Za mało się mówi o tym człowieku. Bolesław Srocki – zapomniany wychowawca Polski Podziemnej
„Po pierwsze – pracować nad własnym charakterem; po drugie – przygotować się do przyszłej służby publicznej w wolnej Polsce; po trzecie – kierować się realizmem dążeń i działań; po czwarte – wspólnie wypracować przekonanie o konieczności dokonania po wojnie wielkich reform społecznych i potrzebie dopuszczenia do życia publicznego wykluczonych z niego przed wojną warstw; po piąte, ostatnie – przez ostrożną pracę w konspiracji doczekać kluczowego momentu i wziąć udział w walce zbrojnej o odzyskanie własnej państwowości.” Tak wyglądało ideowe credo wychowanków Bolesława Srockiego ze środowiska „Pet”. Niestety, tragiczny rok 1944 r. przeżyć mieli tylko nieliczni. O losach Bolesław Srockiego, zapomnianego wychowawcy pokolenia „Kolumbów” (oraz jego wychowankach) z Waldemarem Stopczyńskim, prezesem Stowarzyszenia im. Bolesława Srockiego oraz autorem pracy W kręgu Bolesława Srockiego. Ludzie >>Petu<<. Relacje – wspomnienia – polemiki, rozmawiał Bartosz Wójcik.
Jest schyłek tragicznego roku 1939. Na warszawskim Żoliborzu, z inicjatywy grupy byłych działaczy Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej, powstaje zalążek jednej z wielu rodzących się wówczas konspiracyjnej organizacji młodzieżowej, która z czasem przyjmie nazwę „Przyszłość” – kryptonim „Pet”. Jej liderem zostaje Stanisław Leopold – rocznik 1918. Najmłodsi uczestnicy „petowych” spotkań mają po 16 lat i nikt jeszcze nie spodziewa się, jak istotny będzie ich wkład w legendę Polski Podziemnej. Ale o tym później. Najpierw skoncentrujmy się na czymś innym – na nazwie. Nie jest ona przypadkowa i ściśle wiąże się z postacią duchowego przywódcy tego środowiska, Bolesława Srockiego – rocznik 1893. Skąd przychodził i co głosił „pan Bolesław”?
„Pet” – zarówno nazwą, jak i założeniami – nawiązywał do tradycji, powstałej pod zaborami tajnej samokształceniowej organizacji Związek Młodzieży Polskiej „Zet” oraz jego szkolnej odnogi, funkcjonującej właśnie pod nazwą „Pet”. Ruch ten, którego dewizą było hasło „Dla Polski”, zrzeszał na przestrzeni lat ludzi o bardzo zróżnicowanych poglądach, czego najlepszym dowodem jest fakt, że wywodzili się z niego zarówno Roman Dmowski – którego nikomu przedstawiać nie trzeba – jak i Wacław Machajski, późniejszy utopijny rewolucjonista. Z tradycji „zetowej” przychodził także Bolesław Srocki.
Jak się zdaje, istotny wpływ na jego drogę miała podkreślana w wielu źródłach ułomność fizyczna, która nie pozwoliła mu wziąć udziału w zakładanym przez program „Zetu”, fundamentalnym doświadczeniu jego pokolenia – walce zbrojnej o własną państwowość. Nie mogąc czynnie walczyć – był nadzwyczaj niski, utykał – Srocki skoncentrował się na oddziaływaniu formacyjno-wychowawczym. Gdy rówieśnicy pójdą do Legionów, powoła Towarzystwo „Samokształcenie”, stanowiące ekspozyturę tajnego „Petu”. Prowadzić je będzie we własnym mieszkaniu do sierpnia roku 1917, gdy zostanie ono zlikwidowane przez okupacyjne władze niemieckie.
Działalność tego typu ułatwiały mu nadzwyczajne predyspozycje intelektualne, będące swego rodzaju rekompensatą wspomnianej już ułomności fizycznej. Ułatwiała ją także przewaga wieku – Srocki, właśnie ze względu na swe ograniczenia, rozpocznie naukę szkolną z kilkuletnim opóźnieniem. Będzie zatem tych kilka lat starszy od swoich towarzyszy, co szczególnie w okresie nastoletnim stanowi istotny atut. Nie ma wątpliwości, że już wtedy zaznacza się jego renesansowa wręcz wszechstronność, ale i swoista charyzma, tak podkreślana przez kolejne osoby, które znajdą się w przyszłości w zasięgu jego oddziaływania.
Dochodzimy do „przystanku Niepodległość” – co dalej?
Srocki konsekwentnie idzie drogą „zetowca”. Swego rodzaju fundamentem założeń programowych „Zetu” była realizacja trzech sprawiedliwości: politycznej, narodowej i społecznej. Osiągnięcie niepodległości „załatwiało” tę pierwszą. Pozostawały dwie. Sprawiedliwość narodowa rozumiana była zewnętrznie – zakładano tu zapewnienie praw, wolności i dobrego traktowania Polakom pozostającym poza granicami odrodzonego państwa oraz wewnętrznie, jako konieczność zagwarantowania analogicznych warunków mniejszościom narodowym, które znalazły się w obrębie Rzeczpospolitej. Nadal do zrealizowania pozostawał też postulat sprawiedliwości społecznej, który w kręgu samego, bardzo zróżnicowanego „Zetu”, budził – jak się zdaje – najwięcej sporów. Dla naszego bohatera, ludzi mu bliskich, rozumiana lewicowo wrażliwość społeczna, będzie chyba jednak rzeczą bardzo istotną.
