczą do siebie, ale tak silne akcenty antyimigranckie nie są do pogodzenia z katolicyzmem” – przekonuje publicysta. „Wcale nie jest to sprawa Franciszka, bowiem tak samo pisali i mówili o uchodźcach Jan XXIII, Paweł VI, Jan Paweł II i Benedykt XVI” – dodaje.
Co zatem czynić, skoro lokalistyczna dobra zmiana okazuje się zmianą powierzchowną i wcale niekoniecznie zgodną z oczekiwaniami? Zacząć myśleć o zmianie prawdziwie radykalnej.
Test „pakietu Franciszka”
Miniony rok przyniósł na krajowym podwórku precyzyjną ilustrację potrzasku, o którym pisze Terlikowski. 27 lipca 2016 r., na początku wizyty z okazji Światowych Dni Młodzieży, papież Franciszek spotkał się na Wawelu z przedstawicielami polskich władz. Krótkie przemówienie zawierało szereg politycznych wskazówek i dwa bardzo konkretne, rozliczalne wręcz wezwanie wobec polskiej klasy politycznej. Ojciec Święty mówił o potrzebie przedkładania pamięci dobrej nad pamięć negatywną, obowiązku dbania o rodzinę i – co w niezrozumiały sposób, gdy wziąć pod uwagę skalę problemu dotykającą milionów polskich rodzin, przeszło zupełnie niezauważone – konieczności wypracowania polityki mogącej skłonić Polaków do powrotu z emigracji do kraju.
Najwięcej emocji budzić musiały te dwa najbardziej konkretne i – zapewne dla wielu obserwatorów życia i części wiernych Kościoła – kontrowersyjne wezwania Franciszka. „Potrzebna jest gotowość przyjęcia ludzi uciekających od wojen i głodu; solidarność z osobami pozbawionymi swoich praw podstawowych, w tym do swobodnego i bezpiecznego wyznawania swojej wiary” – mówił papież do polskich polityków wobec kryzysu uchodźczego. „Życie musi być zawsze przyjęte i chronione – zarówno przyjęte, jak i chronione – od poczęcia aż do naturalnej śmierci, i wszyscy jesteśmy powołani, aby je szanować i troszczyć się o nie” – przypomniał .
Efekt? Trudno wskazać w Polsce partie czy środowiska polityczne, które oba wezwania Ojca Świętego przyjęłyby do swej agendy jako integralny pakiet. Dla obserwatorów polskiego życia publicznego jest przecież czymś oczywistym, że jeśli w Polsce ktoś opowiada się za aktywną pomocą i przyjęciem uchodźców, to ochrona życia w najlepszym razie nie jest w centrum jego zainteresowań czy aktywności – i odwrotnie.
Tymczasem właśnie ów pakiet Franciszka, równolegle działania na rzecz przyjęcia uchodźców i zmiany przepisów w stronę bardziej konsekwentnej ochrony życia, to chyba najbardziej aktualny przykład dobrze rozumianego radykalizmu politycznego, którego dziś potrzebujemy.
Oba postulaty, tak rozłączne w pozakościelnej debacie, wyrastają wszak z tego samego korzenia, czyli postawienia w centrum wszelkiego politycznego namysłu ludzkiej godności. Zazwyczaj jednak zdeklarowani zwolennicy realizacji jednego z tych postulatów są jeszcze bardziej zagorzałymi przeciwnikami drugiego z działań.
Dlaczego my?
Zawodowi politycy tak bardzo zanurzyli się w wyimaginowany świat medialnego kłamstwa (modnie zwanego dziś postprawdą), że ich radykalizm jest głównie radykalizmem oskarżeń, gróźb i kąśliwych memów. Nawet gdyby nie chcieli, to nie umieliby dziś podjąć się takiego radykalizmu. Brakuje im po prostu narzędzi. Te dostosowane są bowiem do uprawiania medialnej pseudopolityki. Jej sensem nie jest ani skuteczne rządzenie, ani nawet zdobycie władzy. Chodzi raczej o utrzymywanie się na powierzchni, o bycie obecnym w grze. Jak długo jesteśmy w grze – telewizje nas zapraszają, dziennikarze są gotowi wypuszczać przecieki z naszego obozu, nasze socialmediowe wpisy budzą czyjąś (rzadziej) aprobatę lub (częściej) oburzenie – tak długo mamy szansę, że to do nas uśmiechnie się rządząca polityką fortuna. Co z nią zrobimy, jeśli jednak będzie nam dana? Zaczniemy się tym martwić, jak już do tego dojdzie.
