Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Adam Kempa  26 lipca 2017

Paktowanie z diabłem. Dwuznaczne relacje Zachodu z terroryzmem

Adam Kempa  26 lipca 2017
przeczytanie zajmie 12 min
Paktowanie z diabłem. Dwuznaczne relacje Zachodu z terroryzmem Rafał Gawlikowski

Zachód prowadzi niebezpieczną grę z radykalnym islamem, wykorzystując go po cichu jako instrument swojej polityki zagranicznej. Fanatyczni islamiści, których można wykorzystać przeciwko nielubianemu dyktatorowi, to niewątpliwie cenne polityczne aktywo. Taka gra ma jednak swoją cenę: są nią akty terroru na ulicach europejskich miast.

22 maja 2017 roku około godziny 22:20, Salman Abedi, 22-letni brytyjski muzułmanin libijskiego pochodzenia zdetonował w hallu Manchester Areny ukryty w plecaku ładunek wybuchowy domowej produkcji. Wybuch bomby wypełnionej gwoździami, śrubami i nakrętkami, które miały zwiększyć zadawane obrażenia, zabija Abediego, 23 inne osoby i rani dalszych 119. Ofiarami są dzieci wracające z koncertu muzyki pop i oczekujący ich rodzice, wśród nich Angelika i Marcin Klisowie, polskie małżeństwo, które miało zabrać do domu swoje dwie córki. Najmłodsza śmiertelna ofiara ma osiem lat.  

Niespełna dwa tygodnie później trzech muzułmańskich imigrantów uzbrojonych w 30-centymetrowe ceramiczne noże, po przejechaniu rozpędzoną furgonetką przez Most Londyński, atakuje bezbronnych przechodniów, wzywając imienia Allacha. Mordercy podrzynają gardło Sarze Zelenak, 21-letniej blondynce o niebieskich oczach, śmiertelnie ranią w klatkę piersiową 28-letnią Kirsty Boden, z zawodu pielęgniarkę, która biegnie na pomoc rannym. 39-letni Hiszpan Ignacy Echeverria staje w obronie przechodniów, okładając nożowników tym, co ma pod ręką – deskorolką. Jego przyjaciel widzi jak Ignacy walczy i jak upada – czy się poślizgnął, czy otrzymał pierwszą ranę – nie wiadomo. Po chwili jeden z nożowników zadaje leżącemu, ściskającemu w rękach deskorolkę Hiszpanowi wielokrotne ciosy. Pozostali dwaj stoją tuż obok i patrzą. W ataku ginie łącznie osiem osób, a 48 zostaje rannych. Nożownicy ponoszą śmierć od policyjnych kul.

Świat łączy się we współczuciu. Śledzimy relacje na żywo, przystajemy przed telewizorem, przyglądamy się obliczom ofiar, czytamy w Internecie ich krótkie, przerwane biogramy. Mimo wzburzenia i strachu, coraz częściej czujemy się znużeni i zobojętniali. Krwawe zamachy stają się dla Europy Zachodniej nową normalnością.

Reakcja władz – winny Internet

Ataki terrorystyczne miały miejsce podczas kampanii wyborczej na Wyspach. Brytyjska premier Theresa May oświadczyła, że ich pośrednią przyczyną był Internet, a właściwym remedium jest jego bardziej restrykcyjne uregulowanie, tak by ekstremiści nie czuli się w sieci bezpiecznie.

May stanowczo odrzuciła twierdzenia lidera opozycji, Jeremiego Corbyna, który zasugerował, że istnieje związek pomiędzy polityką zagraniczną Wielkiej Brytanii a zagrożeniem terrorystycznym w kraju. Oburzona premier zarzuciła liderowi Laburzystów, że próbuje usprawiedliwiać zbrodniarzy.

