Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Bartosz Paszcza, Marcin Suskiewicz  6 września 2017

Nauka nigdy nie była obiektywna. I nie ma w tym nic złego

Bartosz Paszcza, Marcin Suskiewicz  6 września 2017
przeczytanie zajmie 13 min

Odbywający się jednocześnie w pięciuset miejscach na świecie Marsz dla Nauki był próbą sprzeciwu wobec spadającego zaufania pokładanego w naukę i samych naukowców. Protestujący badacze prezentują jednak mit nauki jako w pełni obiektywnego procesu, nie powiązanego z wpływami politycznymi i ideologicznymi, osobowością badacza, intelektualnymi modami czy dynamiką społeczną. Dopóki sami nie zrobią zawodowego rachunku sumienia, porzucając złudzenia całkowitej obiektywności i niezależności nauki, trudno będzie o odbudowę społecznego zaufania do ich pracy. Tym bardziej, że ten mit obiektywności został już obalony… przez samą naukę.

Marsz dla Nauki, organizowany 22 kwietnia bieżącego roku był czymś znacznie więcej niż tylko manifestacją sprzeciwu wobec antynaukowej polityki Donalda Trumpa. Jednym z pierwszych posunięć nowego gospodarza Białego Domu było usunięcie wszelkich naukowych raportów (szczególnie dotyczących globalnego ocieplenia) ze stron prezydenckich oraz zakazanie federalnym agencjom (w tym Federalnej Agencji Ochrony Środowiska) wypowiedzi w mediach. Co ciekawe, na szefa Agencji mianował wkrótce osobę od dawna zaprzeczającą wpływowi człowieka na globalne ocieplenie. Jednocześnie nowy prezydent zaproponował znaczne obcięcie funduszy na badania naukowe. Trump w swoich wypowiedziach  zdążył już nawet zasugerować, że szczepionki wywołują autyzm.

Marsz dla Nauki szybko poparło wiele z najważniejszych instytucji naukowych i niezliczone osobistości świata nauki. Oprócz głównej manifestacji w Waszyngtonie tego samego dnia na świecie odbyło się ponoć co najmniej 500 podobnych imprez. Oglądaliśmy zdjęcia, czytaliśmy napisy na transparentach.

Nie można odmówić uczestnikom, że – jak przystało na naukowców – przekonywali do swoich racji z ogładą, inteligencją i humorem. Lecz także – mam nadzieję, że koleżanki i koledzy wybaczą nam tę prowokację – z naiwnością.

Bart Penders, socjolog nauki z Uniwersytetu w Maastricht, nazwał w artykule opublikowanym w periodyku „EMBO Reports” marsz „autodestrukcyjnym pokazem własnej wyjątkowości”. Autor zauważa, że przesłanie manifestacji – ukazujące naukę jako w pełni obiektywny proces poszukiwania prawdy, niezależny od ludzkich wad, interesów i polityki – neguje dorobek całych dziesięcioleci badań nad procesem badawczym w takich dziedzinach jak historia, filozofia, antropologia oraz socjologia nauki.

Trudno odmówić mu przynajmniej częściowej racji. To chyba właśnie w micie traktującym naukę jako szlachetną rzeczywistość całkiem oddzielną od innych ludzkich spraw upatrywać można źródeł wielu jej dzisiejszych bolączek. Co jest o tyle paradoksalne, że badania samego procesu naukowego już dawno obaliły tenże mit. Tym bardziej ironiczne wydaje się, że wychodzący dziś na ulicę w obronie nauki biorą na sztandary właśnie mitologię, a nie dokonania naukowe.

Nauka jest polityczna, więc przestańmy udawać, że jest inaczej

Czy naprawdę nauka nie jest powiązana z polityką? „Naukowcy z reguły stronią od otwartego angażowania się w sprawy niezwiązane z ich specjalnością, nie mówiąc o sprawach publicznych” – przeczytać można w tekście o Marszu Nauki na polskim blogu naukowym „misja MARS”. – „A jednak nadchodzi dzień, w którym nasi najlepsi badacze opuszczą swoje laboratoria i masowo wyjdą na ulicę protestując przeciwko decyzjom na najwyższym szczeblu”.