Tymczasem polityczny radykalizm, choćby i ten zawężony na potrzeby tego wywodu do pakietu Franciszka, wymaga zupełnie innego arsenału narzędzi. Jego domeną jest polityka klasycznie rozumiana – rządzenie jako rozwiązywanie wspólnych problemów, budowanie (choćby i zmiennych!) koalicji społecznych na rzecz konkretnych spraw, wreszcie szukanie jedności tam, gdzie na pozór widać jedynie konflikt. Problem w tym, że to polityka opowiadana długimi traktatami, zniuansowanymi wywodami. Takiej polityki nie sposób prosto przełożyć na telewizyjną setkę ani wpis w mediach społecznościowych. W pseudopolitycznej rzeczywistości każde „ale” zostanie wycięte, drugie zdanie nie zmieści się na memie, trzeciej minuty nagrania nikt już nie obejrzy. Każde zaskakujące zdanie zostanie wyrwane z kontekstu i przedstawione jako własna karykatura. Każde wyjście poza ogólnie przyjętą narrację swojego obozu grozi wykluczeniem. Każda próba łagodzenia sporu i znajdywania punktów wspólnych zakończy się oskarżeniem, jeśli nie o zdradę, to na pewno o oddawanie pola wrogowi.
Wbrew pozorom załatwianie konkretnych spraw, budowanie czasem zaskakujących koalicji i przerzucanie mostów ponad podziałami zupełnie nie najgorzej ma się w sektorze obywatelskim. To pozapartyjni społecznicy (choć chętniej napisałbym – pozapartyjni politycy) potrafili na jednym marszu przeciwko tajnym negocjacjom w sprawie transatlantyckich umów zgromadzić polityków lewicy i prawicy. To organizacje obywatelskie monitorują dziś prace legislacyjne, nagłaśniają kontrowersje i starają się lobbować za i (głównie) przeciw konkretnym ustawom, budując przy tej okazje zaskakujące koalicje. Tak było w przypadku Prawa o zgromadzeniach w tej i poprzedniej kadencji, gdy najpierw przeciw projektowi prezydenta Komorowskiego, a teraz ustawie PiS na sejmowych komisjach gardłowali przedstawiciele organizacji promujących wolności obywatelskie w ich demoliberalnym rozumieniu i posądzani o faszyzujące skłonności narodowcy. To w tych środowiskach powstają dziś jeszcze jakieś ostre, merytoryczne polemiki i zawzięte spory wewnątrz- i ponadśrodowiskowe. Tu wreszcie czyta się i zapisuje tysiące stron publicystyką, eseistyką i ekspertyzami.
Nie bez powodu właśnie w organizacjach obywatelskich znajdziemy dziś tych, którzy czasem z oczywistej inspiracji, ale czasem zupełnie mimowolnie, będąc jak najdalszymi od inspirowania się nauką Kościoła, realizują różne postulaty, z których złożyć można by wręcz program chrześcijańskiego radykalizmu politycznego.
To banał, że w sektorze pozarządowym powstają (też, niestety, zwykle rozłącznie…) zarówno inicjatywy pomocy uchodźcom, jak i ochrony życia nienarodzonego. Ale wprost w słowach kolejnych papieży znaleźć można wezwanie do działalności prowadzonej przez cały szereg organizacji.
„Uczciwość w kontaktach między rządzącymi a rządzonymi, jawność w administracji publicznej, bezstronność w rozstrzyganiu spraw publicznych, poszanowanie praw przeciwników politycznych, ochrona praw ludzi oskarżonych w procesach i sądach doraźnych, sprawiedliwe i uczciwe wykorzystanie pieniędzy publicznych, odrzucenie niegodziwych metod zdobywania, utrzymywania i poszerzania władzy za wszelką cenę” – wylicza w Veritatis splendor Jan Paweł II pożądane i wynikające z ludzkiej godności zasady organizowania życia politycznego. Jeżeli przyjrzeć się po kolei tym postulatom, to właśnie wśród organizacji obywatelskich od prawa do lewa, a nie wśród zawodowych polityków, znajdziemy w Polsce tych, którzy skutecznie i profesjonalnie działają na rzecz jawności życia publicznego, transparentności wydatków państwa, monitoringu wymiaru sprawiedliwości. Analogicznych uzasadnień i przykładów można by szukać w dokumentach poświęconych budowaniu relacji międzynarodowych w duchu pokoju, trosce o środowisko naturalne czy zagadnieniom ekonomicznym. W każdym z tych obszarów to sektor obywatelski wydaje się być w Polsce istotniejszym czynnikiem troski o nie niż świat partyjnej polityki.
