To jednostronność rodzi podziały. Niemieckie media i uchodźcy
Funkcjonowanie mediów w okresie największego natężenia kryzysu uchodźczego od początku było w Niemczech przedmiotem kontrowersji. Liczne zarzuty o brak obiektywizmu lub wręcz o realizowanie odgórnie narzuconych instrukcji politycznych nie były jednak przez dłuższy czas weryfikowane. Opublikowane niedawno wyniki badań zespołu medioznawców nie dowodzą co prawda istnienia presji politycznej na media ani polityczno-medialnej zmowy, ale są poważnym oskarżeniem dziennikarzy o uchybianie obowiązującym w ich zawodzie standardom. W konsekwencji zaś: o przyczynianie się do pogłębiania podziałów w społeczeństwie i wzmacnianie radykalizmu.
Wielu polityków niemieckich już od dawna wyrażało zaniepokojenie utratą wiarygodności przez media, którym – według przytaczanych sondaży – miało nie ufać aż 60% Niemców. Największy wpływ na nieprzychylne mediom nastroje społeczne miały miesiące eskalacji kryzysu uchodźczego. Naznaczone były nagromadzeniem błyskawicznie następujących po sobie wydarzeń i ogromnym wzrostem emocji społecznych. W takich warunkach wyjątkowego znaczenia nabrała praca mediów, która stała się przedmiotem ożywionych dyskusji. Jednak z powodu rozległości, a zapewne także drażliwości tematu, długo nie ukazywały się żadne rzetelne i skrupulatne wyniki badań pozwalające wyjść poza wzajemne oskarżenia o stronniczość mediów i ich uzależnienie od polityki z jednej oraz podkopywanie zaufania w niezależność mediów i chęć podgrzewania emocji społecznych z drugiej strony.
Zmienił to dopiero opublikowany niedawno raport na temat pracy mediów podczas kryzysu uchodźczego autorstwa medioznawcy Michaela Hallera. Raport powstał na zlecenie związanej ze związkiem zawodowym IG Metall fundacji Otto Brenner Stiftung. Wraz z zespołem badaczy z Hamburg Media School Haller wziął pod lupę sprawozdania medialne z trzynastu miesięcy, między lutym 2015 a marcem 2016 roku, skupiając się na trzech wiodących tytułach niemieckiej prasy codziennej („Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Süddeutsche Zeitung” i „Die Welt”) oraz na prasie lokalnej i regionalnej. Nic zatem dziwnego, że wyniki odbiły się szerokim echem w tytułach, których bezpośrednio dotyczyły, ale także w innych tytułach prasowych (np. miesięcznikach „Cicero” oraz „Tichys Einblick”) oraz w radiu i telewizji (Deutschlandfunk, tagesschau.de).
Ideał mediów według Habermasa
Podstawą dla krytycznej analizy pracy dziennikarskiej oraz zarzutów niespełniania wymogów stawianych dziennikarzom jest normatywna koncepcja działania mediów oparta na deliberatywnej teorii demokracji Jürgena Habermasa. Teoria ta określa pożądane warunki debaty publicznej w demokracji. Są nimi równość uczestników oraz jawne wyłożenie założeń, rozumowania i celów wszystkich uczestników debaty. Przyjmując te zasady jako wyznaczniki pewnego stanu idealnego, do którego powinna dążyć debata publiczna, autorzy raportu przyznają mediom kluczową rolę w przybliżaniu się do tego stanu. W obliczu rozdrobnienia sfery publicznej w erze cyfrowej zadaniem mediów powinna być jej reintegracja. Przypada im więc rola moderatora społecznego dyskursu, zapewniającego wszystkim równy do niego dostęp oraz jawność i zrozumiałość treści. Istotne jest przy tym to, że zadanie to wychodzi poza rolę zwykłego dostarczyciela wiadomości i przekaźnika opinii. Oprócz tego media mają do spełnienia klasyczną, choć doniosłą funkcję kontrolera oraz krytyka decyzji i działań podejmowanych w sferze politycznej.
Jak zamkniemy oczy to problem zniknie
Obraz, jaki wyłania się po lekturze raportu nie jest dla niemieckich mediów korzystny. Autorzy zarzucają dziennikarzom przede wszystkim dwie rzeczy: bierność i brak krytycyzmu w stosunku do wydarzeń ze świata polityki oraz selektywność w dopuszczaniu do głosu osób i tematów. Skutek jest oczywisty: pogłębianie się podziałów społecznych.
