Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Matematyka nie okiełzna globalnego rynku. Jak strach wpływa na gospodarkę

przeczytanie zajmie 9 min

„Matematyczna wizja świata jest bardzo popularna wśród ekonomistów. W tym ujęciu świat ma się dać „okiełznać” za pomocą matematycznych modeli ryzyka. Przykładem takich instrumentów będą opcje walutowe, które mają chronić eksporterów przed niekorzystnym kursem walut czy ubezpieczenia dla producentów żywności mające zabezpieczyć ich przed klęską urodzaju. Wraz z utratą wiary w Opatrzność człowiek chce zabezpieczyć się przed wszelkimi negatywnymi wydarzeniami, a ekonomia ma zapewnić mu tego namiastki. To jednak nigdy w pełni się nie uda.” O czterech wymiarach wpływu strachu na współczesną gospodarkę, o tym, że maksymalizacja zysku nie jest dla ludzi najważniejsza i ile miliardów dolarów wydają Amerykanie na leczenie depresji i wypalenia zawodowego rozmawiają: Krzysztof Mazur, były prezes Klubu Jagiellońskiego i Marcin Kędzierski, główny ekspert Centrum Analiz KJ.

Czy lęk można zmierzyć za pomocą matematycznych metod dostępnych w ekonomii?

Tak.

Chciałem cię zaskoczyć trudnym pytaniem na początek, a to Ty zaskoczyłeś mnie. Jak konkretnie się go w takim wypadku mierzy?

Nim o tym opowiem, zacznę jednak od ważnego rozróżnienia definicyjnego. W języku angielskim, będącym lingua franca współczesnej ekonomii, funkcjonuje słowo fear, które można przetłumaczyć jako „strach” oraz jako „lęk”. Strach w ekonomii jest czymś racjonalnym, opartym na prawdziwych przesłankach bądź empirycznych doświadczeniach, co pozwala nam uniknąć strat. Na przykład złe informacje na temat konkretnej firmy wywołują uzasadniony strach wśród akcjonariuszy, bo zapowiadają spadek cen akcji lub potencjalny brak dywidendy.

Natomiast lęk byłby czymś irracjonalnym, opartym jedynie na emocjach, a nie na realnych faktach. W ekonomicznych teoriach podejmowania decyzji strach jest zatem czymś pozytywnym, bo wspomaga naszą racjonalność, podczas gdy lęk ma wyraźnie negatywne skutki, ponieważ paraliżuje i zniechęca do działania. Używając prostego porównania, strach przestrzega przed wyskoczeniem przez okno, ale jeśli ktoś w ogóle boi się podejść do okna, to rządzi nim już irracjonalny lęk.

Wróćmy do właściwego mierzenia lęku.

Można to zrobić na czterech poziomach. Poziom pierwszy to koszty związane ze wzrostem schorzeń psychicznych na tle nerwowym. Da się je wyliczyć, uwzględniając rosnącą lawinowo z roku na rok liczbę osób biorących urlop w pracy z powodu takich schorzeń jak wypalenie zawodowe czy depresja. Koszty z tym związane stanowią coraz większe wyzwanie dla gospodarki, zarówno po stronie pracodawców, jak i publicznej służby zdrowia.

Jakie są to koszty np. dla USA?

Pojawiają się szacunki, że tzw. koszty okołodepresyjne stanowią ok. 200 mld dolarów rocznie, czyli 1% amerykańskiego PKB. To już niebagatelna kwota.

Jaki jest drugi poziom wpływu lęku na gospodarkę?

Dotyczy on polityk publicznych. Gdy popatrzymy na takie zagadnienia, jak walka z terroryzmem, globalne ocieplenie, wzrost wydatków na służbę zdrowia, politykę senioralną czy zbrojenia, to wszystkie one mają coraz większy związek ze społecznymi obawami co do przyszłości. Rozrost państwa opiekuńczego bezpośrednio wiąże się zatem z rosnącymi oczekiwaniami ludzi, że politycy zaradzą ich lękowi przed śmiercią i cierpieniem.

Prognozując polityki publiczne, eksperci uczą nas, że powinniśmy stosować metodę evidence based policy, czyli projektować polityki w oparciu o dowody i racjonalną analizę kosztów i korzyści. Jeśli jednak coraz ważniejszą czynnikiem wpływającym na zachowania społeczne będzie lęk, to cały model racjonalnego planowania polityk publicznych może lec w gruzach.

