Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  20 października 2017

Bez państwa wolnego rynku by nie było

Piotr Wójcik  20 października 2017
przeczytanie zajmie 8 min

Redystrybucja jest wynalazkiem dużo starszym niż rynek, a gospodarka rynkowa nigdy nie zaistniałaby na szeroką skalę, gdyby nie państwo. Tylko wszystkie te trzy elementy razem mogą stworzyć kompletny i sprawny model gospodarczy.

Bajka o Lewiatanie

Jednym z najdziwniejszych mariaży ideowych jest połączenie światopoglądowego konserwatyzmu z gospodarczym leseferyzmem. Wynika on z dosyć popularnego przeświadczenia, że gospodarka rynkowa jest naturalnym stanem człowieka. Według tej koncepcji, dominującej od w sumie nie tak długiego czasu, człowiek jest zwierzęciem ekonomicznym. Ma naturalną tendencję do wymiany, targowania się czy szukania zysku. Można powiedzieć, że w genach zapisaną mamy smykałkę do interesów.

Gdy nie istniały jeszcze pętające człowieka struktury państwowe i szerzej – instytucjonalne, ludzie swobodnie gospodarowali swoimi dobrami, wchodząc w relacje wymiany z napotykanymi bliźnimi. Inaczej mówiąc, gdy nasz przodek coś złowił lub zebrał i nie dał rady tego zjeść, to zaraz rozglądał się za możliwością „opylenia” swego nadmiaru. Chęć zysku drzemała w naszych przodkach już w jaskini – „tanio zebrać, drożej sprzedać”, to przecież odwieczna zasada. Tak się kręciła ta pierwotna gospodarka rynkowa, aż zaczęły się pojawiać coraz bardziej ograniczające naszą kreatywność struktury i instytucje. Na początku jeszcze w sposób niezbyt inwazyjny. Zrzucaliśmy się więc na raczkujące struktury państwowe, które nie wychodziły poza swoje fundamentalne funkcje, takie jak utrzymywanie jako takiego porządku społecznego. Było to dla wszystkich raczej korzystne, bo w spokoju łatwiej handlować. „Biznes lubi ciszę” – powiadali zapewne już setki lat temu nasi przodkowie.

Zdaniem zwolenników tej koncepcji państwo i inne instytucje publiczne coraz bardziej się jednak rozrastały, wchodząc z butami w kolejne sfery gospodarki, regulując je i opodatkowując. Na wolną przedsiębiorczość było coraz mniej miejsca. Zaczęto wymagać licencji na działalność, przeróżnych pozwoleń i uiszczania opłat. Zwieńczeniem tego procesu było pojawienie się mechanizmu redystrybucji, czyli zdzierania ze społeczeństwa sporej części bogactwa, by to bogactwo z powrotem rozdzielić, oczywiście z zachowaniem dla siebie prowizji. Redystrybucja jest więc całkiem świeżym, w zasadzie XX-wiecznym pomysłem na zakamuflowanie zwyczajnej państwowej kradzieży.

Wcześniej redystrybucja właściwie nie istniała, a im dalej popatrzymy w przeszłość, tym mniejszą dostrzeżemy ingerencję państwa, a zakres wolności – szerszy. Konserwatyzm logicznie łączy się w tej koncepcji z liberalizmem gospodarczym. Skoro konserwatyści odwołują się do starej dobrej przeszłości – a kiedyś to był naprawdę wolny rynek – to chyba oczywiste, że konserwatysta powinien być gospodarczym liberałem. Leseferyzm jest więc po prostu postulatem powrotu do tradycyjnego modelu gospodarczego, nieznającego nowoczesnych fanaberii, takich jak redystrybucja, regulacje czy interwencja państwa.

Plemienna logika daru

Problem w tym, że ta ogólnie zarysowana bardzo popularna koncepcja została w całości wyssana z palca. To właśnie gospodarka rynkowa jest stosunkowo nowym modelem gospodarczym. Nie mówiąc o idei wolnego rynku, która naszym przodkom nawet do głowy by nie przyszła. Pierwotne społeczeństwa tworzyły wspólnoty oparte o… redystrybucję.

