Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Kaszczyszyn  20 lipca 2017

Spóźniona wojna z postkomunizmem

Piotr Kaszczyszyn  20 lipca 2017
przeczytanie zajmie 11 min
Spóźniona wojna z postkomunizmem Rafał Gawlikowski

Pasek TVP Info nie pozostawia wątpliwości- dzisiaj skończyliśmy z postkomunizmem. Tylko że to nieprawda. Postkomunistyczny kapitalizm polityczny był prawdziwym problemem polskiego państwa, ale 25 lat temu. Nie dotyczył w pierwszej kolejności sądownictwa, lecz uwłaszczenia komunistycznej nomenklatury oraz patologicznego zrostu biznesu z państwem. Dzisiaj to już tylko walka z widmami. Prawdziwe problemy wciąż pozostaną nierozwiązane.

Zamiana partyjnych legitymacji na dolary i ruble

Zanim odpowiemy na pytanie czym postkomunizm nie jest, trzeba przypomnieć czym był w diagnozie bliskich przez lata Prawu i Sprawiedliwości ekspertów na czele z prof. Jadwigą Staniszkis, na którą zresztą sam prezes Jarosław Kaczyński powoływał się choćby we wczorajszym wieczornym wystąpieniu w Telewizji Publicznej.

Specyfiką Polski Ludowej było równoległe istnienie struktur Partii i administracji rządowej, między którymi dochodziło do częstych transferów personalnych czy zjawiska łączenia stanowisk. Jednocześnie to Biuro Polityczne oraz Komitet Centralny na czele z pierwszym sekretarzem mieli większą władzę niż premier i podlegli mu ministrowie. Tak pisał o tym prof. Artur Wołek w książce Słabe państwo: „W okresie komunizmu funkcję tworzenia polityki w przeważającej mierze wypełniała biurokracja partii komunistycznej. W uproszczeniu, to sekretariaty KC PZPR przygotowywały politykę dla państwa, Biuro Polityczne bądź I Sekretarz podejmowali ostateczne decyzje i znów sekretariaty nadzorowały ministerstwa wykonujące podjęte przez Partię decyzje”.

Nic więc dziwnego, że administracja rządowa była mniej atrakcyjną i gorzej opłacaną ścieżką kariery dla komunistycznej nomenklatury. Dodatkowo w okolicach 1989 r. jej szeregi opuszczali ci najbardziej utalentowani, aby przenieść się do sektora prywatnego. Jak określił to prof. Artur Wołek, aparat rządowy „przyciągał raczej rentierów lub prowincjonalnych aparatczyków”.

W ten sposób powstawały zręby kapitalizmu politycznego: z jednej strony ci którzy pozostali na stanowiskach urzędniczych, mający dostęp do zasobów politycznych, z drugiej zaś ich koledzy, którzy trafili do sektora prywatnego. Punkt wyjścia do nieformalnej współpracy został zawiązany.

Jak przebiegał ten proces w praktyce? Jadwiga Staniszkis przedstawiła go w trzech zasadniczych fazach.

Etap pierwszy to okres od połowy lat 80. do roku 1989. Polegał na przesuwaniu kapitału z sektora państwowego do rąk prywatnych, m.in. za pośrednictwem podwójnego statusu dyrektora przedsiębiorstwa państwowego, który był jednocześnie szefem spółki doczepionej do tego przedsiębiorstwa. W ten sposób powstawała patologiczna, hybrydowa forma własności, stanowiąca etap przejściowy na drodze ku przyszłej „prywatyzacji/komercjalizacji ze wskazaniem”, gdzie państwowy majątek zasilał nową już prywatną spółkę starego dyrektora niedawnego przedsiębiorstwa państwowego. Drugi sposób to prywatyzacja majątku instytucji politycznych i społecznych (budynków, środków transportu). Te działania znalazły oparcie w konkretnych rozwiązaniach prawnych, przede wszystkim w ustawie o działalności gospodarczej z 23 grudnia 1988 roku i ustawie o komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych z 31 stycznia 1989 roku.

