Zagraniczne pieniądze kręcą polską polityką? Soros, aborcja i polskie NGO
W skrócie
„Pieniądze Sorosa”, choć często mityczne, robią w Polsce zawrotną karierę. Nie należy jednak zupełnie lekceważyć problemu finansowania polityki z zagranicy. Zamiast regulowania sprawy „siekierą”, potrzeba pakietu rozwiązań, które będą motywowały organizacje do troski o finansową niezależność. Przede wszystkim należy jednak uzupełnić braki w przepisach, które pozwalają na zewnętrzną ingerencję w „twardą” polską politykę. Nasze prawo jest bowiem w tym zakresie dziurawe jak szwajcarski ser. Zacznijmy działać bez histerii i nadmiernych emocji, zanim – choćby przy okazji referendum konstytucyjnego – przekonamy się, jak łatwo i zupełnie legalnie można wydawać miliony na ingerencję w polską politykę. Zwłaszcza, że wbrew internetowym hejterom płynąć tu będą raczej ruble, niż dolary czy szekle.
Kto sfinansował „czarny protest”?
Kilka dni temu „Rzeczpospolita” informowała, powołując się na ustalenia Instytutu Ordo Iuris, że „do polskich organizacji feministycznych przypłynęło w postaci niewielkich grantów w sumie ok. miliona złotych”. Chodzi o to, że zagraniczne organizacje feministyczne sfinansowały ubiegłoroczny „czarny protest” i, jak same informują, wpłynęły w ten sposób na wycofanie się parlamentu z proponowanych zmian przepisów. W tle pojawia się oczywiście wszechmocny, wedle wielu uczestników debaty publicznej, George Soros, z którym część donatorów „marszów z parasolkami” ma być związana.
Feministki odpowiadają krótko: skoro nie ma forsy w Polsce, to bierzemy ją z zagranicy. „[Ordo Iuris] czyni sensację wokół oczywistej kwestii, że organizacje pozarządowe, w tym kobiece, muszą zdobywać środki na działalność w fundacjach zagranicznych. Można zapytać, gdzie kobiety miałyby znaleźć środki na działalność? (…) Osobiście nie widzę nic zdrożnego, że organizacje, które w Polsce nie mogą znaleźć funduszy, szukają ich za granicą. Tak to działa na całym świecie” – napisała była wicemarszałek Sejmu i liderka Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, Wanda Nowicka. Przy okazji zarzuciła korzystanie z zagranicznych pieniędzy konserwatywnemu think tankowi. Jego przedstawiciele odpowiedzieli, że „przychody pochodzące z zagranicy to średnio mniej niż 1% całości otrzymywanych darowizn”.
Czy zatem faktycznie nie ma żadnego problemu? Jest i to poważny. Powinniśmy nie tylko otwarcie, bez uprzedzeń i bez uproszczeń o nim dyskutować, ale też spróbować ponad politycznymi podziałami go rozwiązać.
Cienka czerwona linia
Otóż, czy finansowanym z zagranicy organizacjom pozarządowym się to podoba czy nie, polski ustawodawca – niestety dość wybiórczo, ale jednoznacznie co do intencji – zdecydował, że polska polityka nie powinna być finansowana ze środków pochodzących z zagranicy. Tak mówią przepisy Ustawy o partiach politycznych (art. 25), Kodeks Wyborczy (art. 132) i wreszcie Ustawa o wykonywaniu inicjatywy ustawodawczej przez obywateli (art. 16). Ta trzecia jest najciekawsza, gdy chodzi o zarzuty wobec feministek.
Otóż tegoroczna edycja „czarnego protestu” związana jest właśnie z realizacją Obywatelskiej Inicjatywy Ustawodawczej „Ratujmy Kobiety”. W komitecie założycielskim znajdują się przedstawicielski tych samych organizacji, o których mowa w informacjach podanych przez Ordo Iuris. Co więcej, organizacje te same przyznają, że stoją za obywatelską ustawą.
Tymczasem przepisy są jednoznaczne: na cele związane z wykonywaniem inicjatywy ustawodawczej komitetowi nie mogą być przekazywane środki finansowe pochodzące m.in. od osób fizycznych nie mających miejsca zamieszkania na terenie Rzeczypospolitej Polskiej (z wyłączeniem obywateli polskich zamieszkałych za granicą), cudzoziemców mających miejsce zamieszkania na terenie Rzeczypospolitej Polskiej i osób prawnych nie mających siedziby na terenie Rzeczypospolitej Polskiej. Co ciekawe, zakaz ten obejmuje również „wartości niepieniężne”!