Zwłaszcza drugi z zarzutów może dziwić i wymaga osobnego komentarza. Podziały wewnątrz niemieckiego społeczeństwa nie są z polskiej perspektywy wcale oczywiste, ani tym bardziej przez wszystkich zauważane. Naturalnie, nie obserwujemy w Niemczech podziałów politycznych tak głębokich, jak ma to obecnie miejsce w Polsce. Mimo to kryzys uchodźczy spolaryzował opinie dotyczące imigracji i przyjmowania uchodźców. Świadczy o tym nie tylko wspomniana rosnąca nieufność w stosunku do mediów, lecz także niepopularność polityki uchodźczej Angeli Merkel, odrzucanej przez większość Niemców w chwili największego napływu uchodźców oraz imigrantów w granice RFN. Ta negatywna ocena decyzji o otwarciu granic nie przełożyła się co prawda na spadek poparcia dla rodzimej partii pani kanclerz, Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU), ale umożliwiła coś, czego politycy CDU zawsze chcieli uniknąć – powstanie liczącej się siły politycznej na prawo od CDU.
Chodzi tu oczywiście o Alternatywę dla Niemiec (AfD), głoszącą hasła niezwykle krytyczne wobec polityki Merkel. Choć partia ta nie ma (jeszcze) swoich posłów w Bundestagu, to w przeciągu dwóch ostatnich lat weszła do ośmiu parlamentów landowych, osiągając w wyborach dwucyfrowe wyniki (z najwyższym poparciem 24,3% w Saksonii-Anhalcie, gdzie stała się drugą siłą) i w sumie będąc już obecną w trzynastu z szesnastu parlamentów landowych. Partia ta jest, ze względu na radykalizm głoszonych haseł antyimigranckich i oskarżenia o populizm prawicowy, izolowana na niemieckiej scenie politycznej: nie tworzy koalicji rządowej w żadnym z landów. Sama jej obecność i utrzymujące się na poziomie 8% poparcie w sondażach stanowi dla niemieckiego establishmentu politycznego i medialnego wyzwanie. Istnieje bowiem zagrożenie, że marginalizowanie jej na scenie politycznej doprowadzi do radykalizacji jej elektoratu.
Dokładnie tego dotyczy też zarzut autorów raportu w kwestii pogłębiania podziałów społecznych.
Pośród cytowanych i wymienianych w sprawozdaniach prasowych postaci ze świata polityki, jedynie 0,1% stanowili członkowie AfD – lepszym wynikiem (0,9%) może się pochwalić nawet powszechnie uważana za neonazistowską Narodowodemokratyczna Partia Niemiec (sic!).
W kategorii artykułów zdających sprawę z sytuacji konfliktowych i występujących różnic zdań wyniki są jeszcze bardziej dobitne – nie został tu przywołany żaden przedstawiciel AfD. Zdaniem autorów raportu nieuwzględnianie głosu tak licznej części społeczeństwa nie służy szukaniu porozumienia i szeroko akceptowanych rozwiązań, a wręcz zaostrza sytuację, wykluczając dużą grupę z dyskursu publicznego.
Wrażenie marginalizacji przeciwników linii kanclerz Merkel wzmacnia fakt, że aż 83,3% pojawiających się w sprawozdaniach polityków należało do jednej z trzech partii tworzących koalicję rządzącą: CDU, Unii Chrześcijańsko-Społecznej (CSU) oraz Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD). Należy przy tym zaznaczyć, że koalicja rządząca nie stanowiła wtedy, ani nie stanowi dziś, monolitu, a współrządząca CSU była i pozostaje krytykiem polityki imigracyjnej Merkel. Jej przewodniczący, premier Bawarii Horst Seehofer, jest zdecydowanym krytykiem otwarcia granic i postuluje wprowadzenie górnej granicy dla liczby przyjmowanych uchodźców. Z kolei SPD, choć poparło otwarcie granic, pozostaje krytykiem twardej polityki CDU w zakresie bezpieczeństwa wewnętrznego, np. dotyczącej wydalania z kraju osób, których wniosek o azyl został odrzucony. Mając to na uwadze nie powinno dziwić, że najczęściej relacjonowane w mediach spory partyjne nie przebiegały wcale na linii rząd–opozycja, lecz pomiędzy samymi koalicjantami.
Kogo dziennikarze zapraszali do dyskusji?