Postkomunizmie prof. Staniszkis przedstawiła przykład jednej z pierwszych dużych spółek nomenklaturowych, „Agrotechniki”, w której działanie zaangażowany był Waldemar Pawlak. Spółka powstała w 1984 roku, we współpracy aparatu Związku Młodzieży Wiejskiej i technokratów z Wojskowej Akademii Technicznej. „Agrotechnika” wykorzystała kredyt z Banku Światowego na modernizację mleczarstwa do importu z Zachodu wysokiej jakości komputerów, a następnie sprzedaży ich do ZSRR w celu komputeryzacji tamtejszych służb specjalnych. Spółka zarobiła na tej transakcji solidne pieniądze, które następnie mogła przeznaczyć na spłatę pożyczki i dalsze operacje w przyszłości. Tak robiło się interesy korzystając z dostępu do zagranicznych rynków i państwowego wsparcia w postaci kredytu z międzynarodowej instytucji finansowej.

Jednocześnie w ostatnich latach tego etapu (1987-1989) doszło do stworzenia instytucji „miękkiego finansowania” przedsięwzięć biznesowych przedstawicieli komunistycznej nomenklatury. Chodziło m.in. o banki obsługujące tylko wybraną klientelę czy państwowe fundusze celowe powoływane do realizacji określonych zadań publicznych, ze stałym, wyodrębnionym budżetem funkcjonującym poza budżetem państwa (pozyskiwanym ze świadczeń o charakterze publicznoprawnym, zbliżonych do podatków, np. składek na ubezpieczenia społeczne w przypadku działającego do dziś Funduszu Ubezpieczeń Społecznych). Przykładem takiego funduszu był Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, powstały w lutym 1989 roku, dostarczający finansowego zabezpieczenia dla kilkunastu największych centrali handlu zagranicznego i przedsiębiorstw pracujących zagranicą, powiązanych z wojskowymi służbami specjalnymi i elitami partyjnymi.

Pierwszy etap kapitalizmu politycznego zakończył się wraz z wyborami czerwcowymi i wejściem „Solidarności” do parlamentu i rządu.

W tamtym momencie działało już blisko 3 tys. spółek, w większości (75%) powstałych na bazie 1700 przedsiębiorstw państwowych. Aż ¼ szefów tych spółek to niedawni dyrektorzy państwowych firm, a ponad 80 z nich to wysocy rangą oficjele partyjni. Do tego dochodzi także 38 z 49 szefów urzędów wojewódzkich, nie mówiąc już o menedżerach niższej rangi z PZPR-owskimi korzeniami.

Etap drugi przypadł na lata 1990-1992 i polegał przede wszystkim na bezpośrednich i indywidualnych kontaktach z aparatem państwowym w celu uzyskania dostępu np. do licencjonowanej grupy eksporterów z uprzywilejowanym kursem wymiany czy też niskooprocentowanych kredytów dewizowych. Istotną rolę odgrywał wówczas uprzywilejowany dostęp do informacji, możliwy do uzyskania dzięki wskazanym wcześniej powiązaniom personalnym pomiędzy starymi kolegami z aparatu partyjno-rządowego. Kto pierwszy dowiedział się o planowanej zmianie poziomu ceł czy zasad importu, ten najwięcej zarabiał.

Dodatkowo życie komunistycznej nomenklaturze ułatwiły działania Leszka Balcerowicza. Administracyjne, odgórne i planowe narzucanie spirali zadłużenia w sektorze państwowym pozwoliło zarabiać na produkowanym w ten sposób długu powstającym wówczas bankom komercyjnym, w całości obsadzonym przez ludzi starego systemu.