Gdyby zatem okazało się, że w bezpośredni lub pośredni sposób na cele związane z realizacją zbiórki podpisów pod, radykalną nota bene, ustawą feministek wydawano środki pochodzące z opisanych przez Ordo Iuris grantów, to moglibyśmy mieć do czynienia ze złamaniem przepisów ustawy. Problem w tym, że nawet gdybyśmy chcieli precyzyjne rozstrzygnąć, czy tak się stało – przecież świadczą o tym nie tylko przelewy na konto komitetu, zwłaszcza gdy mówimy o wskazanych w ustawie wartościach niepieniężnych! – to okazałoby się to niezwykle trudne.
By było jasne, nie chodzi w tym miejscu o to, czy sympatyzujemy z feministkami czy nie i co sądzimy o ich projekcie ustawy. Dokładnie z tymi samymi wątpliwościami mielibyśmy przecież do czynienia, gdyby okazało się, że wsparcie Ordo Iuris dla projektu #StopAborcji było w jakiś sposób finansowane z zagranicy. Jedno jest pewne: na mocy dziś obowiązujących przepisów mamy poważny problem prawny, jeśli zaangażowane w twardą politykę organizacje pozarządowe pozyskują pieniądze spoza Polski.
Kiedy NGO robią politykę?
W Polsce przyjęło się bowiem, o czym była mowa również na naszych łamach, sztucznie oddzielać „twardą politykę”, prowadzoną przez partie, posłów i samorządowców od „działalności obywatelskiej” realizowanej przez tzw. społeczników i organizacje pozarządowe. Tymczasem w wielu przypadkach – jak w tym opisanym powyżej – te rzeczywistości istotnie się przecinają. I bardzo dobrze!
Organizacje obywatelskie nie powinny bać się polityczności własnych działań, lecz z dumą je podkreślać. Tylko presja ze strony ideowych środowisk politycznych nieuczestniczących w bieżącej walce o władzę (rozumianej jako osobiste ubieganie się o stanowiska) może w dłuższej perspektywie przywrócić słowu „polityka” jego klasyczne, republikańskie rozumienie: troski o dobro wspólne.
Jednak za takim postawieniem sprawy iść muszą konsekwencje: uprawiając politykę, nie możemy próbować skrywać się pod płaszczykiem „apolitycznych ekspertów”, a na jakąkolwiek próbę nowego uregulowania naszych działań czy choćby debaty na temat naszej niezależności alergicznie reagować histerycznymi okrzykami o „zamachu na społeczeństwo obywatelskie”.
Spróbujmy zatem zrekonstruować, co ustawodawca mógł mieć na myśli, zakazując finansowania partii, kampanii wyborczych oraz tworzenia i promowania obywatelskich ustaw ze środków spoza Polski. Wydaje się, że chodziło o jedną, zasadniczą sprawę – uwolnienie polskiej polityki od zagranicznych wpływów, zwłaszcza finansowych. C
zy istnieje jednak jakościowa różnica między wpływem na politykę za pośrednictwem sfinansowania powstania obywatelskiego projektu ustawy (który potem musi i tak przyjąć Sejm, Senat i podpisać prezydent – chodzi zatem jedynie o pewną „manifestację woli” obywateli), a wpływem w postaci sfinansowania organizacji protestów przeciw przyjęciu innej ustawy (których cel jest przecież ten sam: skłonienie Sejmu, Senatu i Prezydenta RP do podjęcia jakiejś decyzji przez „manifestację woli” obywateli)? Sądzę, że nie. Tymczasem pierwsze w Polsce nie jest legalne, gdy pieniądze pochodzą z zagranicy, a drugie – już tak.
Działacze środowisk obywatelskich powinni zatem zrozumieć, że nawet na gruncie dotychczasowego polskiego prawodawstwa dyskusja o finansowaniu NGO’sów pieniędzmi spoza kraju nie jest niczym absurdalnym. Głosy, które reagują na nią argumentum ad Putinum chyba nie zdają sobie z tego sprawy. Zwłaszcza, że przekonanie o potrzebie debaty oczywiście nie oznacza jeszcze przekonania o konieczności ustanowienia w tym zakresie jakichś regulacji, a już szczególnie zakazów czy „stygmatyzacji” wspieranych spoza Polski organizacji.