Jaki jest konkretny przykład takiego napięcia między racjonalnością a irracjonalnym lękiem w politykach publicznych?

W swoim doktoracie analizowałem kredyty studenckie typu ICL, których spłata uzależniona jest od uzyskania po studiach odpowiednich dochodów. Instrument ten jest uznawany w środowisku ekonomistów zajmujących się problematyką finansowania edukacji za optymalny pod względem realizacji kryteriów efektywności i sprawiedliwości. Jednocześnie główną barierą przed ich wprowadzeniem, i to nie tylko w Polsce, jest społeczny lęk przed słowem kredyt i zaciąganiem finansowych zobowiązań.

Problem w tym, że akurat w przypadku instrumentu ICL jest to irracjonalne, gdyż ostatecznie ryzyko spłaty bierze na siebie państwo. To ono spłaca nasz kredyt, jeśli nie będziemy mieli odpowiednich dochodów. Modele teoretyczne nie uwzględniają jednak tego kluczowego czynnika ludzkiego, jakim jest lęk. Powodzenie jakiejkolwiek poważnej zmiany w przestrzeni publicznej wymaga odpowiedniej polityki informacyjnej, by zmierzyć się z nierzadko irracjonalnymi nastrojami społecznymi.

To dotyczyło polityk publicznych, a co z makroekonomią?

To będzie trzeci wymiar. Mówi się, że rynek finansowy tworzy krwioobieg całej współczesnej gospodarki. Czym jednak jest pieniądz? Jest aktem naszego zaufania do tego, kto ten pieniądz emituje. Od chwili odejścia od ekwiwalentu złota pieniądz opiera się wyłącznie na zaufaniu. Jest on tyle wart, na ile oceniają go uczestnicy rynku. Dlatego sprawą tak fundamentalną dla rynku finansowego, a zatem dla całej współczesnej gospodarki, jest zagadnienie lęku.

Kryzysy finansowe, a w efekcie także i ekonomiczne, napędza bowiem przede wszystkim niepewność. Ludzie zaczynają wycofywać swoje aktywa, co prowadzi do wybuchu i tzw. runu na banki. Tak dochodzi do samospełniającej się przepowiedni. Ludzie, bojąc się, że dany bank okaże się niewypłacalny, zaczynają wyciągać z niego pieniądze, co sprawia, że bank rzeczywiście staje się niewypłacalny. Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że rosnący lęk może wywrócić całą współczesną gospodarkę.

A co z naszymi indywidualnymi decyzjami konsumenckimi. Czy tu także lęk ma swój wymierny koszt?

Oczywiście, i to jest czwarty wymiar. Od czasu Johna Maynarda Keynesa wiemy, że najbardziej destrukcyjny wpływ na gospodarkę ma pesymizm co do przyszłości. Syndrom ten nazwał on „paradoksem zapobiegliwości”. Polega on na tym, że jeśli konsumenci i producenci uznają, że przyszłość będzie gorsza niż teraźniejszość, to zaczynają się zabezpieczać. To oznacza mniej wydatków na konsumpcję i mniej inwestycji w produkcję. W efekcie spowalnia się wzrost gospodarczy, tracimy pracę, a w konsekwencji kurczą się również nasze oszczędności, które zapobiegliwie staraliśmy się zwiększyć.

Paradoks polega na tym, że chcąc się zabezpieczyć przed złym scenariuszem, tak naprawdę sami go realizujemy. Stąd Keynes zasugerował, że w „złych czasach” rząd musi zwiększać wydatki publiczne, aby rekompensować spadek inwestycji prywatnych, tworzyć miejsca pracy i pobudzać konsumpcję.

Hojność rządu jako gwarant dobrej pogody dla gospodarki.

Właśnie tak, oczywiście z uwzględnieniem wszystkich ryzyk, jakie niesie ze sobą publiczna interwencja na rynku. Cała współczesna machina gospodarcza opiera się na konsumpcji, a ta z kolei bazuje na naszym optymizmie co do przyszłości. Gdybyśmy wiedzieli, że w przyszłym miesiącu stracimy pracę, to nie bralibyśmy kredytu konsumpcyjnego na nową plazmę. Nie chodzi tu jednak wyłącznie o decyzje konsumentów, ale również producentów. Lęk może bowiem prowadzić do suboptymalnego poziomu inwestycji, czyli takiego, który jest niewystarczający z perspektywy potrzeb gospodarki.