Wreszcie trzecia faza to okres 1993-1996. Wówczas doszło do pewnej stabilizacji czy też „specjalizacji” poszczególnych grup interesu w zależności od kierunku działania (Wschód czy Zachód) oraz mechanizmu formowania kapitału (eksport, import, produkcja, obsługa finansowa). Jednocześnie rozpoczęła się już jak najbardziej polityczna rywalizacja o uzyskanie wyłącznego dostępu do instytucji państwowych obniżających koszty transakcyjne i ryzyko (gwarancje eksportowe i kredytowe), a także prób tworzenia w niektórych dziedzinach tzw. zorganizowanych rynków o regulowanym wejściu. W ten sposób powstawała polska oligarchia postkomunistyczna.

Konsekwencją „uwłaszczenia nomenklatury” był specyficzny „dualizm” życia politycznego w okresie postkomunistycznego kapitalizmu politycznego. Z jednej strony mieliśmy oficjalne instytucje ustrojowe, rywalizację partyjną o miejsca w Sejmie, zmiany premierów i wszystko to, co wiąże się z demokratyczną alternacją władzy.

Z drugiej istniało zaś inne oblicze polskiego państwa: to, w którym nieformalne grupy interesu wywodzące się z  wojskowych służb specjalnych lub z nimi związane oraz dawnego aparatu partyjnego i urzędniczego PRL korzystały z zasobów państwa w celu uzyskiwania prywatnych korzyści, działając jak pasożyt na ciele polskiego państwa.

Jak panowie z Zachodu rozgromili postkomunistów

Oligarchia nie była jednak jednolita. Konflikty w rodzinie SLD-PSL wynikające z nakierowania na różne rynki oraz rywalizacji o państwowe zasoby doprowadziły do jej upadku w końcu lat 90. Największy wpływ na zejście postkomunizmu ze sceny miały jednak czynniki zewnętrzne.

Po pierwsze, przegrana rywalizacja z kapitałem zagranicznym. Do porażki doszło na trzech zasadniczych płaszczyznach. W pierwszej kolejności chodzi o własność i strukturę systemu bankowego. W latach 1992 i 1996 nomenklaturowi kapitaliści próbowali drogą sejmową przeforsować koncentrację banków oraz zachowanie kontroli właścicielskiej przed ich prywatyzacją, a tym samym kontrolę nad krajowym kapitałem finansowym. Bezskutecznie. W 1998 roku 57%, a trzy lata później już ok. 70% aktywów bankowych w Polsce należało do kapitału zagranicznego.

Druga sprawa to reforma emerytalna i stworzenie II filaru. Zoligarchizowana rodzina kilkunastu holdingów i banków nie dała rady kapitałowi zagranicznemu. Owszem, ich menedżerowie weszli do zarządów towarzystw i otwartych funduszy emerytalnych, lecz decydujący głos, a tym samym władza nad strumieniem środków, przypadła instytucjom ubezpieczeniowym i bankom zagranicznym.

Ostatnia płaszczyzna dotyczyła Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. Początkowo sprawa była rozgrywana w trójkącie: oligarchowie, drobni udziałowcy pozbawieni reprezentacji oraz kapitał zagraniczny. Szybko jednak kapitał zagraniczny wszedł w koalicję z drobnymi udziałowcami, a w momencie, gdy Skarb Państwa wycofał się ze wspierania firm powiązanych z państwem, jak PZU czy Pekao SA, szala zaczęła się przechylać na stronę kapitału zagranicznego. W tym momencie zagraniczne podmioty, nakierowane na krótkoterminowy zysk, a nie modernizację i restrukturyzację polskich przedsiębiorstw, zarobiły swoje, wyprowadzając pieniądze z Polski, przy okazji osłabiając postkomunistyczną oligarchię.

W konsekwencji część oligarchów, aby ratować dotychczasowy status życia, oferowało swoje usługi zagranicznym filiom firm działających w Polsce. W ten sposób globalizacja pożerała naszą rodzimą oligarchię.