Rzeczywistość nie znosi próżni. Gdy partie polityczne się degenerują, w ich mniejszej lub większej ideowej bliskości powstają środowiska pokrewne, ale starające się mimo swych ograniczonych możliwości robić politykę naprawdę. Jedne koncentrują się na pracy intelektualnej, inne na edukacji, jeszcze inne starają się dostarczać rozwiązań instytucjonalnych czy prawnych. Niektóre próbują obejmować swoimi zainteresowaniami całokształt spraw publicznych, inne koncentrują się na wybranym obszarze życia politycznego. Organizacje te – zwłaszcza zajmujące się horyzontalnie sprawami publicznymi, skupione wokół pism idei czy ośrodków eksperckich – tworzą zaś ci, którzy swój polityczny temperament łączą z cechami odwodzącymi ich od partyjnego czy wyborczego zaangażowania.
Przekroczyć Rubikon polityczności
Jedną z tych cech każących trzymać się na dystans od zawodowej polityki z pewnością jest pewne programowe umiarkowanie, które nie pozwalało dotąd społecznikom głosić swych tez i postulatów tak kategorycznie, jak mają to w zwyczaju przedstawiciele partii. Dziś jednak owo umiarkowanie i roztropność głosić trzeba właśnie równie kategorycznie, głośno i na przekór własnym ograniczeniom, jako przeciwwagę wobec emocjonalnych pseudoradykalizmów. Pomimo zarzutów o partyjne i wyborcze aspiracje, egoizm czy brak skromności czas odrzucić wygodny sztandar apolityczności i, nie zmieniając wiele w swej dotychczasowej pracy, nazywać ją otwarcie pracą polityczną.
Znów najcelniejsze uzasadnienie takiego zwrotu znajdziemy w Kościele. „Prawo i obowiązek uczestniczenia w polityce dotyczy wszystkich i każdego; formy tego udziału, płaszczyzny, na jakich on się dokonuje, zadania i odpowiedzialność mogą być bardzo różne i wzajemnie się uzupełniać. Ani oskarżenia o karierowiczostwo, o kult władzy, o egoizm i korupcję, które nierzadko są kierowane pod adresem ludzi wchodzących w skład rządu, parlamentu, klasy panującej czy partii politycznej, ani dość rozpowszechniony pogląd, że polityka musi być terenem moralnego zagrożenia, bynajmniej nie usprawiedliwiają sceptycyzmu i nieobecności chrześcijan w sprawach publicznych” – stawiał rzecz radykalnie Jan Paweł II w adhortacji Christifideles laici.
Coraz donośniejsze stają się głosy, przy których polityczne postulaty wyprowadzane z nauczania Kościoła brzmią jak wzorce umiarkowania i roztropności.
Próba reaktywacji konsekwentnie chrześcijańskiej polityki w Europie jest jednak nie tylko powinnością, ale też namacalną szansą na ucywilizowanie lokalistycznego przewrotu, swoistą próbą ochrzczenia często wulgarnych i nienawistnych populizmów, wyrastających z poczucia niesprawiedliwości, któremu właśnie chrześcijańska polityka mogłaby zaradzić.
Potrzebujemy prawdziwego radykalizmu politycznego, który wołał będzie natrętnie o powrót polityki do jej republikańskich korzeni.
Zacząłem od stwierdzenia, że przekleństwem pozarządowych środowisk obywatelskich jest fakt, że nie potrafią się one do swej polityczności przyznać. Zakończmy wezwaniem, by zainspirowane katolicką nauką społeczną, lub choćby i wyprowadzając swą jednoznaczną polityczność z innych pobudek, spróbowały stać się awangardą prawdziwie radykalnej politycznej zmiany. Ktoś musi zarazić zawodowych polityków wolą rozwiązywania ukrywanych pod powierzchnią życia społecznego problemów, nim nabrzmiałe zmiotą ich na stałe znad tej powierzchni.
Materiał pochodzi z 46. teki czasopisma „Pressje”. Zachęcamy do nabycia numeru i prenumeraty pisma.