Tak, redystrybucję, która jest jednym z najstarszych wynalazków człowieka. A gospodarki przedkapitalistyczne (np. średniowieczne) były pełne takich zasad, które u zwolenników wolnego rynku wzbudziłyby jedną myśl: „uwaga, socjalizm!”. Być może najlepiej sposób kształtowania się gospodarki rynkowej opisał Karl Polanyi w pracy pt. Wielka transformacja.

Oczywiście każda społeczność musiała wypracować sobie własny model gospodarczy. Jednak zawsze model ten był zależny od porządku społecznego, nie odwrotnie. W społeczeństwach plemiennych sposób gospodarowania był pochodną relacji społecznych. Relacje te nie opierały się jednak na indywidualnych dążeniach, lecz na celach wspólnotowych. Jednostka w czasach wspólnot plemiennych była w zasadzie bezbronna, więc egoizm byłby zwyczajnym strzałem w stopę. Nikomu do głowy nie przychodziło, żeby zachachmęcić coś dla siebie ze wspólnych dóbr.

Społeczeństwo, a więc też gospodarka, były oparte o dwie zasady: wzajemności oraz redystrybucji.

Pierwsza polegała na logice daru – ludzie i społeczności obdarowywali się nawzajem potrzebnymi dobrami, jednak nikt nie zastanawiał się, czy te dary są równoważne. Najczęściej dary te były rozłączne w czasie – „ja ci coś dam dziś, a ty mi oddasz następnym razem”. Mniej więcej tak, jak wygląda to współcześnie we wspólnotach towarzyskich – „spoko, ja dziś stawiam, ty najwyżej jutro coś postawisz”. Nikt nie prowadził rachunkowości wręczanych dóbr i nie miał pretensji, że jego dary są bardziej wartościowe.

Równie istotna, jeśli nie bardziej, była w tych społeczeństwach zasada redystrybucji. Znaczna część dóbr zdobytych przez członków plemienia trafiała do ośrodka centralnego – mógł nim być np. wódz, mogło nim być ciało kolektywne. Ośrodek ten odpowiadał za przechowanie dóbr i ich dystrybucję, w zależności od potrzeb i sytuacji. Co więcej, im większa wspólnota, obejmująca większe terytorium, tym większe znaczenie zdobywała zasada redystrybucji, dzięki której tworzył się lokalny podział pracy. Każdy mógł się skupić na swojej działce, bo wiedział, że inne dobra dostanie z rozdzielnika.

Socjalizm Hammurabiego

Właśnie w taki sposób funkcjonują też społeczności plemienne, które uchowały się do czasów współczesnych. Ludy z Wysp Trobrianda, które zbadał na początku XX w. polski badacz Bronisław Malinowski, opierają się o redystrybucję wewnątrz terytorialnie określonej wspólnoty. Natomiast relacje zewnętrzne ludów z Wysp są oparte o wymianę darów w ramach rytuału „kula”. Mieszkańcy poszczególnych wysp co jakiś czas wyruszają w podróż na inne wyspy, zgodnie ze wskazówkami zegara, by wręczyć na miejscu dary. Nie ma tu miejsca na targowanie się. Cały mechanizm oparty jest o przeświadczenie, że za jakiś czas przedstawiciele obdarowanej wspólnoty sami przypłyną w odwiedziny.

W starożytności im bardziej rozwinięta była cywilizacje, tym bardziej na pierwszy plan wybijała się redystrybucja. Na niej oparte były systemy gospodarcze starożytnych Babilonii i Egiptu.