Do tego doszła „cena”, jaką oligarchowie musieli zapłacić za integrację Polski ze strukturami Zachodu. Przystąpienie do NATO i związane z tym rygory dostępu do informacji niejawnych wymusiły wymianę personalną w grupach kapitałowo-przemysłowych i kapitałowo-handlowych o strategicznym znaczeniu. Swoje zrobiło także dostosowywanie się do standardów unijnych, co pociągnęło za sobą. m.in. znaczne utrudnienia w obrocie mafijnymi i innymi „podejrzanymi” pieniędzmi sprowadzanymi z państw byłej RWPG. Wkrótce, w związku z kryzysem finansowym w Rosji, firmy zachodnie wyparły polskie spółki oligarchiczne z tamtejszego rynku.

Kropkę nad „i” postawiły rządy AWS-UW, które doprowadziły do wymiany kadry zarządzającej w części nomenklaturowych spółek wciąż powiązanych z państwem. Oligarchowie stracili w ten sposób wpływy polityczne i władzę finansową. Zostały im tylko pieniądze wyprowadzone z firm na przestrzeni poprzednich 10 lat.

Nowe elity za państwowe pieniądze

Złożenie postkomunizmu do grobu nie oznaczało końca patologicznego zrostu państwa i biznesu. Jeszcze w ostatnim etapie kapitalizmu politycznego zaczęły powstawać zręby kapitalizmu sektora publicznego. Fundamentem tego nowego systemu były opisane już wcześniej fundusze celowe, operujące publicznymi pieniędzmi, lecz umieszczone de facto poza budżetem oraz funkcjonujące poza bezpośrednią kontrolą ze strony rządu. Dodatkowe takie fundusze wraz z powstającymi na podobnej zasadzie agencjami państwowymi działały już często na zasadach rynkowych. W konsekwencji doszło do zjawiska, które prof. Staniszkis nazwała komercjalizacją sfery publicznej, gdzie powstawała własność o hybrydowym charakterze: ani prywatna, ani państwowa. O skali zjawiska dużo mówi budżet państwa z 1999 roku, gdzie te skomercjalizowane podmioty dysponowały aż 103 z blisko 140 mld złotych.

Praktyka tej nowej formy kapitalizmu państwowego polegała na karuzeli stanowisk. Od funkcji stricte państwowych po zasiadanie w radach kas chorych, radach nadzorczych skomercjalizowanych przedsiębiorstw, zarządach funduszy celowych czy agend dysponujących olbrzymim majątkiem państwowym, np. Agencji Mienia Wojskowego.

Można więc powiedzieć, że doszło do swoistej legalizacji i demokratyzacji dotychczasowego mechanizmu kapitalizmu politycznego. Zamiast zamkniętego modelu, gdzie ludzie starego systemu zbudowali swoje fortuny na prywatyzacji państwowego majątku i swoistym stanie „anarchicznej tymczasowości” z licznymi lukami prawnymi, licencjami i koncesjami, dostaliśmy kapitalizm państwowy. Tu duże pieniądze można zarabiać w „białych rękawiczkach”. Dawny zamknięty dostęp z postkomunistycznego klucza zamieniono na mechanizm „kto u władzy, ten w spółkach”.

Trzeba jednak zwrócić uwagę na sprawę kluczową. Powstanie tej formy „zrostu” administracji średniego szczebla, elit biznesowych czy związków zawodowych datuje się owszem na czas działania oligarchicznych klik postkomunistycznych, ale same fundusze i agencje nie zniknęły wraz z dojściem do władzy AWS-u. Mechanizm pozostał i mógł być replikowany przez kolejne ekipy. Aż do obecnych rządów PiS-u.

Antykomunizm na 50%, bo jednak trochę się boję

Legenda „nocnej zmiany” i upadku rządu Jana Olszewskiego to swoisty moment formacyjny dla dzisiejszej prawicy. Nie dziwi więc nowy, tegoroczny film dokumentalny poświęcony „nocy teczek” wyprodukowany przez TVP pt. Sidła strachu. Zaskakuje w nim jednoznaczna narracja, wprost formułowana kilkukrotnie w dokumencie: obecny rząd PiS kończy to, co zapoczątkował Jan Olszewski. Trzeba wreszcie raz na zawsze pokonać postkomunizm. Warto zastanowić się jednak poważnie, czy słynna uchwała lustracyjna autorstwa Antoniego Macierewicza faktycznie walczyła z postkomunizmem czy więcej w tym było pokazowej powierzchowności?