Jest oczywiste, że żadne uwarunkowania polityczne, czy społeczne, nie uzasadniają przelania niewinnej krwi. Nie sądzę jednak, żeby o to właśnie chodziło Jeremiemu Corbynowi. Poza niekwestionowaną odpowiedzialnością moralną sprawców zamachu, w pełni uzasadnione jest pytanie o odpowiedzialność polityczną, a więc o to, czy rządzący prowadzą sprawy publiczne w sposób, który nie naraża obywateli na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Premier May zapewne doskonale rozumiała intencję Corbyna. Miała jednak dobre powody, by, zamiast uczciwie odpowiedzieć, doprawić mu gębę sympatyka terroryzmu. Wiele bowiem wskazuje na to, że do obecnej sytuacji na Wyspach bardziej niż Internet przyczynia się lekkomyślna polityka zagraniczna Londynu i innych państw Zachodu, które, mimo rosnącego zagrożenia, traktują radykalnych islamistów i wspierające ich państwa jako partnera w geopolitycznych rozgrywkach.

Obalanie Kaddafiego i niebezpieczne zabawy brytyjskich służb

Salman Abedi, zamachowiec z Manchesteru, przyleciał do Wielkiej Brytanii 18 maja 2017 r., na cztery dni przed zamachem. Abedi wracał z Libii, do której podróżował z Wysp wielokrotnie, po raz pierwszy w 2011 roku. W owym czasie Brytyjczycy brali aktywny udział w obalaniu Muammara Kaddafiego. Jednym ze środków wymierzonych przeciwko libijskiemu dyktatorowi było ciche przyzwolenie na powrót do Libii muzułmańskich radykałów zamieszkujących w Wielkiej Brytanii. Jak podaje „New York Times”, w Libii walczył cały kontyngent przybyłych z Anglii Libijczyków, znanych wśród rebeliantów jako „Bojownicy Manchesteru”.

Postępowanie służb Zjednoczonego Królestwa opisał portal Middle East Eye powołując się na źródła wśród osób, które brały udział w libijskiej wojnie domowej. Jeden z Libijczyków, do których dotarł MEE, do roku 2011 podlegał w Wielkiej Brytanii ścisłej kontroli (de facto aresztowi domowemu) z uwagi na podejrzenia, że zamierza dołączyć do islamistycznych formacji zbrojnych w Iraku. Ku jego zaskoczeniu w roku 2011 kontrola została zdjęta, zwrócono mu paszport i pozwolono wyjechać do Libii – „nie zadawano żadnych pytań”. Jego świadectwo potwierdza Belal Younis, inny Brytyjczyk libijskiego pochodzenia, do którego dotarł portal. Younis przed wylotem do Libii w roku 2011 miał spotkać się z oficerem MI5, który zakomunikował mu, że brytyjski rząd nie ma nic przeciwko ludziom chcącym walczyć z Kaddafim. Według relacji Younisa, na lotnisku dwóch policjantów z wydziału antyterrorystycznego poinformowało go, że jeżeli ma zamiar brać udział w walkach, popełni przestępstwo. Younis przekazał im jednak numer telefoniczny do agenta MI5, z którym uprzednio rozmawiał. Po krótkim telefonie, policjanci wpuścili Libijczyka na pokład samolotu.

Wśród radykałów, którzy za przyzwoleniem brytyjskiego rządu wyruszyli do Libii był Ramadan Abedi, ojciec mordercy z Manchesteru. Abedi Senior był członkiem Libijskiej Islamskiej Grupy Bojowej (Libyan Islamic Fighting Group – LIFG). Ta islamistyczna organizacja została utworzona w latach 90. przez libijskich weteranów wojny w Afganistanie, a jej celem była walka z reżimem Muammara Kaddafiego. LIFG stała za próbą zamachu na Kaddafiego, która miała miejsce w roku 1996, prawdopodobnie (choć teza ta pozostaje kontrowersyjna) przy wsparciu ze strony brytyjskich służb. Ramadan Abedi, były członek służb Kaddafiego, który dołączył do chcących go obalić islamistów, opuścił Libię jeszcze w 1991 roku, znajdując schronienie w Wielkiej Brytanii.