W narracji, która przebija z tego rodzaju wypowiedzi, brakuje świadomości, że świat nauki dostaje pokaźne sumy z budżetów państw; że o te sumy zabiega na co dzień na różne sposoby na najwyższych szczeblach polityki; że przez wieki nauka kształtowana była dzięki wsparciu państwa, a zwłaszcza – armii; że wiele legendarnych postaci w historii nauki – taki na przykład Isaac Newton czy rodzimy Mikołaj Kopernik – w równym stopniu angażowało się w życie publiczne co w swoje dociekania. Nie trzeba być miłośnikiem Michela Foucault, by widzieć, że wiedza i władza są ze sobą powiązane.

Wspomniany wyżej Bart Penders pisał, że przesłanie Marszu dla Nauki lekceważyło dorobek dziedzin zajmujących się refleksją nad samą nauką. Refleksja ta ma dość burzliwą i ciekawą historię, którą można by śledzić od starożytnej Grecji i średniowiecza. W nowoczesnym, zinstytucjonalizowanym kształcie rozpoczyna się ona na przełomie lat 20. i 30. XX wieku, gdy zorganizowano pierwsze Międzynarodowe Kongresy Historii Nauki. Znamienny jest zwłaszcza ten drugi, londyński, z 1931 roku. Największe zainteresowanie wzbudziła wówczas delegacja radziecka, szczególnie Borys Hessen ze swoim przełomowym odczytem Źródła społeczno-ekonomiczne mechaniki Newtona, wskazującym w bezprecedensowy sposób społeczne uwarunkowanie wyników dociekań naukowych.

Hessen miał wkrótce zginąć w czasie stalinowskich czystek, ale dobre wrażenie na Zachodzie pozostało i przyczyniło się do zwrotu wielu naukowców w stronę marksizmu, czy też ogólniej – prądów lewicowych. We Francji, w naukową lewicę angażują się wówczas między innymi małżonkowie-nobliści Irene (córka Marii Skłodowskiej-Curie) i Frédéric Joliot-Curie, oraz Paul Langevin. U lewicujących badaczy w Wielkiej Brytanii, Francji, czy Belgii marksizm to z jednej strony (przynajmniej tymczasowe) naiwne zauroczenie Związkiem Radzieckim, z drugiej zaś – rozbudowana refleksja na temat nauki jako powiązanej z resztą społeczeństwa, pochodzącej z niego, służącej mu. Podejście marksistowskie spotkało się z intelektualną reakcją – w Wielkiej Brytanii zwłaszcza ze strony środowiska skupionego wokół Michaela Polanyi’ego, który zwracał raczej uwagę na osobisty charakter poznania – a w związku z tym podkreślał znaczenie osobistej swobody dla naukowego etosu.

W skrócie można powiedzieć, że nauka przedwojenna pozostawała polem głębokich ideologicznych sporów, było w niej jednak miejsce dla refleksji nad nauką, jej filozoficznymi podstawami i społeczną rolą. W ówczesnej Polsce, dodajmy, pionierską socjologię nauki tworzył lekarz i bakteriolog Ludwik Fleck, autor wybiegającej przed swoją epokę pracy Powstawanie i rozwój faktu naukowego. „[Z]danie «ktoś poznaje coś»” – pisał Fleck – „wymaga […] uzupełnienia np. »zgodnie z określonym stanem wiedzy«, lub lepiej: »jako członek określonego środowiska kulturowego«, lub najlepiej: »w pewnym określonym stylu myślenia, w określonym kolektywie myślowym«”.