Srocki – jeszcze przed odzyskaniem niepodległości, wiosną 1918 roku – angażuje się w powołaną przez „zetowców” Straż Kresową, mającą za zadanie zabezpieczać polskie interesy na Ziemiach Wschodnich. Przedostaje się do Chełma i stamtąd kieruje pismem „Polak Kresowy”. Po odzyskaniu niepodległości wróci do Warszawy, by stanąć na czele redakcji naczelnego organu Towarzystwa Straży Kresowej (TSK), „Wschodu Polski”. Znamienne, że w kierowanym przez niespełna 26-letniego Srockiego „Wschodzie” publikowali ludzie pokroju Eugeniusza Romera, Szymona Aszkenazego czy Marcelego Handelsmana – uznani już profesorowie, jego przyszli wykładowcy! Oddziałując w myśl swego przewodniego hasła: „Wolni z wolnymi, równi z równymi”, TSK propagowało wśród Białorusinów i Ukraińców koncepcję federacyjną Józefa Piłsudskiego.
Sam Srocki po latach, w życiorysie pisanym w czasach stalinowskich, dość gorzko oceni tę działalność, określając ją jako zbyt idealistyczną i nieuczciwą ze względu na sprzeczność głoszonych przez TSK haseł z rzeczywistością, objawiającą się nieprzychylnym stosunkiem polskich władz administracyjnych i wojskowych do tychże grup. Jednak właśnie w TSK Srocki nawiąże istotne kontakty, które procentować będą po latach. Tu pozna wspomnianego już Marcelego Handelsmana, tu pozna także Tadeusza Pełczyńskiego – późniejszego Szefa Sztabu Komendy Głównej Armii Krajowej.
Kolejne lata to zaangażowanie Srockiego w inne powołane z inspiracji „zetowców” podmioty: Związek Patriotyczny, Związek Naprawy Rzeczpospolitej (ZNR) wreszcie – Związek Obrony Kresów Zachodnich (ZOKZ). Zdąży też podjąć, a następnie dość szybko przerwać studia polonistyczne.
Tak, tych inicjatyw „zetowych” było zresztą znacznie więcej i nie sposób o wszystkich tutaj wspomnieć. Z ramienia Naprawy [potoczna nazwa ZNR – red.] w 1928 roku zostanie nawet posłem, jednak jego aktywność na tym polu nie potrwa długo. Dwa lata później Piłsudski rozwiąże parlament, a do kolejnych wyborów Srocki już nie stanie. Zdaje się, że to do niego nie pasowało – znacznie lepiej czuł się pozostając w cieniu, wpływając wychowawczo, oddziałując publicystycznie. Z początkiem roku 1931 stanął na czele poznańskiego okręgu ZOKZ. W odpowiedzi na rosnącą za bliską granicą popularność NSDAP, wygłosi opublikowany z czasem odczyt, w którym zwróci uwagę na niebezpieczeństwo związane z dojściem do władzy Hitlera, przewidując porozumienie nazistowskich Niemiec z Sowietami.
Srocki nie ulega złudzeniom – od początku zarzuca rosnącemu w siłę ruchowi hitlerowskiemu „zdziczenie umysłowe” i cechy „zbiorowego szaleństwa”. Problem ten podnosił również w swej jedynej – przynajmniej wedle mojej wiedzy – próbie beletrystycznej zatytułowanej „Niemcy”, w której ukazywał realia hitlerowskiego państwa oczami dwóch nastoletnich Polaków, przybyłych do Berlina na pierwszy w historii mecz piłki nożnej Niemcy – Polska w grudniu 1933 roku.
Co oczywiste, struktury Związku, przemianowanego z czasem na Polski Związek Zachodni (PZZ), stanowiły jeden z priorytetowych obiektów zainteresowania służb niemieckich. Gdy jednak, w obliczu klęski wrześniowej, Srocki dostanie rządową propozycję ewakuacji z Polski, odmówi. Podejmując ogromne ryzyko, pozostanie ze swoimi wychowankami.
Właśnie. W połowie lat 30. Srocki rezygnuje z pełnionej w PZZ funkcji. W swej pracy stawia Pan tezę – poniekąd potwierdzoną relacją samego zainteresowanego – że powoduje nim narastające podporządkowanie Związku czynnikom rządowym. Kierunek ten jest sprzeczny z „zetową” wizją państwa, zgodnie z którą za realizację racji stanu odpowiadać powinny w możliwie największym stopniu nie instytucje państwowe, ale podmioty oddolne – stowarzyszenia, towarzystwa, związki.
Problem ten podnosili sami inicjatorzy organizacji. Uważali, że są pola, w które państwo ingerować nie powinno, dlatego by – cytuję – „ustrzec nas od przerostu czynnika państwowego i zachować ten zdrowy udział inicjatywy społecznej w życiu publicznym, który cechuje wszystkie normalne społeczeństwa”. W ten sposób myślał i Srocki.
Wraca do Warszawy i podejmuje pracę w Instytucie Badań Spraw Narodowościowych. Politycznie spełnia się redagując organ środowiska Naprawy, „Naród i Państwo”.