Po zamachach z 11 września LIFG trafiła na listę organizacji terrorystycznych. W roku 2011 brytyjskie władze przymknęły jednak na to oko, dzięki czemu Ramdan Abedi wyruszył do Libii bez przeszkód, zabierając ze sobą trzech synów, w tym 16-letniego Salmana.

Nie ma pewności, czy nastolatek brał udział w walkach – jest to jednak prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że jego ojciec opublikował na Facebooku w roku 2012 zdjęcie jego młodszego, 15-letniego brata z karabinem maszynowym i podpisem „Hashem lew – trenuje…”. Jest również prawdopodobne, że Abedi podróżował z Libii do Syrii – według francuskiego ministra spraw wewnętrznych, Gérarda Collomba, informacje na ten temat miały posiadać francuskie i brytyjskie służby. Wojaże po krajach ogarniętych krwawą wojną domową, pełnych islamskich radykałów najpewniej wprowadziły Salmana Abediego na drogę, która miała swój krwawy kres w Manchesterze 22 maja 2017 r.

Arabia Saudyjska – słoń w menażerii światowego terroryzmu

6 dni po zamachu na Moście Londyńskim, w Adelajdzie miał miejsce mecz pomiędzy reprezentacjami piłkarskim Australii i Arabii Saudyjskiej. Świat obiegły zdjęcia saudyjskich piłkarzy ignorujących minutę ciszy mającą uczcić ofiary tragedii, w której zginęły, między innymi, dwie Australijki. Jak to często bywa w dzisiejszym, zinfantylizowanym świecie, zachowanie saudyjskich piłkarzy wpłynęło na opinię publiczną nieporównywalnie silniej, niż inne historyczne i współczesne nam wydarzenia, świadczące jednoznacznie o powiązaniach łączących saudyjskie królestwo i islamski ekstremizm.

Jednym z głównych ideologicznych źródeł współczesnego terroryzmu jest salafizm, ultrakonserwatywna odmiana islamu. Salafici uznają, że współczesny islam został zanieczyszczony przez nieortodoksyjne „innowacje”, a jego odrodzenia upatrują w powrocie literalnej interpretacji Koranu i zasad, jakimi mieli się kierować pierwsi zwolennicy Proroka (nazwa pochodzi o słowa „salaf” – przodkowie).

Rezultatem tego „powrotu do korzeni”, jest nietolerancyjna i nierzadko agresywna postawa wobec innowierców, a nawet innych muzułmanów, którzy nie podzielają fundamentalistycznego podejścia salafitów.

Interesującym aspektem salafickiego fundamentalizmu jest ikonoklazm, charakterystyczny dla islamu jako takiego, jednak w przypadku salafitów występujący w szczególnie zaciekłej formie. „Poddanie się bogu”, podstawowe wezwanie islamu (od którego religia ta wzięła swoją nazwę), rozumieją salafici w sposób niemal absolutny – uznając za idolatrię wszelkie formy czci czy choćby przywiązania do czegokolwiek, poza abstrakcyjnym i odległym stwórcą. Przejawy tego obrazoburczego szaleństwa mogliśmy zaobserwować wśród Talibów niszczących posągi Buddy i żołnierzy „Państwa Islamskiego” demolujących starożytną Palmirę. Mało kto wie, że salaficki radykalizm idzie o wiele dalej, dążąc do zniszczenia niektórych miejsc otaczanych kultem także przez samych muzułmanów (np. miejsc pochówku czczonych przez szyitów).

Jednym z nurtów pokrewnych salafizmowi (a niekiedy nawet, nie do końca prawidłowo, z nim utożsamiany) jest wahhabizm, który swoją nazwę wziął od Muhammada ibn Abd al-Wahhaba, XVIII-wiecznego teologa propagującego muzułmański „powrót do korzeni”, w nawiązaniu do wcześniejszych rygorystycznych interpretacji islamu. Ibn Abd al-Wahhab działał w Medynie, w której odznaczył się obrazoburstwem i fanatyzmem, doprowadzając do zniszczenia grobowca jednego z towarzyszy Proroka i organizując ukamienowanie niewiernej kobiety. Wydalony w końcu z Medyny szukał protektora, który umożliwi dalsze krzewienie swojej wojowniczej wizji islamu. Kimś takim okazał Muhammad Ibn Saud, uznawany za twórcę pierwszego saudyjskiego państwa i założyciela saudyjskiej dynastii.