Amerykańskie programy finansowania nauki przez armię i Fundację Rockefellera – bez których nie byłoby współczesnej fizyki i biologii, zarówno w Ameryce, jak i Europie Zachodniej – przytłumiły marksizm wśród naukowców. W świecie naukowym zapanowała pozorna aideologiczność: pozorna, bo brak refleksji na temat społecznych uwarunkowań nauki miał przecież wówczas przynajmniej w części źródła ideologiczne. Znana z historii fizyki tamtych czasów dewiza „Shut up and calculate!” („Zamknij się i licz!”) odsłania swoją ciemną stronę, gdy pomyśli się o wielkich umysłach pracujących nad rozwojem śmiercionośnej broni jądrowej.

Konserwatyści znikają z uniwersytetów i laboratoriów

Do ogródka polityczności nauki dorzućmy jeszcze jeden kamyk: stopniowe znikanie z nauki osób o konserwatywnych/prawicowych poglądach Według raportu „Why do academics lean left?” Carla Noaha z brytyjskiego Instytutu Adama Smitha tylko 12% brytyjskich akademików wyznaje takie poglądy, w momencie gdy odsetek prawicowych poglądów w całym społeczeństwie wynosi około 50%. Co więcej, dane wskazują, że od lat 60. odsetek naukowców o prawicowych poglądach zmalał z poziomu około 30% do wspomnianych 12%. Równocześnie odsetek badaczy wspierających partie liberalne bądź lewicowe wzrósł z 50 do poziomu ponad 70%. Konserwatywni naukowcy są szczególnie rzadko spotykani w naukach społecznych, sztuce czy humanistyce.

Taka dominacja poglądów zawęża pole dyskusji i raczej nie sprzyja zderzaniu różnych poglądów na rzeczywistość, w której żyjemy. Brak odzwierciedlenia proporcji politycznych podziałów społecznych w świecie nauki zapewne przekłada się na brak zaufania do niej.

Trudniej jest po prostu wierzyć komuś, kto ma odmienny od naszego światopogląd. Nic dziwnego, że z łatwością przychodzi populistom przyczepienie nauce łatki „lewackiej”, jeżeli tylko jeden na dziesięciu brytyjskich naukowców nie ma liberalno-lewicowych przekonań. Trudno określić przyczyny tego procesu, ale na pewno zamykanie oczu na polityczność nauki nie pomoże w rozwiązaniu jej problemów.

Mit samotnego odkrywcy obalony

Refleksja nad procesem naukowym powróciła w latach 60. i 70., ale w mniejszym stopniu praktykowali ją sami naukowcy, w większym zaś – specjaliści z nowopowstających wydziałów historii i filozofii nauki. Mniej była też niż przed wojną zabarwiona politycznie. Karl Popper, Imre Lakatos, Thomas Kuhn (kontynuujący linię Ludwika Flecka) i Paul Feyerabend – to tylko czwórka największych filozofów nauki. W swoim czasie mieli oni status celebrytów: ich książki, choćby Struktura rewolucji naukowych Kuhna z lat 60., czytane były masowo, trafiając na listy bestsellerów.

W latach 70. paru socjologów, takich jak Bruno Latour czy Knorr Cetina, podeszło do studiów nad nauką w inny sposób. Weszli do laboratoriów naukowych, aby obserwować codzienną naukową pracę. Okazało się, że proces powstawania teorii naukowych jest ściśle związany z okolicznościami i otoczeniem. Stawiane problemy, decyzję co do stosowanych metodologii rodzą się w rozmowach pomiędzy naukowcami. Także same wnioski z badań są negocjowane w poszukiwaniu balansu pomiędzy zbyt „bezpiecznym” a przesadnie „hurraoptymistycznym” opisem. Znaczenie w rozmowach ma hierarchia naukowa, interesy różnych osób i grup, społeczny mikroklimat centrum badawczego, a także swego rodzaju naukowa polityka wewnątrzwydziałowa. Praktyka naukowa nie różni się w tym od zwykłego życia i każdej innej pracy.