Dokładnie z taką sytuacją mamy obecnie do czynienia w przypadku wielu polskich firm, które z powodu lęku przed globalnym kryzysem czy wręcz konfliktem zbrojnym gromadzą pieniądze na swoich kontach i nie inwestują w rozwój. Dlatego jednym z głównych wyzwań planu Morawieckiego jest przekonanie przedsiębiorców, żeby zainwestowali zgromadzone przez siebie pieniądze w innowacje. Lęk jest zatem zabójczy nie tylko dla rynku finansowego, ale również dla realnej gospodarki.

Zakreśliłeś te cztery wymiary. Teraz chciałbym wrócić do tematu fundamentalnego, od którego zacząłeś. Oddzieliłeś strach od lęku za pomocą podziału na decyzje racjonalne i irracjonalne. Zastanawiam się, na ile ten podział da się w rzeczywistości łatwo przeprowadzić. Czy producent lodów z Nowego Sącza, który wstrzymuje się z inwestycją w nową maszynę, bo obawia się wojny chińsko-amerykańskiej na Pacyfiku, to w globalnej gospodarce przykład racjonalnego czy irracjonalnego działania?

Dotknąłeś sprawy fundamentalnej, jaką jest rosnąca złożoność współczesnej gospodarki. W takim świecie analiza wszystkich zmiennych staje się niemożliwa. Już Keynes zauważył, że człowiek nie jest w stanie podjąć w stu procentach racjonalnej decyzji, bo nie ma pełnej wiedzy, np. na temat zachowania pozostałych graczy działających na rynku. Mamy wówczas dwie możliwości: albo nie działać, albo oprzeć się na swoich instynktach. Jeśli ocenimy, że zaniechanie działania jest niekorzystne, to jedynym racjonalnym wyjściem jest oparcie się na swoich intuicjach, które Keynes nazwał „zwierzęcymi instynktami” (animal spirits). Człowiek przypomina bowiem wówczas działające instynktownie zwierzę

To chyba niebyt dobrze.

Niekoniecznie. Tę refleksję kontynuował w latach 60. XX w. Herbert Simon, laureat Nagrody Nobla, jeden z twórców koncepcji behawioralnej, który wprowadził do ekonomii pojęcie systemów złożonych. Zdaniem Simona w sytuacji rosnącej złożoności świata to właśnie strach odgrywa bardzo ważną rolę, bo pozwala nam nadawać priorytety dochodzącym do nas informacjom. Zdaniem ekonomistów behawioralnych w strachu przejawiają się nasze dotychczasowe doświadczenia czy przekonania. One pozwalają nam skupić uwagę na tych czynnikach, które rzeczywiście najbardziej nam zagrażają. Tak powstała teoria ograniczonej racjonalności (bounded rationality), która obok chłodnej kalkulacji zysków i strat uwzględnia nasze instynkty i emocje.

To ogromna zmiana w porównaniu z obowiązującym od czasów Vilfreda Pareta paradygmatem racjonalnego wyboru.

Oczywiście, w tamtym modelu kluczowym kryterium mierzenia skuteczności działań miała być oczekiwana użyteczność, czyli analiza zysków i strat. Ekonomia behawioralna za pomocą szeregu eksperymentów pokazała jednak, że człowiek nie kieruje się doskonałą racjonalnością, wcale nie kalkuluje na chłodno i nie wybiera wariantu, w którym ma największe szanse na jak największy zysk. Przeciwnie, raczej woli wybierać wariant mniej korzystny, ale bardziej bezpieczny; woli unikać strat, niż maksymalizować zysk. Zwłaszcza w sytuacji rosnącej niepewności instynktownie wybieramy bezpieczeństwo.

Globalizacja wzmacnia jednak nasze poczucie niepewności.