Soros nie taki potężny, jak go malują
Jakkolwiek z agendą wielu organizacji wspieranych przez George’a Sorosa fundamentalnie się nie zgadzam, a w niektórych przypadkach wprost uważam ją za szkodliwą, to jednocześnie jestem przekonany, że polityczne znaczenie „pieniędzy Sorosa” w Polsce jest niewielkie. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że nawet jeżeli przez lata środki pochodzące z Open Society Foundations pozwalały w Polsce tworzyć silne i nadające przez lata ton „środowisku pozarządowemu” instytucje, to nie da się ukryć, że są one są dziś w debacie publicznej zwyczajnie „w odwrocie”.
Co więcej, one akurat od lat starają się wyraźnie informować o pochodzeniu środków na swoją działalność. Mówiąc nieco przewrotnie: mniej powinniśmy przejmować się tym, że George Soros sfinansował w Polsce powstanie Fundacji Batorego, a bardziej tym, że rodzimy biznes i my sami, obywatele, przez ponad ćwierć wieku nie byliśmy w stanie sfinansować powstania kilku innych obywatelskich instytucji politycznych o podobnych zasobach infrastrukturalnych. Przewaga infrastrukturalna Batorego nad innymi – w tym rzekomo dyskryminowanymi przez lata organizacjami konserwatywnymi – była bowiem przez lata źródłem jej wpływu na „trzeci sektor”.
To według mnie też kluczowy, choć powszechnie niedostrzegany, zwłaszcza po „prawej stronie sektora pozarządowego”, aspekt w dyskusji o tzw. funduszach norweskich. Fundacja Batorego była ich dystrybutorem w Polsce niekoniecznie z powodów światopoglądowych, ale dużo bardziej prozaicznych. Na palcach jednej ręki można bowiem policzyć organizacje pozarządowe w Polsce, dysponujące stabilnym zapleczem infrastrukturalnym i know-how, by przeprowadzić tak wielki proces, jak administrowanie, przyznanie, kontrolowanie i rozliczenie tak dużych środków.
To zresztą jeden z powodów, dla których warto przyklasnąć pomysłowi uważanej za konserwatywną Konfederacji Inicjatyw Pozarządowych RP, by zamiast wskazywać jednego – wielkiego i ogólnopolskiego – operatora tych środków, lepiej wybierać takie instytucje na szczeblu wojewódzkim. To nie tylko wesprze rozwój wyróżniających się, lokalnych organizacji, ale wprowadzi też przestrzeń (nie mówię, że z tej przestrzeni skorzystają decydenci!) do większej dywersyfikacji światopoglądowej przy wyborze operatorów oraz będzie istotnym krokiem w kierunku koniecznego procesu „rozpraszania Warszawy” i prowadzenia polityk publicznych w sposób policentryczny.
Brak jakichkolwiek dowodów na to, by wpływ Sorosa i związanych z nim instytucji na politykę w Polsce był tak potężny, jak wynika to z wielu komentarzy i coraz większej uwagi, jaką poświęca mu się w prawicowych mediach, niestety również mediach publicznych. Soros stał się raczej symboliczną figurą, „czarnym ludem”, archetypicznym, globalistycznym wrogiem „lokalistycznej międzynarodówki” w nasilającym się na całym świecie sporze lokalistów z globalistami.
W ten sposób jego wpływ zaczęto przeceniać również nad Wisłą. Warto mieć na uwadze, że zjawisko to nasiliło się i trafiło do medialnego głównego nurtu w momencie, kiedy Open Society Foundations została zhakowana w trakcie trwania amerykańskiej kampanii wyborczej, o co powszechnie oskarża się Rosjan. Chwila spędzona przy wyszukiwarce wystarczy, by zauważyć, że to właśnie rosyjska propaganda przodowała w rozpowszechnianiu informacji o „wycieku” rzekomo kompromitujących Sorosa materiałów, które robiły niestety karierę również choćby w „Wiadomościach”.