W tym samym czasie rozwinęła się dziedzina nazywana Science and Technology Studies (studia nad nauką i technologią). To dzięki niej wiemy na przykład, jak silny wpływ na kreowanie wynalazków mają ich odbiorcy. Przykładem jest dzisiejszy kształt roweru. W czasach jego powstawania istniało wiele wizji wyglądu i działania monośladu, w tym na przykład bicykl. Rozwiązanie, które znamy dziś, nie zostało wybrane ze względu na obiektywne przesłanki – nie było wygodniejsze czy bezpieczniejsze. Stało się popularne, ponieważ głównymi użytkownikami rowerów byli wówczas młodzi, którzy chcieli się ścigać, a do rozwijania dużych prędkości najlepiej nadawał się właśnie znany nam dzisiaj kształt. To historia obserwowana w przypadku prawie każdego wynalazku – o jego kształcie wcale nie decyduje wizjoner-wynalazca, ale w przynajmniej równym stopniu to społeczeństwo kształtuje jego znaczenie, sposób jego wykorzystania, jego ostateczny kształt.

Ten społeczny konstruktywizm, w opinii Sergio Sismondo, przypomina o ważnej rzeczy.

Tak nauka, jak i technologia, są aktywnościami społecznymi – proces powstawania czy dowodzenia tezy jest skutkiem wymiany myśli między naukowcami, inspiracji społecznej, a także – na poziomie indywidualnym – pozostaje pod wpływem charakteru i przekonań naukowca, nabytych przez niego pod wpływem innych ludzi. Obraz samotnego naukowca, w izolacji dokonującego przełomowego odkrycia, jest fałszywy – i bardzo szkodliwy.

Każde z wielkich (i mniejszych) odkryć jest efektem długiego procesu zderzania myśli i dowodów, wzajemnej inspiracji, także osiągnięciami poprzednich pokoleń. To po prostu proces społeczny, poddany też społecznym wpływom.

Czy sami naukowcy wiedzą czym jest nauka?

Zapominanie o dorobku dyscyplin takich jak socjologia nauki przez naukowców wydaje się zaprzeczać jednej z podstawowych zasad rządzących nauką: zamiast gniewać się na złożoność badanych problemów czy niedoskonałość naszych narzędzi, starać się dać możliwie najdoskonalszy opis każdego aspektu rzeczywistości. Dlaczego nie mają robić tak samo w odniesieniu do nauki jako przedmiotu badań? Alternatywą jest oparcie się na pojedynczych obserwacjach, intuicjach. I mitach.

Choć spierali się ze sobą, ostatecznie projekty dwudziestowiecznych myślicieli podejmujących badania nad procesem naukowym były podobne: próbowali wyjść poza proste dychotomie w rodzaju obiektywizm-subiektywizm, podkreślając różne aspekty działalności naukowej, w tym także aspekt wspólnotowy. Pokazywali, że umysł ludzki zawsze odkrywa rzeczywistość w pewnych ramach i to, jakie pytania są zadawane, w jaki sposób poszukuje się odpowiedzi, które odpowiedzi wydają się najciekawsze i najbardziej przekonujące – to wszystko pozostaje w jakiejś mierze funkcją bardzo wielu rozmaitych uwarunkowań, w tym historycznych, psychologicznych i społecznych.

Ostatnie sto lat przyniosło wielki postęp nie tylko w refleksji o nauce. Sama nauka rozwinęła się w tym czasie do rozmiarów nie znanych nigdy wcześniej: jest znacznie lepiej finansowana i jednocześnie chyba znacznie bardziej skuteczna (choć miara skuteczności nauki pozostaje kwestią silnie debatowaną). Triumf nauki zbiegł się jednak z malejącym zainteresowaniem naukowców wszelkimi meta- i pozanaukowymi kwestiami rozważanymi na poziomie akademickim.