Ibn Saud musiał dostrzec w rygorystycznej i skrajnie nietolerancyjnej doktrynie Ibn Abd al-Wahhaba użyteczne narzędzie, które wzmocni legitymizację jego rządów i dostarczy ideologicznego paliwa dla terytorialnej ekspansji. Alians Ibn Abd al-Wahhaba i Ibn Sauda, przypieczętowany małżeństwem ich dzieci, spełnił pokładane w nim oczekiwania. Ustanowiony przez Sauda w 1744 roku maleńki emirat u progu XIX stulecia obejmował większość Półwyspu Arabskiego. Ekspansja saudyjskiego państwa oznaczała zarazem szerzenie wahhabickiego islamu. Gdy Saudyjczycy opanowali Mekkę i Medynę, z fanatycznym zapałem niszczyli zabytkowe miejsca kultu, nie szczędząc grobowców krewnych i towarzyszy Proroka. Gdy zdobyli Karbalę, poza zmasakrowaniem kilku tysięcy mieszkańców, zdemolowali grobowiec Husajna, syna Alego, czego szyici, uznający go za „największego z męczenników”, nie zapomnieli Saudyjczykom do dziś.

„Islam lever hard”- wahhabizm dzisiaj

Mimo upływu czasu i zakłóceń politycznej ciągłości państwa Saudów, pozostaje ono wierne wahhabickiemu dziedzictwu. Wahhabizm jest dominującym i oficjalnie wspieranym nurtem islamu w Arabii Saudyjskiej. Wahhabicki fanatyzm znajduje odzwierciedlenie w wewnętrznym urządzeniu pustynnego królestwa, zgodnym z surowymi nakazami religii Proroka. W Arabii Saudyjskiej nie wolno budować kościołów, a jakiekolwiek publiczne praktykowanie chrześcijańskiej wiary czy choćby noszenie poza domem jej emblematów jest surowo zakazane. Chrześcijanie, którzy chcą pozostać wierni swojemu wyznaniu ryzykują w saudyjskim królestwie aresztowania, kary cielesne, deportację, a nawet tortury. Konwersja na chrześcijaństwo karana jest śmiercią.

Wahhabizm odciska swoje piętno również na kulturowym dziedzictwie samego islamu. Wahhabicka wojna wypowiedziana idolatrii prowadzi do niszczenia arabskich zabytków. Jak podaje portal „The Art Newspaper”, „systematyczne niszczenie Arabii Saudyjskiej trwa – w ciszy. Historyczne meczety, grobowce, mauzolea, zabytki i budynki: ponad 90% historycznych dzielnic najświętszych miast islamu zostało zrównanych z ziemią, by zrobić miejsce dla nowej zabudowy składającej się z hoteli, centrów handlowych i apartamentowców […]. Taka urbanistyka ma swoje polityczne i ekonomiczne cele, ale jest również motywowana przez religijną ideologię wahhabickiego islamu”. By oddać miarę wahhabickiego fundamentalizmu warto wspomnieć, że wśród saudyjskich elit poważnie rozważa się zniszczenie grobowca samego Mahometa i przeniesienie jego szczątków do anonimowego miejsca pochówku.

Niestety, promocja „islamu level hard”, jak można określić wahhabizm, nie ogranicza się do terytorium Arabii Saudyjskiej. Saudyjczycy wykorzystują petrodolarową potęgę finansową do promowania swojej wiary zagranicą.