Tak. I tu możemy już szukać właściwych zalążków drugiego „Petu”. Srocki do redakcji, którą kieruje ściąga młodych działaczy odwołującego się do tradycji „zetowych” Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej (ZPMD). Wszyscy oni pozostają pod jego przemożnym wpływem. Najmłodszy – Stanisław Leopold, ma wówczas dziewiętnaście lat. Z nim połączy Srockiego więź szczególna. Szybko powierzy mu odpowiedzialne stanowisko sekretarza redakcji ogólnopolskiego pisma. Równolegle, ten świeżo przybyły z Łodzi działacz, obejmie kierownictwo nad innym ZPMD-owskim tytułem – „Czerwonymi Tarczami”, przy czym czerwony kolor nie odnosił się do socjalistycznego charakteru wydawnictwa, a do barwy tarcz noszonych przez uczniów szkół średnich. Analogicznie – tarcze szkół powszechnych były niebieskie.
Pismo pod redakcją Leopolda przywiązywało ogromną wagę do zagadnienia biedy. Wpisywało się to w szerszą, obecną w ZPMD tendencję, której świadectwem była broszura „Dla Polski”, wydana właśnie przez działaczy Związku z okazji 50-lecia „Zetu”. Młodzi kontynuatorzy tradycji „zetowej” stwierdzali w niej, że najdalszym od realizacji fundamentem ich ruchu jest wspominany tu już postulat sprawiedliwości społecznej, zapowiadając skoncentrowanie się w przyszłości właśnie na nim. A propos „Tarcz”, ciekawostką może być fakt, że u Leopolda debiutował Tadeusz Różewicz.
Jednak ZPMD nie było jedynym środowiskiem, na które oddziaływał Srocki. Jeszcze przed wojną, dyrekcja elitarnego żoliborskiego gimnazjum im. Ks. Józefa Poniatowskiego, poprosiła go o objęcie kuratelą szkolnej gazetki „Echo Piątki”. Przyjął tę nietypową propozycję, dzięki czemu zasięg jego wpływu zwiększył się, obejmując m.in. kolejną ważną postać przyszłego „Petu” – Stanisława Huskowskiego.
Charakterystyczny dla wychowawczej misji Srockiego wydał mi się jeden, pochodzący właśnie z tego okresu cytat: „Musimy w tę młodzież wpoić […] głębokie przekonanie, że siła nie jest synonimem barbarzyństwa, że wola nie jest synonimem lekceważenia pojęć i zasad moralnych”. Tak odbiega on od popularnych wówczas, obecnych niestety i w Polsce, nurtów, tak przypomina to, co pojawi się za kilka lat na łamach „Biuletynu Informacyjnego” AK czy w „Wiadomościach Polskich”.
Słowami tymi Srocki zakończy swój odczyt, wygłoszony na obchodach 50-lecia „Zetu”. Rzeczywiście, znacząco odbiegają one od wzorców płynących wówczas zza naszej zachodniej granicy.
Wybucha wojna.
Tak jak wspomniałem – Srocki, mimo propozycji wyjazdu złożonej mu ze względu na jego antyniemieckie zaangażowanie w przeszłości, podejmuje bardzo trudną – w moim odczuciu heroiczną – decyzję o pozostaniu. Chce być przy swoich wychowankach.
Zaczyna się „Pet”…
Nie do końca. Trzeba nadmienić, że zalążek „Petu” powstanie samoczynnie, bez udziału Srockiego. Jego wychowankowie, kierowani wpajanym im „czynnym stosunkiem do rzeczywistości”, nie będą czekać na wykrystalizowanie się powrześniowej zawieruchy, nawiązanie kontaktów. Celem, na którym skoncentrują swe pierwsze, na pewno jeszcze spontaniczne wysiłki, będzie ewakuacja przedwojennego lokalu ZPMD. Rozpoczną też wydawanie pisemka „Przyszłość”, lecz pomysł ten szybko zarzucą – podobnych wydawnictw będzie wówczas multum.
Co ciekawe, w pierwszym etapie prac nie weźmie też udziału Stanisław Leopold, który dołączy po powrocie z wojennej tułaczki. Wtedy, niejako naturalnie, obejmie przewodnictwo nad tą nieformalną grupą, szybko poszerzając ją o nowych ludzi. Znajdzie się wśród nich jego młodszy kuzyn, Andrzej Romocki. Do historii przejdzie jako „Andrzej Morro” – legenda Zgrupowania „Radosław”, dowódca kompanii „Rudy”, która, w czasie Powstania, jako jedyna skutecznie przebije się z odciętej Starówki do Śródmieścia. Na cztery lata przed tym wydarzeniem, 16-letni harcerz i świeżo upieczony „petowiec”, stanie na czele drugiego ośrodka „Petu” – tzw. grupy mokotowskiej. Kolejnych uczestników wprowadza już w tym czasie „pan Bolesław”. Od początku funkcjonuje również gałąź żeńska organizacji.
Środowisko „Petu”, w przeciwieństwie do zdecydowanej większości powstających wtedy struktur, od samego początku identyfikuje się nie, jako organizacja polityczna, lecz grupa samokształceniowo-wychowawcza. Nie tyle zatem walka, co praca formacyjna.