Czy to nie tutaj – w braku czasu i braku zainteresowania –  kryje się odpowiedź na pytanie, dlaczego wychodząc bronić nauki w Marszu dla Nauki, badacze na sztandary wzięli zmitologizowaną wizję swojej pracy, zamiast oprzeć się na, paradoksalnie, naukowej wiedzy o nauce. Po prostu większość naukowców tych dokonań nie zna, szczególnie, że powszechnie nie uczy się o tym nawet na etapie doktoratu. Czy bez tej wiedzy można w ogóle stwierdzić, że naukowcy rozumieją na czym cała ta nauka polega?

Dlaczego społeczeństwo nie ufa naukowcom? Bo w czasach lokalistów – są globalistami

Paradoks Marszu dla Nauki polegał także na ironicznej różnicy między jego formą i przesłaniem. Forma manifestacji, strajku jest historycznie związana z ruchem robotniczym, z walką o prawa pracownicze. Tymczasem świat nauki to jeden z bastionów „globalistycznego kapitalizmu”, gdzie nie ma szans na 40-godzinny tydzień pracy, możliwość zakorzenienia się w jednym miejscu czy stałą umowę. W czasach, w których na znaczeniu zyskuje lokalizm, nauka pozostaje systemem skrajnie globalistycznym.

Badacze funkcjonują w systemie, w którym istnieje praktyczny wymóg mobilności: przynajmniej na początku naukowej kariery trzeba co parę lat przemieszczać się między instytucjami, a najlepiej między krajami czy nawet kontynentami, bo tylko w ten sposób można dostać dobrą posadę, stypendium czy grant.

Rzadko zauważa się, że mobilność poza zaletami w postaci ożywionej wymiany intelektualnej, prowadzi do wykorzenienia naukowców z wszelkich lokalnych wspólnot. Powoduje swego rodzaju społeczną samoizolację, w której można doszukiwać się jednej z przyczyn kryzysu zaufania do naukowców w szeroko pojętym społeczeństwie.

Nikt przecież tak naprawdę nie wierzy w to, że teorie naukowe – których w szczegółach nie rozumieją nawet naukowcy, o ile akurat dane zagadnienie nie jest przedmiotem ich specjalizacji – zostaną przyjęte przez każdego członka społeczeństwa na podstawie argumentów merytorycznych i racjonalnej analizy ich szczegółów. Jak pokazuje zresztą psychologia eksperymentalna – przyjęcie teorii naukowych pozostaje zawsze ostatecznie kwestią zaufania, w tym przypadku – zaufania do specjalistów od danej dziedziny. Znacznie łatwiej natomiast ufać ludziom, którzy należą do naszych wspólnot, wchodzą z nami w interakcje, są „ludźmi takimi jak my”.

Problem ten jest szczególnie aktualny, ponieważ właśnie mamy do czynienia z nasileniem buntu bardziej zakorzenionej, mniej mobilnej części społeczeństwa przeciw kosmopolitycznej elicie – buntem somewheres przeciw everywheres, jak opisał go socjolog David Goodhart w głośnej pracy o dzisiejszym populizmie, The Road to Somewhere. Naukowcy, choć zarabiają umiarkowane sumy i nawet nie mają stałego kontraktu, są skazani na bycie everywheres już choćby przez sam wymóg mobilności.

Bardziej niż akcji outreachowych i popularyzatorskich – jakkolwiek aktywności te są same w sobie wartościowe – wyjście z obecnego kryzysu zaufania wymaga chyba po prostu tego, by naukowcy więcej czasu spędzać poza laboratorium jako zwykli, aktywni członkowie wspólnot: od rodziny, po ludzkość.

Podczas gdy na Marszu dla Nauki niesiono transparenty z napisem „Listen to your nerds!” („Słuchaj swoich jajogłowych!”), to raczej „jajogłowi” powinni nauczyć się słuchać – i po prostu być wśród tych, których chcą do siebie przekonać.