Zakaz finansowania nie zadziała
Zanim przejdziemy do proponowania pożądanych rozwiązań, uczciwość wobec uczestników debaty publicznej każe pochylić się nad jedynym dotąd w Polsce kompleksowym pomysłem zmian prawnych dotyczących finansowania organizacji pozarządowych z zagranicy. To zaprezentowany latem tego roku projekt ustawy autorstwa Ruchu Narodowego, mający wprowadzić po prostu zakaz takiego finansowania. Niestety – dla osób opowiadających się za faktycznym uniemożliwieniem pozyskiwania przez organizacje pieniędzy spoza kraju – projekt najpewniej nie przyniósłby oczekiwanych skutków.
Otóż najważniejsze przepisy projektu zakładają, że „zakazuje się zagranicznego finansowania organizacji pozarządowych”, a „przez zagraniczne finansowanie należy rozumieć osiąganie jakiejkolwiek korzyści majątkowej, w szczególności otrzymywanie środków pieniężnych, pod jakimkolwiek tytułem prawnym, od jakiegokolwiek podmiotu zagranicznego, w tym zagranicznej osoby fizycznej, prawnej lub jednostki organizacyjnej”. Co to w praktyce oznacza? Przyjrzyjmy się, jak przyjęcie ustawy w proponowanym przez narodowców kształcie wpłynąłby na dwa konkretne przypadki, które po prawej stronie sceny politycznej budziły i wciąż budzą wielkie emocje.
Pierwszy to Fundacja Otwarty Dialog, którą atakowano po zaangażowaniu w antyrządowe protesty i publicznych wezwaniach jej lidera do radykalnych form nieposłuszeństwa obywatelskiego wzorowanych na ukraińskim Euromajdanie. Szybko zaczęto poddawać w wątpliwość przejrzystość finansowania Fundacji, a w przestrzeni publicznej zaczęły krążyć informacje na temat jej finansowania m.in. przez postsowieckich oligarchów.
Sprawa była więc zupełnie poważna. Niestety, wystarczyło zajrzeć do sprawozdań, by okazało się, że od dawna głównym źródłem darowizn dla organizacji są… jej liderzy, ich bliscy oraz prowadzona przez tych liderów w Polsce spółka. Jakie było źródło pieniędzy, którymi zasilali organizację? Nie wiadomo, ale nawet gdyby było zagraniczne – ustawa proponowana przez narodowców nas przed tym nie zabezpieczy.
Kwestia druga to wspomniane już fundusze norweskie, które często są właśnie traktowane jako symbol zgnilizny płynącej do Polski wraz z obcymi pieniędzmi. „Fundacja Batorego jest zagrożeniem dla naszej kultury i cywilizacji” – napisał kilka dni temu, publikując listę lewicowych projektów dofinansowanych z tych środków, Andrzej Jaworski, polityk Prawa i Sprawiedliwości, wielokrotny parlamentarzysta, a ostatnio członek zarządu PZU i Polskiego Komitetu Olimpijskiego.
Czy zatem zakaz proponowany przez Ruch Narodowy uchroniłby nas chociaż przed tym „zagrożeniem”? Niestety, znów rozczarowanie: właśnie dla pieniędzy takich jak środki norweskie czy szwajcarskie narodowcy przewidzieli w swoim projekcie (moim zdaniem zupełnie słusznie, choć pewnie wielu zwolenników Ruchu będzie przeciwnego zdania) wyjątek wpisując doń, że „dozwolone jest zagraniczne finansowanie organizacji pozarządowych dokonywane na podstawie umów międzynarodowych, których stroną jest Rzeczpospolita Polska”.
Warto tu wskazać, że właśnie będąc stroną umów Polska powinna, w porozumieniach takich jak te z Norwegami, być może bardziej asertywnie niż dotąd wyrażać swoje oczekiwania. Premier Piotr Gliński ogłosił właśnie, że kolejna tura takich negocjacji zmierza ku końcowi, a obie strony znalazły satysfakcjonujący kompromis. Najbliższe tygodnie pokażą, jak organizacje obywatelskie zareagują na międzypaństwowe ustalenia w tym zakresie.
Trzy kwestie, które trzeba rozwiązać
Analiza projektu narodowców pokazuje, że zakazująca zagranicznego finansowania regulacja będzie, abstrahując od oceny słuszności jej intencji, łatwa do obejścia i nie rozwiąże większości bulwersujących część opinii publicznej kwestii. Warto zatem zastanowić się, czy są w tym zakresie możliwe jakieś inne rozwiązania.