Saudyjski król, który konsekwentnie odmawia przyjęcia uchodźców z ogarniętego wojną Bliskiego Wschodu, wykazał się specyficznym poczuciem humoru, deklarując gotowość wybudowania w Niemczech dla przybyszów z Syrii 200 meczetów. I bez tego, fundowane przez Saudyjczyków meczety i madrasy promujące wahhabicki radykalizm powstają na całym świecie, od Los Angeles po Seul i od Gotheborga po afrykański Czad. Dokładne liczby nie są znane, lecz według niektórych szacunków, w ostatnich dziesięcioleciach Arabia Saudyjska mogła wydać na promocję wahhabizmu nawet ponad 100 miliardów dolarów.

Rozsiewane przez Saudyjczyków ziarna islamskiego ekstremizmu przynoszą ponury plon. Raport przygotowany w roku 2013 na zlecenie Parlamentu Europejskiego wskazywał, że wahhabizm walnie przyczynia się do ekspansji współczesnego islamskiego terroryzmu.

Niemiecki wicekanclerz Sigmar Gabriel stwierdził w 2015 roku, że wielu islamistów zagrażających publicznemu bezpieczeństwu wywodzi się ze wspólnot skupionych wokół wahhabickich meczetów w Niemczech. Istnieje znaczna ilość poszlak wskazujących, że poza promowaniem toksycznej ideologii, Arabia Saudyjska udziela terrorystom także bezpośredniego, materialnego wsparcia.

Jak wiadomo, 15 z 19 zamachowców, którzy mieli dokonać ataków 11 września 2001 roku było obywatelami Arabii Saudyjskiej. W związku z uchwaleniem przez Kongres w zeszłym roku specjalnej ustawy umożliwiającej pozywanie suwerennych państw przed amerykańskim sądem, jeżeli sponsorują terroryzm (JASTA – Justice Against Sponsors of Terrorism Act), rodziny 850 śmiertelnych ofiar oraz 1500 poszkodowanych w zamachach 11 września wytoczyło powództwo przeciwko Arabii Saudyjskiej. Reprezentant grupy powodów utrzymuje, że „11 września nie mógłby się wydarzyć bez wsparcia Arabii Saudyjskiej dla Al-Kaidy”.

Życzliwy stosunek Saudyjczyków do islamskich radykałów nie uległ zmianie od 2001 roku. Podczas zeszłorocznej kampanii wyborczej w USA Wikileaks ujawniły wiadomość przesłaną w roku 2014 przez Hillary Clinton, w której, powołując się na informacje zachodnich i amerykańskich służb wywiadowczych oraz lokalne źródła, wskazuje ona, że „rządy Kataru i Arabii Saudyjskiej dostarczają dyskretnie finansowe i logistyczne wsparcie dla ISIL i innych radykalnych sunnickich ugrupowań w regionie”. Jeszcze w roku 2009, pełniąc funkcję sekretarza stanu, Clinton określała Arabię Saudyjską jako „kluczowe zaplecze finansowe dla Al-Kaidy, Talibów i innych grup terrorystycznych”, stwierdzając, że darczyńcy z tego kraju to „najistotniejsze źródło finansowania sunnickich ugrupowań terrorystycznych na całym świecie”.

Terroryzm w cieniu petrodolarów

Mimo, wydawać by się mogło, oczywistych związków Saudyjczyków i terroryzmu, arabskie królestwo pozostaje cenionym sojusznikiem Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Choć Donald Trump, zanim został prezydentem, wskazywał, że Arabia Saudyjska jest „największym sponsorem terroryzmu” po objęciu stanowiska wybrał się na Półwysep Arabski ze swoją pierwszą, utrzymaną w kordialnym tonie, zagraniczną wizytą. Co prawda, będąc na miejscu napomknął coś o „pozbyciu się terrorystów”, uznając jednak, zgodnie z oczekiwaniami gospodarzy, Iran za głównego podejrzanego. Brytyjczycy również wykazują się wobec królestwa Saudów daleko idącą „kurtuazją” – według niedawnych doniesień brytyjski rząd zablokował ukazanie się oficjalnego raportu badającego przyczyny terroryzmu z uwagi na to, że Arabia Saudyjska okazała się być jego głównym czarnym charakterem.