„Jajogłowi” nie lubią zwykłego życia

Być może jednak powody, że tak się nie dzieje, są głębsze niż tylko naukowy pracoholizm. Sądzę, że problem tkwi w paradygmacie zerwania między nauką a zwykłym życiem; paradygmacie, który niestety wciąż jeszcze określa tożsamość współczesnego naukowca. Choć rzadko zostaje to wyartykułowane wprost, nauka wciąż zawiera w sobie materialistyczną, antyhumanistyczną metafizykę, dla której podstawowe ludzkie doświadczenia są złudzeniem, za którym kryje się prawdziwa rzeczywistość – pozbawiona większej wzniosłości gra ślepych sił. Skoro zwykłe życie, Agambenowskie „nagie życie”, nie może być racjonalnie postrzegane jako coś posiadającego sens, to jego wartość można ocalić tylko albo 1) przechodząc z samego życia, z samej rzeczywistości na kantowski poziom „badania życia”, „badania rzeczywistości” – a więc właśnie w sferę nauki; 2) odrzucając czy też zawieszając racjonalność (jak robią naukowcy „po godzinach”, gdzie życie traktowane jest de facto jako sfera zaspokajania potrzeb, np. emocjonalnych). Pytanie, czy w tej metafizyce nie kryje się lekceważące, protekcjonalne spojrzenie naukowca na „zwykłego człowieka”, który realizuje jedynie drugą, łatwiejszą z przedstawionych opcji.

Nie twierdzę, że wyjście z tej sytuacji jest proste. Rzeczywiście, nauka niejako z definicji „odczarowuje rzeczywistość”, zaprzeczając niektórym codziennym intuicjom. A jednak wydaje się, że konsekwencja wymagałyby szukania takich paradygmatów, które pozwalają nigdy nie zawieszać racjonalności – ani wtedy, gdy bada się świat, ani wtedy, gdy bada się badanie świata (czyli naukę), ani wtedy, gdy po prostu się żyje. Zwykle udawało się to osiągnąć przez odrzucenie zasady redukcji (zgodnie z którą wszystkie aspekty rzeczywistości muszą się sprowadzać do jednego poziomu, np. cząsteczek elementarnych) i wprowadzenie zamiast niej zasady poziomowości rzeczywistości: różne „poziomy” (cząsteczek, organizmów, zjawisk społecznych itd.) mogą być rzetelnie badane zanim jeszcze daje się je ze sobą pogodzić w pewną bezkolizyjną całość. Taką zasadę stworzyli na swój użytek – podpierając ją marksizmem dialektycznym – wspomniani wyżej lewicujący naukowcy. Taką zasadę znacznie wcześniej wypracował Arystoteles. Współczesna stanfordzka szkoła filozofii nauki argumentuje, że swego rodzaju dowodem na poziomowość rzeczywistości jest kształt nauki współczesnej: podzielonej na bardzo wiele różnych dyscyplin, które mimo ciągłego postępu wcale nie stapiają się w jedną.

Naukowcy muszą wrócić do polis

Na szczęście – parafrazując Latoura – nigdy nie byliśmy w pełni nowoczesnymi naukowcami. Nie do końca pasujemy do tego zmitologizowanego obrazka w pełni racjonalnych umysłów, obiektywnie poszukujących prawdy i wykorzenionych z „tego świata” na rzecz świata myśli. Wciąż mamy swoje pozanaukowe życie i pozanaukowe pasje. Wciąż należymy do naszych rodzin i innych wspólnot. Nie dajemy się zwariować pogoni za cytowaniami, w pracy chodzi nam o coś więcej niż karierę: o prawdę, pokornie i spokojnie odkrywaną. Staramy się wpisać naukę w coś większego – także w jakąś szerszą wizję społeczeństwa i jego dobra. Fakt, iż właśnie najniższa klasa w świecie nauki – doktoranci – tak masowo wsparła Marsz dla Nauki, świadczy o tym, że nauka pozostaje mimo wszystko czymś wspaniałym, czymś, czego warto bronić, o co warto walczyć.