Z terytorium całego państwa do wielkich składów zwożono dobra, które następnie były dystrybuowane przez miejscowego władcę. Zasady podziału były bardzo rozbudowane – stosowano gradację społeczną, przydziały były zróżnicowane. W Egipcie istniały składy lokalne oraz centralne, funkcjonujące bezpośrednio pod okiem faraona, gdzie wszystkie dobra były dokładnie rejestrowane. Dzięki redystrybucji rozwijał się podział pracy – na zasadzie „skup się na swojej działce, resztę dostaniesz”. Redystrybucja dominowała też w starożytnych Chinach, Indiach czy imperium Inków. Oczywiście jej obraz wcale nie był nieskazitelny. Na tym systemie najczęściej w nieproporcjonalny sposób korzystały klasy rządzące i klasy próżniacze, których głównym osiągnięciem było ulokowanie się blisko władzy. Trudno ówczesne mechanizmy porównać z redystrybucją prowadzoną przez dzisiejsze państwa, która jest dużo bardziej transparentna i która zmniejsza nierówności w skali całego społeczeństwa, a nie tylko zaopatrza jego wierchuszkę. Mimo wszelkich niedoskonałości redystrybucji, to właśnie ona jest dużo bliższa naturze człowieka niż wymiana rynkowa.

Wolny rynek, ale tak na 50%

Z biegiem czasu zaczęły się kształtować pierwsze rynki. Nie były one jednak częścią lokalnych gospodarek, tylko służyły do wymiany zagranicznej. Był to sposób, by lokalna gospodarka weszła w posiadanie dóbr niedostępnych na miejscu, czego przykładem może być wymiana angielskiej wełny na portugalskie wino. Rynki wymiany dóbr kształtowały się w miejscach postoju kupców (np. przy ujściach rzek), wokół których zaczęły powstawać coraz większe miasta. Z wymiany była jednak wyłączona produkcja na potrzeby lokalne. Gospodarka lokalna wciąż opierała się o tradycyjne modele rolnicze, a lokalni włodarze starannie dbali, by trzymać ją z dala od rynków.  Gospodarka rynkowa była więc jedynie uzupełnieniem wiodącego modelu gospodarczego. Nad handlem pieczę sprawowały miasta, zgrupowane chociażby w Hanzie, która była związkiem kupców z miast usytuowanych nad Morzem Północnym i Bałtykiem.

Miasta były więc ośrodkiem kształtowania się rynków, jednak nie miały one nic wspólnego ze współczesną, ideologiczną najczęściej, koncepcją wolnego rynku. O ile handel zagranicznymi dobrami był względnie swobodny, o tyle zaopatrzenie w żywność było obwarowane chociażby jawnością transakcji oraz wyłączeniem pośredników, by zapobiec wzrostowi cen.

Kupcy z innych miast mieli zakaz handlu detalicznego – mieli sprzedać hurtem to, co przywieźli, i odjechać. W przypadku towarów przetworzonych produkcję i handel ściśle regulowały cechy rzemieślnicze. Relacje między mistrzem a czeladnikiem, warunki pracy czy wysokość płac pozostawały w gestii cechów. Produkcja na eksport (np. sukno) opierała się o protokapitalistyczne metody (praca najemna, produkcja prawie „masowa”), natomiast wytwórczość lokalna była ściśle regulowana potrzebami i ograniczano ją do poziomu opłacalności. Oczywiście miasta nie trzymały wsi z dala od rynków tylko z dobroci serca. Chciały też utrzymać swoją kontrolę nad wymianą. Gdyby wieś zaczęła swobodnie oferować swoje dobra, stałaby się dla miejskich kupców oraz cechów konkurentem. Miało to jednak też dobre strony – chroniło produkcję lokalną przed konkurencją zewnętrzną i stabilizowało zaopatrzenie w podstawowe dobra. Bez wątpienia w średniowieczu gospodarka rynkowa była marginesem, a istniejąca wymiana była bardzo silnie regulowana.