U podstaw takiego założenia leży przekonanie, cieszącego się wysokim autorytetem, Stanisława Leopolda – przyjmie on wkrótce pseudonim „Rafał” – o długim marszu, jaki czeka grupę i ogromie pracy, jaki należy w tym czasie wykonać. Ich zasadniczą aktywnością na najbliższe dwa lata stają się wykłady, referaty, dyskusje. Młodzi ludzie – większość nie ma 20 lat – deliberują nad optymalnymi granicami odrodzonej Polski, sprawami narodowościowymi, rozwiązaniami ustrojowymi. Czynny udział, w charakterze recenzenta, także organizatora i wykładowcy, bierze w nich Srocki. Jest przeciwnikiem politycznej indoktrynacji, a spotkaniom tym stara się nadać otwartą atmosferę, wyrażającą się w „zetowej” dewizie: „Swoboda w myśli, karność w działaniu”.
Zachowała się pisemna relacja Srockiego, w której następująco charakteryzował cele, do których realizacji dążył „Rafał”: po pierwsze – pracować nad własnym charakterem; po drugie – przygotować się do przyszłej służby publicznej w wolnej Polsce; po trzecie – kierować się realizmem dążeń i działań; po czwarte – wspólnie wypracować przekonanie o konieczności dokonania po wojnie wielkich reform społecznych i potrzebie dopuszczenia do życia publicznego wykluczonych z niego przed wojną warstw; po piąte, ostatnie – przez ostrożną pracę w konspiracji doczekać kluczowego momentu i wziąć udział w walce zbrojnej o odzyskanie własnej państwowości.
Uderza dojrzałość tych założeń.
Równolegle wyróżniającym się, szczególnie cenionym przez siebie „petowcom”, Srocki stara się zapewnić możliwość niezbędnego dla ludzi młodych rozwoju fizycznego. Organizuje, pokrywając – dodajmy – ich koszty, wyjazdy poza Warszawę. Latem, wykorzystując swe szerokie kontakty, poszukuje dla nich sezonowej pracy na świeżym powietrzu.
„Pet” jest jego oczkiem w głowie, w jego przeświadczeniu – kadrą ludzi wyjątkowych. Nie jest jednak jedynym polem aktywności.
Rzeczywiście. Srocki – wydaje się, że za sprawą swoich nieformalnych koneksji – szybko zaczyna zajmować tyleż istotną, co, w sposób charakterystyczny dla siebie, enigmatyczną, pozycję w strukturach rodzącego się Podziemnego Państwa. Już wiosną 1940 roku obejmuje funkcję redaktora naczelnego jednego z dwóch głównych pism ZWZ/AK, „Wiadomości Polskich”. Z relacji pełniącej obowiązki sekretarza redakcji „Biuletynu Informacyjnego” AK prof. Marii Straszewskiej wynika, że i tym legendarnym pismem Srocki – wraz z Aleksandrem Kamińskim, przyszłym autorem „Kamieni na szaniec” – „współdowodzi”. Oficjalnie – aż do wybuchu Powstania nie będzie miał z „Biuletynem” nic wspólnego. W rzeczywistości od początku miał odpowiadać za linię polityczną najgłośniejszego z podziemnych wydawnictw. Fakt, że Kamiński, człowiek o silnej przecież pozycji i osobowości, zgodził się na to specyficzne rozwiązanie, istotnie świadczy o autorytecie i zaufaniu, jakim darzony był Srocki.
Przyglądając się myśli tego człowieka i koncepcjom społeczno-politycznym propagowanym na łamach czołowych wydawnictw AK, wydaje się to bardzo prawdopodobne.
Też tak sądzę. Co ciekawe, obu tych wielkich wychowawców, głoszących, że kadry, zarówno do walki jak i objęcia funkcji publicznych w przyszłej Polsce, trzeba odpowiednio przygotować, połączą bliskie relacje.
Jednak, gdy mówimy o Srockim, należy pamiętać, że kształtowanie linii politycznej agend Podziemnego Państwa to jedno. Srocki znajdzie się też w nieformalnym – a jakże! – zespole doradczym przy Szefie Sztabu Komendy Głównej ZWZ/AK, gen. Tadeuszu Pełczyńskim. Zarówno Pełczyńskiego, jak i cały zespół doradczy – poza Srockim w jego skład wchodzili: Stefan Szwedowski, Zdzisław Lechnicki i Wacław Szurig – łączył jeden wspólny mianownik – przeszłość „zetowa”.
„Niepodległościowa mafia” (śmiech). Mamy tu zatem do czynienia ze swego rodzaju dualizmem działania. Srocki prowadzi bezpośrednią pracę wychowawczą z najbliższymi sobie „petowcami”, jednocześnie, za pomocą AK-owskiej prasy, oddziałuje pośrednio na szersze kręgi społeczeństwa. Rok 1942 to połączenie sił „Petu” z Szarymi Szeregami.
Pamiętajmy jeszcze o jego zaangażowaniu w działalność reaktywowanego w ramach konspiracji Polskiego Związku Zachodniego. Z wejściem „Petu” do Szarych Szeregów wiąże się podjęcie nowej aktywności. Nie zaprzestając pracy formacyjno-wychowawczej, „petowcy” zaczynają działać w małym sabotażu. Najgłośniejszą – dosłownie – akcją, jaką przeprowadzą, będzie „akcja megafonowa”, polegająca na podłączeniu się do „szczekaczki” na pl. Wilsona, za pomocą której 3 maja 1943 roku, ku zdumieniu warszawiaków, nadana zostanie audycja patriotyczna. Później akcja ta zostanie powtórzona na szerszą skalę w Śródmieściu i na Starym Mieście. Założenia małego sabotażu są znane – akcje mają dać młodym poczucie czynu, podnosić morale, przy relatywnie niskim ryzyku uczyć odpowiedzialności i przezwyciężania strachu. Jednak na przełomie lat 1942/43 pierwsi „petowcy” zasilają szeregi Grup Szturmowych.