Autorzy raportu zarzucają dziennikarzom także bezkrytyczną postawę i zbyt duże skupienie się na świecie polityki. To drugie widoczne jest zwłaszcza w doborze cytowanych i wzmiankowanych osób. Zdecydowanie dominują wśród nich przedstawiciele instytucji politycznych – rządów, partii, ministerstw i przyległych urzędów (w sumie 62,5%). Jedynie 2,3% to członkowie administracji na szczeblach federalnym i landowym, choć to oni byli odpowiedzialni za realizację polityki uchodźczej rządu. W tym kontekście warto zwrócić uwagę także na zdecydowaną przewagę w mediach przedstawicieli szczebla federalnego (42,6% cytowanych i wzmiankowanych polityków) w stosunku do szczebla landowego (24,8%) i komunalnego (8,9%). Dziwić może także, jak mało uwagi poświęcano reprezentantom instytucji unijnych (5,4%) i organizacji międzynarodowych (1,5%). Względnie często przywoływani byli politycy innych państw (16,9%).
Jeszcze rzadziej od administracji do głosu dochodzili przedstawiciele zaangażowanych na miejscu międzynarodowych organizacji pozarządowych (0,5%) oraz aktywnych za pośrednictwem swoich organizacji charytatywnych kościołów (1,3%). Media nie poświęcały też wiele uwagi postaciom ze świata gospodarki (1,5%), mimo że zagadnienie integracji uchodźców i imigrantów na rynku pracy stanowił od początku jeden z głównych tematów debaty publicznej.
Sporym zaskoczeniem jest niezwykle mały udział w tym zestawieniu ekspertów i specjalistów (0,6%), którzy przeważnie są w Niemczech cenionymi rozmówcami. Z badań wynika jednak, że głos politologów, socjologów, ekonomistów, religioznawców, historyków czy filozofów nie był w czasie kryzysu uchodźczego słyszalny. Działo się tak, mimo że krytyczne uwagi pod adresem polityki Merkel płynęły z ust licznych intelektualistów niekojarzonych wcale ze skrajną prawicą: takich jak Peter Sloterdijk, Rüdiger Safranski czy Heinrich August Winkler. Co ciekawe, relatywnie wysoko na liście cytowanych znalazła się kategoria dziennikarzy (4,0%). Wynika z tego zastanawiająca skłonność dziennikarzy do przytaczania opinii swoich kolegów, co z punktu widzenia zadań przed nimi stawianych wydaje się mocno osobliwe. Wreszcie, także sami uchodźcy nie występowali zbyt często jako jednostki: stanowili 4,5% cytowanych i wzmiankowanych osób.
Spór o uchodźców to spór o niemiecką duszę
Fakt, że sami uchodźcy – a zatem ci, których zdawałoby się ten kryzys dotyczył – nie skupiali na sobie wcale głównej uwagi mediów, wskazuje na kolejną specyficzną cechę niemieckiego podejścia do kryzysu. Wiele popularnych w tym okresie haseł, powielanych w nagłówkach prasowych, wskazuje na to, że kryzys uchodźczy był w dużej mierze traktowany także jako sprawa wewnątrzniemiecka, wręcz jako arena bojów o historię i przyszłość narodu.
Dobitnie pokazuje to słynna podwójna okładka opiniotwórczego tygodnika „Der Spiegel” z 29 sierpnia 2015. Po jednej stronie nad zdjęciem płonącego ośrodka dla uchodźców widnieje napis „Ciemne Niemcy”, pisany tzw. czcionką gotycką, budzącą oczywiste skojarzenia z narodowym socjalizmem. Po drugiej stronie dzieci-uchodźcy wypuszczają w powietrze kolorowe baloniki podczas festynu, a całość opatrzona jest napisem „Jasne Niemcy”, pisane zwykłą czcionką stosowaną na okładkach „Spiegla”.
Wiele mówiący podpis głosi: „To od nas zależy, jak będziemy żyć”. W ten sposób czytelnicy zostali postawieni przed alternatywą włączenia się w entuzjazm Willkommenskultur lub dołączenia do neonazistów. Tę manichejską perspektywę sporu wokół kryzysu uchodźczego przyjął także ówczesny prezydent Joachim Gauck, który w swoich wypowiedziach umiejscowił „ciemne Niemcy” geograficznie, wskazując na landy byłej NRD, gdzie dochodziło do największej liczby ekscesów antyimigranckich.