1. Czy pozwalać na politykę finansowaną z zagranicy?
Powinniśmy w sposób możliwie spokojny, pozbawiony uprzedzeń i angażujący wszystkie strony sporu światopoglądowego – od, że posłużę się bohaterami niniejszego tekstu, narodowców po feministki – spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie przebiega granica dozwolonego finansowania polityki z zagranicy. Każda decyzja będzie lepsza niż dzisiejszy stan prawny, w którym przepisy są zwyczajnie dziurawe, niespójnie i nieskuteczne.
Osobiście jestem zwolennikiem stanowiska, że zakaz finansowania polityki z zagranicy powinien zostać raczej rozszerzony, a dziury załatane. Niemniej, wyobrażam sobie również sytuację odwrotną: w której ograniczamy zakaz na przykład jedynie do finansowania partii politycznych i komitetów wyborczych. Wówczas należałoby usunąć ograniczenia w tym zakresie z ustawy o wykonywaniu obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej.
2. Nie dbasz o dywersyfikację? W ministerialnych konkursach już nie wystartujesz
Porzucając wizję zakazu finansowania organizacji pozarządowych z zagranicy czy ich stygmatyzowania na wzór rosyjski, powinniśmy raczej zbudować systemowe mechanizmy wymuszania dywersyfikacji finansowej organizacji. Wielokrotnie zwracaliśmy już uwagę na potrzebę takiego rozwiązania. Mówiąc w największym skrócie: chodzi o mechanizm, który uzależniałby możliwość pozyskiwania środków z budżetu państwa (a więc konkursów, grantów i 1% podatku) od stopnia zróżnicowania źródeł finansowania.
Ustalenie pułapów to oczywiście pieśń przyszłości, ale można sobie wyobrazić, że np. jeżeli organizacja pozyskuje więcej niż 50% swoich pieniędzy z zagranicy, to nie powinna mieć możliwości ubiegania się o pieniądze podatnika. To mechanizm, który nie odetnie organizacji od (wciąż przecież w Polsce niewystarczających!) źródeł wsparcia działań, a jednocześnie radykalnie ograniczy prawdopodobieństwo ich „zewnątrzsterowności”.
3. Konieczny przegląd regulacji
Jeżeli w wyniku dyskusji z punktu pierwszego zgodzimy się, że zagraniczne pieniądze powinny być nadal w polskiej polityce zakazane, to konieczny jest systemowy przegląd regulacji w tym systemie i załatanie istniejących dziur. Poniżej wskazujemy kilka pierwszych „tropów”, z których co najmniej pierwszy wymaga poważnej i szybkiej reakcji.
Trzy zagrożenia, którym należy przeciwdziałać
1. Finansowane kampanii referendalnej. Jak Kreml może nam zmienić konstytucję
Chociaż mamy poważne restrykcje w zakresie finansowania partii, kampanii wyborczej i obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej, to pozbawionych jest ich zupełnie… kampania referendalna! Art. 47 Ustawy o referendum ogólnokrajowym mówi wprost, że nie ma żadnych specjalnych ograniczeń w źródłach jej finansowania, a przepisy Kodeksu Wyborczego nie znajdują tu zastosowania.
Co to oznacza w praktyce? To, że nie ma absolutnie żadnych prawnych ograniczeń, by w czasie kampanii referendalnej dotyczącej na przykład kierunku zmian w konstytucji dowolny podmiot na świecie zainwestował choćby i setki milionów dolarów czy rubli w przekonywanie polskiej opinii publicznej do jakiegoś stanowiska!
Takie przeoczenie to kolejny dowód na to, jak bardzo nasze prawodawstwo okołowyborcze nie jest gotowe do wyzwań związanych z niebezpieczeństwami prób zewnętrznej ingerencji w procesy demokratyczne, z którymi mieliśmy do czynienia choćby w czasie kampanii w Stanach Zjednoczonych czy Francji. Nowelizacja przepisów o referendum, która do finansowania kampanii wprowadzi przepisy analogiczne do tych z kampanii wyborczych, wydaje się konieczna – i wobec możliwego referendum konstytucyjnego – pilna.