Simon używał pojęcia complex systems i rozumiał to pojęcie dwuznacznie. Systemy takie są złożone, skomplikowane (od łacińskiego czasownika complicare), ale także całościowe, kompleksowe (od czasownika complectere). Globalizacja poza tym, że jest złożona, tworzy również obejmujący całość ludzkiej aktywności kompleksowy system, w którym niezmiernie trudno jest wyabstrahować poszczególne podsystemy. Dziś już nikt nie mówi, upraszczając, że istnieje rynek marchewki, rynek pietruszki, rynek stali czy rynek opcji walutowych, bo wszystkie te rynki są ze sobą ściśle powiązane.

Globalizacja, a konkretnie rozwój Internetu, nieprawdopodobnie zwiększył też ilość interakcji pomiędzy jednostkami i instytucjami. Każda zaś interakcja ma wpływ na otoczenie. Tak, wiem, że brzmi to banalnie, ale ma bardzo poważne skutki. Gdy ilość tych interakcji była ograniczona, to mogłeś mieć poczucie kontrolowania świata, w którym funkcjonujesz, natomiast kiedy ona się zwiększa miliony razy, to nikt nie jest już w stanie analizować wpływu tych interakcji zarówno na nie same, jak i na podmioty, które biorą w nich udział. W naukach społecznych nazywamy to efektami emergentnymi.

Sprowadzając to do konkretu, możesz racjonalnie wybrać kierunek studiów, który zagwarantuje ci wysokie dochody. Ale jeśli wystarczająco duża liczba twoich rówieśników postąpi równie racjonalnie, to zanim ukończysz studia, oczekiwane dochody na globalnym rynku mogą już nie wyglądać tak atrakcyjnie. Problem w tym, że w momencie podejmowania decyzji o tym nie wiesz. Wraz ze wzrostem złożoności rośnie ryzyko i niepewność, których nie jesteś w stanie racjonalnie oszacować. Paradoksalnie, w racjonalnym świecie wobec braku możliwości podjęcia racjonalnej decyzji człowiek musi w pewien sposób odciąć się od racjonalnych bodźców zewnętrznych, żeby nie zwariować. Oznacza to, że zaczyna działać instynktownie w warunkach absolutnej niepewności.

Albo może chcieć ograniczenia globalizacji.

To jest fascynujące zagadnienie, bo całe nasze współczesne myślenie o gospodarce zakłada zgodę na postępującą globalizację. Radykalne jej ograniczenie oznaczałoby upadek całego paradygmatu, w którym się poruszamy. To byłby zupełnie nowy świat.

Rosnąca złożoność świata nie jest problemem tylko dla przedsiębiorców, ale również dla polityków.

Tak, jak pisałeś w raporcie o miastach, politycy nie są już szachistami kontrolującymi całość szachownicy (o ile kiedykolwiek nimi byli), ale żeglarzami dostosowującymi swoje strategie do zmieniających się wiatrów. Warto zauważyć, że przy takim poziomie złożoności upadają wszystkie teorie spiskowe, bo nie może istnieć jeden ośrodek dyspozycji politycznych, który byłby w stanie zarządzać całym tym bałaganem.

Czy roli przewodnika w tak złożonym systemie nie miał pełnić mityczny ekspert?

Od lat 70. XX w. myślano, że eksperci niczym starotestamentalni prorocy pomogą nam zapanować nad niepewnością jutra. Dziś nikt już nie ufa ekspertom, bo zbyt wiele razy nas zawiedli. Poza tym ekspertom nie służy obecna debata publiczna oparta na postprawdzie. Jeśli głównym elementem brexitowej kampanii był zmyślony fakt, że Wielka Brytania mogłaby wpłacać 350 mln funtów tygodniowo na National Health Service zamiast do europejskiej skarbonki, to mamy fundamentalny problem. W świecie postprawdy nie ma już faktów, zatem trudno i o racjonalność, która na tych faktach miałaby się zasadzać. Ta dezorientacja napędza lęk.

Gdzie jest jego praprzyczyna?

W utracie wiary w Opatrzność.

Mówisz to jako ekonomista czy jako chrześcijanin?

Pozostaję tu na poziomie czystej ekonomii. W jednej ze swoich prac Peter Bernstein opisuje, że wraz z utratą wiary w Opatrzność człowiek coraz mocniej szuka instrumentów ekonomicznych, które zabezpieczą go przed niepewnością jutra. Tak rozwinęła się cała gałąź gospodarki, której zadaniem jest szacowanie ryzyka za pomocą modeli matematycznych oraz zapewnienie ubezpieczenia od niekorzystnych zdarzeń.