Początkowo nie są w ich ramach nadużywani. W poszczególnych akcjach zbrojnych udział biorą tylko pojedynczy ludzie „Rafała”. Co ciekawe, sam przywódca „Petu” pozostaje poza strukturami dywersji, wychodząc z przekonania, że nie podlegając hierarchii wojskowej, będzie miał większą swobodę w dalszej pracy formacyjnej prowadzonej pod okiem Srockiego.
Uderzające, że sam Srocki zupełnie marginalizuje swoją rolę. W jego relacjach nie ma mowy o jakiejkolwiek sprawczości – czysta obserwacja, spostrzeżenia dotyczące rozwoju swoich podopiecznych. Tymczasem komendant Szarych Szeregów, Stanisław Broniewski „Orsza” nie pozostawia wątpliwości – Srocki jest duchowym wodzem „Petu”. Ba, nawet przebywający w Londynie „zetowiec”, Tadeusz Katelbach, notuje w tym czasie: „W kraju >>zetowcy<< działają. Najwięcej słyszę o Bolesławie Srockim. […] Ten wiecznie młody z usposobienia ideolog, z urodzenia wychowawca, na pewno całe godziny spędza na rozmowach, przede wszystkim z młodymi. Wśród kilkunastoletnich chłopaków z >>Petu<< czuje się najlepiej”. Katelbach informacje o podziemnym życiu okupowanego kraju czerpał m.in. od przybyłego z Polski legendarnego kuriera i emisariusza Jana Karskiego. Pamiętajmy, że Karski przed wojną należał do Legionu Młodych, który połączył się pod koniec lat 30. z ZPMD. Być może znali się już wtedy, być może poznali się dopiero w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej ZWZ/AK. Tak, czy inaczej relacja Katelbacha potwierdza, że Karski spotykał się ze Srockim podczas pobytu w okupowanym kraju.
Jesienią 1943 roku Dowódcą SS i Policji na dystrykt warszawski zostaje SS-Brigadefuhrer Franz Kutschera. Skala terroru diametralnie wzrasta. Warszawskie ulice pokrywają złowrogie, różowe plakaty, zawierające kolejne nazwiska rozstrzelanych. Dowódca Kedywu, gen. Fieldorf „Nil”, podejmuje decyzję o likwidacji „kata Warszawy”…
A do przeprowadzenia akcji wyznaczony zostaje „petowski” I pluton kompanii „Pegaz” [Przeciw Gestapo – red.] – późniejsza 1. kompania batalionu „Parasol”. „Petowcy” byli dotąd traktowani jako środowisko rozintelektualizowane, skłonne do różnych hamletycznych rozterek, raczej nie nadające się do samodzielnej „roboty” na taką skalę. Decyzja jednak zapada.
1 lutego 1944 roku, po brawurowej akcji przeprowadzonej w samym środku dzielnicy niemieckiej, „kat Warszawy” zostaje zlikwidowany. Z wojskowo-propagandowego punktu widzenia jest to wielki sukces. Niesie jednak ze sobą tragiczne doświadczenie. Nadchodzi – używając określenia z „Kolumbów” Bratnego – „śmierć po raz pierwszy”.
Tak, w wyniku odniesionych ran ginie jeden z najzdolniejszych i najbardziej aktywnych „petowców”, Bronisław Pietraszewicz „Lot”. To on dowodził akcją i był jednym z tych, którzy wymierzyli sprawiedliwość niemieckiemu dygnitarzowi. Pośmiertnie zostaje odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Wcześniej to „Lot” – wraz z innym „petowcem”, Jerzym Zborowskim „Jeremim” – wykona wyrok podziemnego sądu na innym zbrodniarzu, „kacie Pawiaka”, SS-Oberscharfufrerze Franzu Burcklu. Ale na „Locie” straty się nie kończą. Podobny los spotyka innego „petowica”, Mariana Sengera „Cichego” oraz dwóch luźniej związanych z tym środowiskiem uczestników akcji, poległych podczas ewakuacji rannych – Zbigniewa Gęsickiego „Juno” i Kazimierza Sotta „Sokoła”.
Jak reaguje na to Srocki?
Całe środowisko „Petu” przyjmuje wieści o śmierci kolegów z wielkim przygnębieniem. Srocki również. Wiemy, że w tym czasie „pan Bolesław” rozmawiał z ojcem „Lota”, który z jednej strony był pogodzony ze śmiercią syna, z drugiej jednak zadawał pytanie: czy warto było? Czy to właśnie ci młodzi ludzie powinni likwidować Kutscherę? Wydaje się, że sam Srocki też miał co do tego wątpliwości. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że „petowcy” – w znacznie tragiczniejszych okolicznościach – powielali doświadczenie jego pokolenia. Rozumiał, co dla nich znaczy walka. We wspomnieniu o „Locie” – pisanym już po wojnie, najprawdopodobniej z myślą o publikacji – stwierdzi, że jednak było warto. Bardzo trudno jednoznacznie odpowiedzieć, co naprawdę wtedy myślał. Nie mam wątpliwości, że brał pełną odpowiedzialność za wybór swoich wychowanków.