Jak państwo stworzyło wolny rynek

W wiekach XV i XVI na scenę polityczną śmiało wkroczyło scentralizowane państwo. Francja czy Anglia zaczęły prowadzić politykę merkantylizmu, co oznaczało w istocie stosowanie protekcjonistycznej polityki miast w skali całego kraju. W wyniku interwencji państwa rynek wewnętrzny stał się jedną z podstaw gospodarki. W Anglii system cechowy upadł wraz z procesem stopniowego osłabiania miast względem państwa. Wieś zaczęła się powoli uprzemysławiać już bez nadzoru cechów. We Francji rozciągnięto system cechowy na cały kraj, ale pod swoją kuratelę wzięło go państwo. Niektóre cechy przekształciły się w instytucje wręcz państwowe. Państwo zaczęło więc uwalniać rynek wewnętrzny od dominacji miast, jednak obwarowało go własnymi regulacjami. Miejskie partykularyzmy straciły na znaczeniu, a na pierwszy plan wysunął się interes państwa. Rozbite dotąd kraje zaczęły się coraz bardziej integrować dzięki uwolnieniu przez państwo rynku wewnętrznego, który jednak był ściśle chroniony przed konkurencją zewnętrzną barierami celnymi oraz regulacjami utrudniającymi dostęp do niego kupcom zagranicznym.

Nadal jednak nie można było mówić o istnieniu gospodarki rynkowej.

Państwa merkantylistyczne wciąż chroniły przed obrotem rynkowym ziemię oraz siłę roboczą. Pierwsza poddana logice rynkowej została ziemia. W Anglii miało to miejsce w wyniku procesu grodzenia pól, co niejednokrotnie pozbawiało biedotę wiejską środków do życia.

Ten „skutek uboczny” był jednym z powodów, dla których cały proces był hamowany przez dynastię Tudorów i początkowo Stuartów. Najdłużej chroniona przed rynkiem była praca. Dopiero w roku 1795 w Anglii zniesiono „ustawę osiedleńczą”, która wiązała robotnika z parafią, uniemożliwiając opuszczenie okolicy, w której mieszkał, i podjęcie pracy w innej części kraju. Jednak w tymże roku wprowadzono także tzw. system speenhamlandzki, który gwarantował minimalny dochód każdemu, kogo zarobki nie przekraczały pewnego poziomu. System ten bardzo hamował podaż pracy, gdyż ówczesne płace były tak niskie, że nie stanowiły konkurencji wobec zasiłku. W konsekwencji lepiej było pobierać ówczesny „socjal”, niż podjąć pracę zarobkową. System zniesiono w 1834 ro., co ostatecznie włączyło pracę do wymiany rynkowej. Dopiero od tego momentu możemy mówić o istnieniu pełnej gospodarki rynkowej.

Rynek i redystrybucja to tylko narzędzia, nie cele same w sobie

Jak widać gospodarka rynkowa to stosunkowo nowy wynalazek. Im dalej w przeszłość, tym obowiązujący model gospodarczy miał mniej wspólnego z koncepcją wolnego rynku, która rządzi naszym życiem gospodarczym dzisiaj. Pierwotne wspólnoty dzieliły się dobrami i do głowy im nie przyszło, żeby prowadzić równorzędną wymianę. Redystrybucja nie jest nowoczesną fanaberią – to dzięki niej zaczął się w ogóle rozwijać podział pracy. Wymiana rynkowa była bardzo ściśle regulowana na długo przed powstaniem państwa. I to właśnie państwo  zaczęło tworzyć rynek krajowy, który wcześniej nie mógł się pojawić w związku z protekcjonistyczną polityką miast. Od zarania dziejów nasi przodkowie zdawali sobie również sprawę, że uwalnianiu rynków muszą towarzyszyć przepisy ochronne, by nie doprowadzić do załamania krajowej wytwórczości oraz pauperyzacji nieposiadających majątku mas.

Zarówno redystrybucja, jak i rynek to sztuczne wytwory  człowieka, wymyślone po to, by porządkować rzeczywistość gospodarczą. Nie ma więc żadnego powodu, by rezygnować z jednego bądź drugiego, lub twierdzić, że jedno jest ważniejsze od drugiego.

Nie ma też podstaw, by uważać, że rynek jest istotniejszy niż państwo – bez tego okropnego, opresyjnego państwa rynek nigdy na taką skalę, by nie zaistniał. Jeśli chcemy czerpać z doświadczeń naszych przodków, to powinniśmy dążyć do harmonijnego koegzystowania państwa, rynku i redystrybucji – bez każdego z tych członów model gospodarczy byłby ułomny.

Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.