Marsz dla Nauki nie może być dla nas afirmacją status quo, ale tego tylko, co w nauce wielkie i dobre. Reszta pozostaje – do czego przyzwyczaiła nas metodologia naukowa – do wciąż ponawianej korekty. Tę korektę zaś, zamiast narzekania na populizm, polityków i społeczeństwo, naukowcy powinni zacząć od siebie.

Być może to czas na powrót do uczenia naukowców o filozofii i socjologii nauki, tak, aby sami dobrze rozumieli naturę swojej pracy. Tak, aby sami przed sobą potrafili przyznać, że polityka, społeczeństwo, naukowe mody, a przede wszystkim ich osobiste przekonania mają wpływ na stawiane problemy naukowe i na sposoby ich rozwiązywania.

Jednocześnie, aby potrafili wytłumaczyć doskonalony od setek lat mechanizm, w którym z tego miszmaszu indywidualnych i grupowych interesów, dzięki ciężkiej i wspólnej pracy milionów badaczy z całego świata, mimo okazyjnie popełnianych błędów, jako społeczność odkrywamy zasady rządzące światem i przekazujemy je społeczeństwu.

Dziedziny, o których wspomnieliśmy, używane były zwykle do celów negatywnych – do pokazywania ograniczeń nauki. Czas być może, by zacząć wykorzystywać je do celów pozytywnych: do poprawy stanu nauki. Tu szczególnie pomocna może okazać się historia nauki, która pełna jest dobrych przykładów wartych powielenia. Złote okresy fizyki albo biologii molekularnej mogą nas na przykład nauczyć, że skuteczna nauka tworzy się raczej w atmosferze współpracy niż konkurencji. Niels Bohr i jego instytut może nas nauczyć, że naukowa kreatywnosć żywi się kontaktem z filozofią, humanistyką, nawet sztuką – i długimi wędrówkami w gronie kolegów z plecakiem i namiotem. Historia najlepszych uczelni w rodzaju Harvarda czy Cambridge pokazuje, że etos naukowy skuteczniej formowany jest przez symbole i rytuały niż biurokratyczną kontrolę czy quasi-biznesowe szkolenia.

Pozytywną rolę może odegrać także filozofia nauki. Metodologia naukowa ciągle ewoluuje. Sama filozofia nauki jest przecież relatywnie nowa – powstała tak naprawdę w poprzednim stuleciu. W obecnych czasach mamy szansę, na gruntowne przemyślenie działania i roli nauki, krytyczne spojrzenie na nią, wyciągnięcie wniosków. Warto badać także proces recepcji odkryć nauki. Przyjmowana zbyt często przez stronę nauki taktyka „jak nie zgadzasz się z dobrze udokumentowanymi teoriami, to znaczy, że jesteś półgłówkiem” okazuje się całkowicie przeciwskuteczna.

Oczywiście to wszytko nie znaczy, że nauka nie może w ogóle oddzielać się od reszty społeczeństwa. Krytycy izolacji nauki mówiąc czasem o tym, że zamyka się ona w „wieży z kości słoniowej”. Historyk nauki Steven Shapin pokazał, że w przeszłości określenie to nie oznaczało miejsca stałego odgrodzenia: było to raczej miejsce refleksji, do którego można się udać, ale po to, by później znów wyjść – mądrzejszym. Niewątpliwie nauka musi żyć w tak rozumianej „wieży z kości słoniowej”, musi posiadać swoją autonomię, swoją przestrzeń, także pewną swobodę finansową. Ale nie może zapomnieć, że jej „wieża” stoi w środku polis. Że ktoś ją zbudował. Że ktoś o nią dba. Że ktoś na nią płaci. Że ktoś jej potrzebuje. Bo polis jest społecznością różnych specjalistów (rolników, piekarzy, lekarzy, filozofów, naukowców), którzy właśnie nawzajem się potrzebują, a jeśli przestają sobie ufać, to wina jest zawsze w jakiejś mierze po obu stronach zerwanej więzi.