O zatroskaniu Srockiego zaistniałą sytuacją świadczy wejście do powołanej w tym czasie Rady Wychowawczej Warszawskich Grup Szturmowych, gdzie znajdzie się m.in. obok prof. Józefa Zawadzkiego – ojca poległego 20 sierpnia 1943 roku „Zośki” oraz ks. Jana Ziei, niezwykłego kapelana „Szarych Szeregów”, który w pracy z „petowcami” miał o tyle trudne zadanie, że było to środowisko buntownicze, w dużej mierze antyklerykalne. Utworzone ciało miało koordynować wychowawcze wysiłki zwierzchnictwa harcerskiego z wojskowymi planami AK. Niestety, ze względu na lekceważący stosunek strony wojskowej, Rada nie odegrała istotniejszej roli.
Tymczasem sytuacja ewoluuje. Po śmierci „Lota” swą dotychczasową postawę zmienia „Rafał”, który postanawia osobiście zająć jego miejsce w „Parasolu”.
Tak, choć wtedy był to jeszcze I pluton kompanii „Pegaz”. W lipcu „parasolarze” – tym razem w Krakowie – mają przeprowadzić akcję likwidacyjną kolejnego zbrodniarza, Dowódcy SS i Policji na całe Generalne Gubernatorstwo, SS-Obergruppenfuhrera Wilhelma Koppe. Dowodzą „petowcy” – „Rafał” i „Ali”. Skomplikowana pod względem logistycznym akcja kończy się fiaskiem. Choć ginie adiutant dygnitarza, Koppe ranny uchodzi z życiem. Na domiar złego, oddalający się po akcji na północ AK-owcy zostają zaatakowani przez oddział żandarmerii. W nierównej walce ginie m.in. „Ali”, „Rafał” zostaje ranny. Do Warszawy sprowadzą go osobiście, dopiero na kilka dni przed Powstaniem, sam Srocki oraz żona Wanda – również zasłużona członkini „Petu”. Śmierć Stanisława Huskowskiego jest dla „pana Bolesława” kolejnym potężnym ciosem. Najgorsze ma jednak dopiero nadejść. W Powstaniu „petowcy” współtworzą elitarne Zgrupowanie AK „Radosław”. Walczą w „Zośce” i „Parasolu”.
Biorą udział w najcięższych walkach na Woli i na Starówce. Po jej upadku kompania „Andrzeja Morro” będzie jedyną, której uda się przedrzeć do Śródmieścia między posterunkami niemieckimi. Pozostali przejdą kanałami.
Gdy Srocki, w czasie Powstania nadal w redakcji „Biuletynu Informacyjnego”, trafi na wychodzące z kanałów oddziały staromiejskie, natychmiast zacznie dowiadywać się o „Rafała”. „>>Rafał<< już nie przyjdzie” – odpowie mu przygnębiony i zakłopotany Henryk Poznański „Bystry” – żydowski więzień Gęsiówki ocalony przez AK-owców, walczący następnie w „Parasolu”. Okaże się, że zginął 25 sierpnia podczas prowadzonego przez siebie kontrnatarcia. Pozostawi żonę, osieroci malutką córkę, którymi zaopiekuje się „pan Bolesław”.
Załamany Srocki – jak wynika z relacji Wandy Leopold – zacznie zabiegać u dowództwa, by zdziesiątkowanych, przybyłych ze Starówki oddziałów na razie nie wykorzystywać. Nieskutecznie – stanowią elitę Armii Krajowej, uznano, że są niezbędne. Organizuje zatem pomoc lekarską, pomaga w zakwaterowaniu. Odszukuje tych, którzy żyją. Jest „Andrzej Morro“, jest Jerzy Zborowski „Jeremi” – kolejny, rodem z „Poniatówki”, stary „petowiec”. Obaj odznaczeni już krzyżami Virtuti Militari. Jednak wkrótce niedobitki „zośkowców” i „parasolarzy” zostaną przerzucone na kolejny kluczowy odcinek walki – na Czerniaków.
Srocki widzi „swoich chłopaków” po raz ostatni?
Jak wynika z relacji prof. Marii Straszewskiej, pracującej z nim przy „Biuletynie”, Srocki, mimo swej niepełnosprawności, będzie się jeszcze przedzierał do swoich, walczących na Czerniakowie wychowanków. „Morro” polegnie w połowie września. Ranny „Jeremi” dostanie się w ręce Niemców i ślad po nim zaginie.
Z najbliższego otoczenia „pana Bolesława”, tak zwanej góry „Petu”, przeżyje brat „Alego”, Tadeusz Huskowski, którego Godzina „W” zastanie na Żoliborzu. Walcząc w Zgrupowaniu „Żniwiarz” dosłuży się krzyża Virtuti Militari i podwójnego Krzyża Walecznych. Po wojnie zwiąże się naukowo z Politechniką Wrocławską. Przeżyje też żona „Rafała”, Wanda Leopold, którą Srocki będzie się opiekował przez pierwsze lata powojenne. Ocalałych „petowców” będzie więcej, ale spośród najbliższych, jedynie Tadeusz i Wanda. To z nimi będzie utrzymywał serdeczny kontakt. Jest też tajemniczy młody mężczyzna, który odwiedzi „pana Bolesława” na dzień przed śmiercią. Przez lata byłem pewien, że był to Tadeusz Huskowski, dziś jednak wiemy, że Huskowski nie zdążył, spóźnił się tych kilkanaście godzin, zatem prawdopodobnie był ktoś jeszcze. Być może Wiesław Raciborski „Robert” – kwatermistrz batalionu „Parasol”?