Kłania się kartezjańska wizja świata dającego się zredukować do struktur matematycznych. Takie ujęcie krytykował Benedykt XVI w wykładzie na uniwersytecie w Ratyzbonie.

Matematyczna wizja świata jest bardzo popularna wśród ekonomistów. W tym ujęciu świat ma się dać „okiełznać” za pomocą matematycznych modeli ryzyka. Przykładem takich instrumentów będą opcje walutowe, które mają chronić eksporterów przed niekorzystnym kursem walut czy ubezpieczenia dla producentów żywności mające zabezpieczyć ich przed klęską urodzaju. Wraz z utratą wiary w Opatrzność człowiek chce zabezpieczyć się przed wszelkimi negatywnymi wydarzeniami, a ekonomia ma zapewnić mu tego namiastki. To jednak nigdy w pełni się nie uda.

Człowiek wierzący w Boga wie, że na pewne elementy życia po prostu nie ma wpływu. Jeśli przytrafi mu się plajta czy nowotwór, to wierzy, że Pan Bóg zatroszczy się o jego rodzinę. Pewnie i tak się boi, ale lęk go nie paraliżuje. Czyż takie przekonanie nie było jednym z elementów sukcesu protestantów, który opisał Max Weber? Gdy jednak człowiek traci zaufanie wobec Opatrzności, a kolejne polisy na życie nie dają mu gwarancji bezpieczeństwa, to zaczyna paraliżować go lęk. Jest wtedy mniej skory do ryzyka, inwestycji, podboju kolejnych rynków czy – używając biblijnego terminu – „czynienia sobie ziemi poddaną”. Paradoksalnie chęć kontrolowania przyszłości prowadzi do osłabienia naszego wpływu na nią. W ten sposób rzeczywistość gospodarcza może nam się wymknąć z rąk.

Czemu ekonomia nie jest w stanie zapewnić nam stuprocentowego bezpieczeństwa?

Problem z modelami ekonomicznymi jest taki, że działają, gdy gospodarka się rozwija. Żaden model nie radzi sobie jednak z tąpnięciami i gwałtownymi kryzysami, czyli tzw. czarnymi łabędziami, jak nazywał je Nassim Taleb. Ekonomiści po prostu mają ogromną trudność z przewidzeniem wydarzeń nielinearnych. Nasze myślenie bazuje na ukrytym gdzieś założeniu, że gospodarka ciągle będzie się rozwijać, nawet jeśli pojawiają się czasowe kryzysy. Skoro z roku na rok gospodarka zwiększa efektywność wykorzystania kapitału i pracy, to taki permanentny rozwój jest czymś naturalnym.

Nie ma się zatem czego bać?

Niekoniecznie. Znamy przecież z historii przykłady sytuacji, kiedy dochodziło do tak gwałtownych zapaści, że przez kilka stuleci ludzkość musiała wracać na tory rozwoju. Chociażby pod koniec V w., kiedy po najeździe barbarzyńców upadło Cesarstwo Rzymskie i nadeszły tzw. wieki ciemne. Ludzie w Europie stracili zdolność uprawiania ziemi. Dopiero po kilkuset latach, głównie za sprawą benedyktynów, udało się ją przywrócić.

Nie ma żadnej gwarancji, że analogiczna zapaść nie wydarzy się w przyszłości. Można sobie wyobrazić burzę słoneczną, która zniszczy wszystkie systemy informatyczne. Wówczas zgromadzone dziś na dyskach pokłady wiedzy będziemy musieli odzyskiwać przez wiele dziesięcioleci. Niezależnie od tego wśród ekonomistów z państw rozwiniętych żywo dyskutowane jest obecnie pojęcie tzw. secular stagnation, czyli trwałego spowolnienia gospodarczego spowodowanego wyczerpaniem się możliwości lepszego wykorzystania zasobów.

Zacząłeś od obietnicy, że da się matematycznie zmierzyć wpływ lęku na gospodarkę, a skończyliśmy na Opatrzności i apokaliptycznych wizjach.

Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo i przyjemnie (śmiech).

Materiał ukazał się pierwotnie na łamach podwójnej, 47-48 teki czasopisma idei „Pressje”. Zachęcamy do zakupienia numeru.