Ciekawym przykładem, któremu autorzy raportu poświęcają wiele miejsca, jest zawrotna kariera słowa Willkommenskultur. Funkcjonowało ono w języku niemieckim już od dawna oznaczając gościnność, lecz niezwykłą popularność zyskało dopiero na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Jej źródeł autorzy raportu doszukują się w kampanii, którą zapoczątkowali przedstawiciele gospodarki, przemysłu i pracodawców. Punkt wyjścia stanowiła postawiona na początku XXI wieku diagnoza niedoboru wykwalifikowanej siły roboczej na niemieckim rynku pracy oraz kryzysu demograficznego, w jakim znalazły się Niemcy. Co ciekawe, w tym kontekście odwoływano się nawet do spenglerowsko brzmiących haseł „upadku Zachodu”. Remedium widziano z kolei jedynie w ułatwieniu imigracji i integracji pracowników z zagranicy. To właśnie wtedy pojawiło się hasło Willkommenskultur jako płynące ze świata gospodarki wezwanie do ułatwień administracyjnych oraz poprawy jakoby nieprzychylnych wobec obcokrajowców nastrojów społecznych. Znalazło to odzwierciedlenie w programach politycznych, jak choćby w umowie koalicyjnej CDU oraz Wolnej Partii Demokratycznej (FDP) z 2013 roku, w której mowa była o „międzykulturowym otwarciu państwa i społeczeństwa”.
Kulminacją kariery słowa Willkommenskultur były jednak miesiące największej intensyfikacji kryzysu uchodźczego latem i jesienią 2015 roku, kiedy to stało się ono w ustach polityków hasłem mobilizującym do wysiłku społecznego w obliczu kryzysu. Pojęcie to zostało przy tym rozszerzone z jednej strony na wszystkich przybywających do Niemiec uchodźców oraz imigrantów, a z drugiej na całe społeczeństwo. W takiej formie narracja o Willkommenskultur została przejęta przez media.
Autorzy raportu skupili się w tym przypadku na prasie regionalnej oraz lokalnej, która ma w Niemczech bardzo duży zasięg i uchodzi za punkt orientacyjny dla znaczącej części społeczeństwa.
Diagnoza wskazuje na bezkrytyczne przyjęcie narracji Willkommenskultur jako niepoddanej krytycznej analizie „ramie” (ang. frame), czyli normatywnego zestawu przedstawień organizującego społeczne postrzeganie rzeczywistości. W ten sposób media występowały w roli chwalących lub potępiających poszczególne wydarzenia z życia społecznego z punktu widzenia Willkommenskultur, przy czym krytyka nie sięgała praktycznie nigdy samych jej założeń.
Spośród analizowanych tekstów autorzy badania ocenili jedynie 6% jako krytyczne wobec hasła Willkommenskultur, przy czym głosy krytyki nie pochodziły w żadnym przypadku z własnej kwerendy dziennikarskiej, lecz opierały się na przytaczaniu cudzych wypowiedzi. Chociaż jednym z najważniejszych aspektów Willkommenskultur wobec przeciążenia instytucji państwa była mobilizacja społeczeństwa obywatelskiego, to w mediach jego przedstawiciele nie dochodzili praktycznie do głosu.
Nie trzeba być ekstremistą, żeby dostrzegać słabości mediów
Podstawowe problemy zdiagnozowane medioznawczym raportem to jednostronność przekazu medialnego i nadmierne skupianie się na centralnej polityce najwyższego szczebla. Świadczą o braku suwerenności mediów w stosunku do świata polityki, ale też o cechującej je swoistej inercji i niechęci do wychodzenia poza utarte sposoby działania i opisu rzeczywistości.
W ten sposób raport zadaje też kłam pokutującej w Niemczech tezie, jakoby każda krytyka pracy mediów pochodziła z pozycji ekstremistycznych i antydemokratycznych.
Autorzy raportu wprost wyrażają bowiem swoją troskę o jakość debaty publicznej. Nieprzestrzeganie standardów wyznaczanych pracy dziennikarskiej samo w sobie wymaga więc napiętnowania. Są to jednak oczywiście problemy, które dotyczą mediów nie tylko w Niemczech. Widzialne skutki tych uchybień, w postaci wzrostu emocji i radykalizacji nastrojów społecznych oraz spadku zaufania do mediów, są przestrogą wykraczającą poza kontekst miejsca i czasu.