Nie sposób o to nie zapytać: jak Srocki oceniał Powstanie?
Wanda Leopold pisała, że Powstanie było dla niego „poza tragedią ogólnonarodową, jedną wielką klęską w wymiarze prywatnym”, ze względu na śmierć niemal wszystkich najbliższych mu ludzi. Niejednoznaczna jest relacja zawarta przez Aleksandra Kamińskiego w „Zośce i Parasolu”, gdzie Srockiemu przypisany został sceptycyzm, z którego „pan Bolesław” miał ostatecznie wycofać się pod presją swoich wychowanków. Niektóre relacje sugerowały, że Srocki przyjął popularne stanowisko w myśl zasady: „naród wspaniały, zawiodło kierownictwo”. Jednak kierunek ten stanowczo odrzucił jeden z jego wychowanków, Tadeusz Nowakowski, wykluczając możliwość zajęcia takiej postawy przez owego – jak go nazwał – „korepetytora heroizmu”, człowieka żyjącego Sprawą Publiczną. „Nie po to się wychowuje młodzież – dodawał – żeby w godzinach próby zapomnieć o pryncypiach”.
Rozważając w swojej pracy prawdopodobny stosunek Srockiego do zrywu, pisze Pan o znajdującym się w jego programie „realizmie dążeń i czynów”, dodając: „Ale gdy rzeczywistość uniemożliwia osiągnięcie jakiegokolwiek realnego i korzystnego celu, pozostaje walka o imponderabilia”.
Zdaje się, że to był właśnie sposób myślenia ludzi takich, jak Srocki czy Pełczyński. Srocki pamiętał lata walki o niepodległość. Zdawał sobie sprawę, że jeśli tym kapitalnym chłopakom broni się nie da, wezmą ją sobie sami, tylko znacznie gorzej do tego przygotowani. Pamiętajmy, na końcu miał być czyn… Z drugiej strony, na pewno inaczej wyobrażał sobie swój wpływ na ich wykorzystanie.
Powstanie upada, pojawia się pytanie – co robić?
Srocki udaje się do Krakowa, gdzie przeniesiona zostaje redakcja „Biuletynu Informacyjnego”, z którym nadal współpracuje. Pomaga też przetrwać wdowie po „Rafale”, Wandzie Leopold i ich małej córeczce. Joasia – bo tak ma na imię – niestety umrze niebawem na dyfteryt. Wiosną Srocki powraca do zniszczonej Warszawy i podejmuje pracę w Zarządzie Miasta. Szuka kontaktów z tymi, którzy przeżyli i rodzicami swoich poległych wychowanków. Angażuje się w gromadzenie i opracowanie „Archiwum Parasola”.
Znamienna dla wykazania pozycji Srockiego jest pochodząca z tego okresu relacja Henryka Kozłowskiego „Kmity”, byłego „zośkowca”, który nie należał do „Petu”, a „pana Bolesława” znał przelotnie, głównie z opowieści Tadeusza Huskowskiego. „Kmita” w sierpniu 1945 roku dowodził oddziałem dyspozycyjnym Delegata Sił Zbrojnych na Obszar Centralny [DSZ została utworzona w miejsce rozwiązanej AK – red.], a więc legendarnego dowódcy powstańczego, płk. Jana Mazurkiewicza „Radosława”. Gdy ten wpadł w ręce UB, zwierzchnicy „Kmity” zlecili mu porwanie sowieckiego ambasadora, planując wymienienie go na „Radosława”.
Młody żołnierz uważał otrzymane polecenie za szaleństwo. Spotkawszy na ulicy Srockiego bez wahania podzielił się z nim swoimi wątpliwościami. Srocki – wg relacji „zośkowca” – był przerażony potencjalnymi konsekwencjami planowanego kroku, dlatego, zupełnie zdenerwowany, obiecał możliwie najszybciej sprawę „odkręcić”. Nie wiemy ile było w tym sprawstwa Srockiego, czy w ogóle ono było, ale rozkaz ostatecznie odwołano. Nie to jest jednak w tej historii najważniejsze, zwróćmy uwagę – jak wielkie musiał wzbudzać u młodych AK-owców zaufanie ten pozornie nieporadny starszy człowiek. Ten „piękny duch w groteskowym ciele” – jak nazwie go z czasem jedna z bliskich mu osób.
W kolejną konspirację Srocki się nie zaangażował?
Nic na to nie wskazuje. Nie był też w żaden sposób prześladowany przez UB. Nie znaczy to jednak, że z podziemiem nie miał związków. Prawdopodobnie nadal, w swoim stylu, „oddziaływał”. Według ustaleń zmarłego tragicznie w Smoleńsku prof. Janusza Kurtyki, badacza dziejów poakowskiego podziemia, autorem projektu deklaracji ideowej Zrzeszenia WiN, zatytułowanej O wolność obywatela i niezawisłość państwa, miał być właśnie Srocki! WiN nawoływał: wychodźmy z lasu, przejmujmy kolejne posterunki życia publicznego.