Takie podejście nie jest oczywiście podyktowane bezinteresowną uprzejmością. Arabia Saudyjska, z uwagi na potężne zasoby finansowe oraz położenie geograficzne, pozostaje cennym sojusznikiem. Dla Amerykanów z pewnością istotne znaczenie ma uczestnictwo Saudyjczyków w systemie petrodolarowym, zgodnie z którym ropa naftowa jest nabywana wyłącznie za amerykańską walutę. Związany z tym ogromny popyt na dolara zapewnia mu stabilność i globalny zasięg. Gdyby system ten upadł (Saudowie zaczęliby wymieniać czarne złoto np. na juany i euro), pociągnąłby za sobą w przepaść także „greenbacka”, a za nim być może cały amerykański system finansowy. Ponadto, Saudyjczycy, dysponujący czwartym co do wielkości budżetem zbrojeniowym na świecie (ok. 10% ich PKB), nabywają gigantyczne ilości uzbrojenia. Podczas wizyty 45. amerykańskiego prezydenta w Rijadzie ogłoszone zostało podpisanie kontraktu opiewającego na 110 miliardów dolarów, przy czym jego wartość w perspektywie najbliższych 10 lat może wzrosnąć do astronomicznych 350 miliardów USD. Saudyjczycy kupują również na potęgę od Brytyjczyków. W ostatnim czasie brytyjski rząd zatwierdził sprzedaż Arabii Saudyjskiej kolejnej partii uzbrojenia wartej 3,5 miliarda funtów. Nie dziwi zatem, że Anglosasi nie chcą zrażać do siebie tak bogatego kontrahenta.

Paktowanie z diabłem – za jaką cenę?

Stwierdzenie, że polityka międzynarodowa jest brutalną grą interesów to truizm. Historia pełna jest sojuszy państw, które uważamy za cywilizowane, z „naszymi sukinsynami”, moralnie odrażającymi, ale cennymi strategicznie sprzymierzeńcami. Gdy wymagały tego względy natury geopolitycznej, liderzy wolnego świata byli w stanie sprzymierzyć się z arcyzbrodniczym ZSRS i zostawić na jego pastwę połowę Europy i to tę, która najwięcej wycierpiała z rąk nazistowskich Niemiec. Po dziś dzień sojusze zawierane przez poszczególne państwa, mimo składanych deklaracji, są dyktowane nie moralnymi kwalifikacjami sojuszników, lecz rachunkiem politycznych zysków i strat. W zależności od sytuacji, w oczach Władimira Putina można dojrzeć „duszę demokraty” lub złowrogiego tyrana.

Nie zamierzam rozstrzygać w tym miejscu, jakie są granice makiawelizmu i czy w polityce międzynarodowej jest miejsce na moralność. Niezależnie od tego, jak odpowiemy sobie na te pytania, powinniśmy mieć świadomość, że polityczne kompromisy, poza niewątpliwymi korzyściami, niosą ze sobą niekiedy poważne ryzyko.

Wykorzystywanie islamskich radykałów w walce z nielubianymi dyktatorami (obecnie praktykowane w Syrii) pozwala uniknąć amerykańskich czy brytyjskich „boots on the ground” i nadaje inspirowanym rewoltom pozory oddolnych demokratycznych zrywów. Jednocześnie jednak, Zachód wypuszcza z butelki dżina dużo groźniejszego, niż obalani autokraci, czego sugestywnym przykładem jest historia Salmana Abediego.

Podobnie, sojusz z Arabią Saudyjską, intratny z perspektywy geopolitycznej i finansowej, oznacza zarazem przyzwolenie na propagowanie barbarzyńskiej odmiany islamu, będącej prawdopodobnie głównym źródłem współczesnego terroryzmu. Kolejne ofiary zamachów, takie jak Angelika i Marcin Klisowie, Kirsty Boden czy Ignacy Echeverria, żądają od nas postawienia sobie pytania – czy za korzyści uzyskiwane z paktowania z islamistycznym diabłem warto płacić tak wysoką cenę?