2. Zbiórka publiczna. Do puszki można wrzucić i 20 zł i 20 000 zł
Przykładem niechlujstwa polskiej legislacji jest dziura w wielokrotnie przytaczanych już przepisach o obywatelskiej inicjatywie ustawodawczej. Choć nie mogą jej finansować w żadnej formie środki zagraniczne, to jednocześnie… jest możliwe finansowanie jej za pomocą zbiórki publicznej! Uliczna zbiórka do puszek ma wiele zalet i, co zresztą przez lata było absurdalnym hamulcem jakiejkolwiek próby jej sensownej liberalizacji, jedną wadę: nie sposób zidentyfikować źródeł pieniędzy w niej zebranych.
Mówiąc brutalnie: pieniądze do puszek i skarbon, choćby wielkie, może wrzucić szary obywatel, cnotliwy dobroczyńca, obcy agent i mafioso. Z tego powodu zbiórek publicznych nie wolno przeprowadzać partiom politycznym. W przypadku obywatelskiej inicjatywy ustawodawcy najwyraźniej zabrakło wyobraźni.
3. Zgromadzenia publiczne. Kto za to może płacić?
W oczywisty sposób, wobec słusznej w wielu punktach krytyki ostatniej nowelizacji przepisów o zgromadzeniach, jakakolwiek próba regulacji kwestii finansowania demonstracji będzie budzić opór. Przywołany we wstępie przykład zagranicznego finansowania feministek pokazuje jednak, że mamy tu istotną niekonsekwencję. Nikt nie ma też chyba wątpliwości, że uliczne demonstracje i protesty są niezwykle istotnym elementem robienia polityki (często właśnie w tym jej dobrym, klasycznym rozumieniu).
Tymczasem dziś właściwie nie istnieją żadne przepisy, które zapewniałyby przejrzystość ich finansowania, nie mówiąc nawet o kwestii finansowania z zagranicy. Wydaje się, że jakaś forma regulacji – choćby w formie oświadczeń o źródłach podejmowanych przez organizatorów lub znanych organizatorowi wydatkach powyżej kwoty X – jest wskazana, choć z pewnością będzie dodatkowym obciążeniem informacyjnym dla organizatorów.
Warto podkreślić, że tym przypadku nie chodzi jedynie o demonstracje antyrządowe i ich potencjalne zagraniczne finansowanie. Gdyby dziś organizowano demonstrację prorządową, za której obsługę (nagłośnienie, plandeki, ochronę, transmisję) zapłaciłby podmiot inny niż partia polityczna i instytucja publiczna – na przykład przedsiębiorca próbujący w ten pośredni sposób skorumpować decydentów – to media ani obywatele nie mają właściwie żadnych możliwości prawnych, by skutecznie dochodzić tych informacji.
Lepszy skalpel w naszych rękach niż siekiera w cudzych
Na koniec trzeba podkreślić, że to właśnie od samych organizacji pozarządowych powinna wyjść inicjatywa dotycząca pożądanego modelu finansowania naszej działalności ze środków zagranicznych.
Mając świadomość, że gros naszych działań ma wręcz „twardy” charakter polityczny i wpływa wprost na dynamikę debaty publicznej, a w konsekwencji działania decydentów czy przebieg procesu legislacyjnego, taka dyskusja jest konieczna. Jej efektem powinno być co najmniej samoograniczenie się organizacji i ustalenie pewnego kodeksu dobrych praktyk związanych z wykorzystaniem zagranicznych środków.
Intuicyjnie zakładam, że finansowanie z zagranicy działań edukacyjnych, promocji szeroko rozumianej agendy (a nie konkretnych rozwiązań legislacyjnych) czy budowania kompetencji organizacji budzi mniejsze kontrowersje, niż wykupywanie billboardów przeciwstawiających się jakiejś zmianie prawnej albo finansowanie autokarów dowożących na marsz poparcia dla innej.
Oczywiście w całym zagadnieniu „finansowania polityki z zagranicy” mamy do czynienia z balansowaniem na bardziej cienkiej linii. Jednak bez wysiłku z naszej strony i podjęcia próby samoograniczenia się, ktoś wcześniej czy później nie będzie już szukał subtelnych granic, ale postanowi uregulować tę kwestię nie skalpelem, a siekierą.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.