Tiger, Korwin i Urban. Dyktatura niepoprawności politycznej.
Walka z dyktaturą poprawności politycznej w ostatnich latach stała jednym z najważniejszych frontów prawicy. Żenująca kampania reklamowa Tigera pokazała jednak, że to co jeszcze dekadę temu było niszową prowokacją dziś jest mainstreamem, na którym można zarobić. Oczywiście wówczas, gdy w ramach poszerzania targetu niepoprawne żarty z „Najwyższego Czasu!” wymieszamy z tymi z tygodnika „Nie”.
Wszyscy oburzyliśmy się na pierwszosierpniowego „faka”. Wielu zniesmaczył też „dzień lotnictwa” jako kalendarzowa kartka przygotowana na 10 kwietnia. Prawda jest taka, że właściwie cała ta, wielomiesięczna kampania na Instagramie oparta była o równie prymitywne dowcipy. Twórcy memów rechotali nie tylko z patriotycznych „świętości”, ale też religii („goła baba” na Boże Ciało), seksualności w duchu kloacznych żartów („Dlaczego masz podarte rajtuzy? Byłam na lodach, mamo” – głosiła grafika z okazji „Dnia Lodów”), a nawet bezdomności (12 kwietnia z okazji Światowego Dnia Dzieci Ulicy „żartowano”, że niestety pada, więc dzieci ulicy siedzą w domach). Jeśli celem kampanii było obrazić każdego, to pewnie by się to udało, gdyby nie wciąż niszowy kanał jej dystrybucji.
Wiadomo, skandal sprzedaje. Seks, przemoc, obrażanie świętości – tak tych prawdziwych, jak i tych świeckich – to przecież nic nowego. Gdy chodzi o branże reklamową i kreatywną, to clue problemu celnie ujął na naszych łamach Konrad Ciesiołkiewicz. Gdy do braku etosu nowych zawodów dodamy tak powszechną pogoń za klikalnością, to łatwo odtworzyć tok rozumowania (jakkolwiek to słowo zdaje się nie pasować do efektów końcowych procesu) twórców instagramowych kreacji Tigera.
Ale przecież niepoprawny politycznie rechot to dziś nie tylko domena pracowników agencji reklamowych, ale właściwie główny nurt mediów i polityki. Wystarczy przejrzeć archiwum okładek „Newsweeka” i „wSieci”, by sobie o tym przypomnieć. Choćby tragedia II wojny światowej nie jest już żadnym tabu, którego nie powinniśmy wykorzystywać do plemiennych wojenek. Tomasz Lis w nazistowskim mundurze na okładce tygodnika Karnowskich miał uzmysławiać, że szef Newsweeka jest „prawie jak Goebbels”. Szef Prawa i Sprawiedliwości na okładce tygodnika Lisa przerobiony na powstańca warszawskiego i z podpisem „Warszawo za mną” miał komentować kampanię referendalną przeciw Hannie Gronkiewicz-Waltz…
Przykłady można mnożyć: przeglądając medialne archiwa, przypominając wypowiedzi polityków, komentatorów polityki, dziennikarzy, często też naukowców. Im ostrzej, tym głośniej. Przestaliśmy wygrywać spory, dziś możemy już tylko zmasakrować oponenta. Im mocniej pociśniemy, tym większe zrobimy zasięgi. Bluzg w tytule pomnoży nam klikalność kilkadziesiąt razy, zawarty w lidzie – co najmniej kilkanaście… W cenie jest ten totalny „rozpierdLOL”, który robił za hasło spinające kampanię napoju energetycznego.
Skandalizowanie, łamanie tabu i odrzucanie politycznej poprawności samo w sobie nie jest złe. Pytanie, czemu służy. Broniliśmy i będziemy bronić prawa do intelektualnych prowokacji. Różnica polega na tym, że kontrkulturowe kontrowersje „brulionu”, „Mać Pariadki”, starej „Frondy” czy „Stańczyka” prowokowały do myślenia. Szokując, ich twórcy starali się apelować do tego, co u odbiorców najlepsze. Do pokładów ich wrażliwości. Skoro tak, to musimy też zdać sobie sprawę, że skandalizowanie, łamanie tabu i odrzucanie politycznej poprawności samo w sobie nie jest też dobre. Trzeba powtórzyć pytanie: „czemu służy?”.
Wejście dyktatury politycznej niepoprawności do mainstreamu hołduje raczej temu, co u odbiorców najgorsze: skłonności do prymitywnego rechotu, nienawiści, programowej niepowadze. To nie triumf intelektualnej świeżości. To raczej nieco przypadkowe, symboliczne zwycięstwo satyrów postkomunistycznego kapitalizmu, którzy ze skandalizowania uczynili po prostu swój sposób na dostatnie życie w III RP: Janusza Korwin-Mikkego i Jerzego Urbana. Jeszcze dekadę temu idiotyczne żarty ze Światowego Dnia Dzieci Ulicy mogłyby się ukazać na łamach „Najwyższego Czasu!”, a te z Bożego Ciała – na łamach „Nie”. Rechot z Powstania Warszawskiego łączyłby pewnie obie redakcje. Coś się istotnie zmieniło, skoro te emocje – kiedyś zastrzeżone dla prowokacyjnych tytułów z marginesu –dziś znajdują ujście w kapitalistycznym sercu głównego nurtu, reklamie.
Jakub Dymek z „Krytyki Politycznej” w czasie jednej z debat ocenił niedawno, moim zdaniem zupełnie trafnie, że amerykańska alt-right „zbuntowała się przeciwko temu, co uważała za nadmierny konserwatyzm moralny i światopolgądowy obydwu dominujących nurtów: konserwatyzm moralno-religijny Partii Republikańskiej i konserwatyzm politycznej poprawności obozu liberalnego. Alt-prawica stwierdziła, że to są tylko dwie strony tej samej monety, która krępuje społeczeństwo w gorsecie przyzwyczajeń ich rodziców, pokolenia dzieci i sierot po 1968, który jest nie do przyjęcia w dzisiejszym świecie”.
Sprawa Tigera każe zastanowić się – w pierwszej kolejności właśnie ludziom prawicy – czy faktycznie polityczna poprawność to najgorsze zło, jakie nas spotkało. I czy na pewno programowa do niej wrogość ma być tym, co będzie konstytuowało kolejne pokolenie polskiej, coraz bardziej „alternatywnej”, prawicy. Może okazać się kwestią czasu, gdy wychowani w kulcie politycznej niepoprawności znajdą też w awangardzie tych, którzy obśmiewają to, co dziś próbujemy bronić jako nasze wspólnotowe świętości.