I to mieści się – w mojej ocenie – w postawie Srockiego. Postawie, nakazującej wyciągnąć z tej ogromnej ofiary, jaką ponieśli m.in. jego wychowankowie, tyle ile się da. By ta klęska, nie była klęską bezsensowną. Chciałbym tu przywołać charakterystyczną dla niego opinię z 1947 roku. Wywodziła się ona wprawdzie z pracy poświęconej literaturze, ale była też – tak twierdzę – zawoalowanym nawiązaniem do ówczesnej sytuacji politycznej: „W literaturze, jak w polityce, obronę własnego stanowiska podejmuje się nie tylko wtedy, kiedy ma się absolutne poczucie siły i szanse całkowitego zwycięstwa. Podejmuje się ją również wtedy, gdy w perspektywie ma się możność oddziałania na ostateczny układ sądów w postaci kompromisowego wyniku dla sprawy uznanej za słuszną”. W mojej opinii jest tu odczuwalny duch WiN-owskiej deklaracji. I nie chodzi o kompromis z nową władzą, ale o założenie, że skoro nie da się ugrać wszystkiego, trzeba chociaż spróbować ugrać tyle, ile się na ten moment da.
Jak wyglądają ostatnie lata jego życia?
Podejmuje pracę w Instytucie Bałtyckim. Jednak jego zasadniczą misją wydaje się być przechowanie pamięci o swoich wychowankach. Pisze relacje, koresponduje. W obronie ich imienia występuje także publicznie. Gdy – skądinąd były AK-owiec – Wojciech Żukrowski opisze w konwencji iście „westernowej”, wulgarnej i pełnej nihilizmu, okoliczności likwidacji Kutschery, Srocki na łamach „Życia Literackiego” kategorycznie wystąpi w obronie „petowców”, Szarych Szeregów i „innych żołnierzy Polski Podziemnej”. W 1946 r. takie teksty jeszcze przechodziły. Będzie też w miarę możliwości pomagał tragicznie doświadczonej Wandzie Leopold. Gdy ta, po traumie śmierci męża, jego ekshumacji i pogrzebu oraz nagłym zgonie córeczki, podejmie próbę samobójczą, uratuje ją właśnie Srocki. W ramach terapii nakłoni Wandę do spisania swoich wspomnień, które stanowią dziś materiał nieoceniony. Odnotujmy jeszcze jego powojenną współpracę z Aleksandrem Kamińskim nad przygotowaniem kontynuacji Kamieni na szaniec– „Kamyk” zapisze, że książka Zośka i Parasol, która ukaże się już po śmierci Srockiego, nie powstałaby bez udziału „pana Bolesława”. Swoją drogą, osobiście uważam, że Srocki maczał też palce przy Kamieniach na szaniec.
Bolesław Srocki zmarł 12 marca 1954 roku. Niestety, wiele wskazuje na to, że odchodził w poczuciu całkowitej klęski. Mimo upływu lat nie mógł chyba ostatecznie pogodzić się z losem swoich najbliższych: „Rafała”, „Alego”, „Lota”, „Jeremiego” czy „Andrzeja Morro”. Czasem przychodzi taka myśl – co zostawiłby po sobie, co napisał, gdyby pożył jeszcze te dwa lata, poczuł, że „mróz już nie taki tęgi”… Jednak gdy umierał, trwała jeszcze pełnia stalinowskiej nocy, trzy tygodnie wcześniej zamordowany został gen. Fieldorf. „Pan Bolesław” pochowany został w Sopocie.
Za mało mówi się o tym człowieku.
Mimo ogromnego potencjału – potencjału, od samego początku, od „Zetu”, łączącego! – jaki kryje w sobie droga Srockiego, w narracji historycznej ciągle pozostaje on postacią niedoszacowaną. Robimy wiele, by to zmienić. Niedługo na budynku, w którym mieszkał w Sopocie zawiesimy tablicę upamiętniającą jego i jego wychowanków – żołnierzy batalionów „Zośka” i „Parasol”. 1 sierpnia ruszamy z projektem kalendarz44.pl – to internetowa publikacja nigdy wcześniej nieudostępnianego dokumentu – zapisków sporządzonych w sierpniu 1944 roku przez oficera walczącego w szeregach batalionu „Parasol”, porucznika Wacława Czyszka. Jego wspomnienia spisywane zaraz po wojnie na podstawie tych notatek, weszły w skład tego, co Bolesław Srocki nazwał „Archiwum Parasola”. Efekty tych działań są zauważalne, czy jednak Srocki, ale także jego myśl, zajmą kiedykolwiek należne im miejsce? Nie potrafię odpowiedzieć.
Nie mam natomiast wątpliwości, że gdyby historia potoczyła się „normalnie”, Srocki leżałby obok Aleksandra Kamińskiego, obok Stanisława Broniewskiego „Orszy”, tych czołowych wychowawców Polski Podziemnej, w samym centrum Wojskowych Powązek. Mogę wyobrazić sobie taką sytuację, że któregoś dnia ci niezwykli ludzie, spoczywający pod wymownymi brzozowymi krzyżami, powstają. Jestem pewien, że pierwsze kroki wielu z nich skierowane byłyby do Sopotu – do „pana Bolesława”.
Bartosz Wójcik
Waldemar Stopczyński