Jak widzieliśmy wcześniej, istotą postkomunizmu był kapitalizm polityczny. Chodziło o łatwe spieniężenie dawnej pozycji politycznej, zamianę kapitału politycznego na finansowy. Ta transakcja odbywała się w kręgu ludzi starego systemu: niedawnych funkcjonariuszy wojskowych służb specjalnych, dyrektorów przedsiębiorstw państwowych, ludzi aparatu partyjnego i rządowego, biurokratów i technokratów jak ludzie z Wojskowej Akademii Technicznej zaangażowani w „Agrotechnikę”.

Przyjrzyjmy się pod tym kątem uchwale lustracyjnej z czerwca 1992 roku. Zakładała ona ujawnienie współpracowników dawnego Urzędu Bezpieczeństwa, a później Służb Bezpieczeństwa. Weryfikacji mieli podlegać urzędnicy państwowi od szczebla wojewody wzwyż, posłowie, senatorowie, sędziowie, adwokaci i prokuratorzy, a także radni i członkowie zarządów gmin. Chodziło zatem o współpracowników, a nie ludzi dawnego systemu. Ci przecież nie musieli koniecznie współpracować ze służbami, a często pewnie współpracowali w taki sposób, że archiwa i tak by tego nie wykazały.

Kto znalazł się na liście Macierewicza? Ministrowie, wiceministrowie, ludzie z Kancelarii Prezydenta, kilkudziesięciu parlamentarzystów. W pierwszej kolejności była to więc rozgrywka pomiędzy elitami „Solidarności”. Wojna w „opozycyjnej rodzinie”. Nawet zakładając, że lustrację udałoby się przeprowadzić do końca, tak aby objęła także urzędników wojewódzkich czy pracowników ministerstw, to trudno spodziewać się, by faktycznie ukróciła ona postkomunistyczne praktyki. Zamiast eliminować ludzi starego systemu, uderzała bowiem przede wszystkim w dawnych opozycjonistów.

Prof. Antoni Dudek w Historii politycznej Polski 1989-2005 dosyć jednoznacznie rozprawił się z antykomunistyczną legendą rządu Olszewskiego.

Zwrócił uwagę, że prawdziwa walka z postkomunistycznym układem musiałaby oznaczać przyjęcie, na wzór czechosłowackiej ustawy weryfikacyjnej z 10 października 1991 roku, prawa zakazującego byłym wyższym funkcjonariuszom PZPR i aparatu przymusu pełnienia jakichkolwiek funkcji publicznych. Taka ustawa w znacznym stopniu ograniczyłaby wpływy ludzi starego systemu odcinając choćby nomenklaturowe spółki od profitów państwowych w postaci gwarancji eksportowych czy łatwych kredytów. Tymczasem rząd Olszewskiego w sferze gospodarczej, stanowiącej przecież clue postkomunizmu, nie podjął działań bezpośrednio uderzających w kapitalizm polityczny.

Nie podjął również choćby próby rewindykacji bezprawnie zajętego przez SdRP majątku po PZPR. Ale antykomunistyczna legenda pozostała do dziś, nadal dostarczając tożsamościowego paliwa dla obecnej władzy.

Walka z czerwonymi fantomami

Od „nocnej zmiany” minęło już 25 lat, ale pewnie podobieństwa w mechanizmach i logice działania pozostały do dzisiaj. Tak jak rząd Jana Olszewskiego zamiast zakazać ludziom komunistycznego systemu piastowania stanowisk publicznych uderzał w opozycyjnych tajnych współpracowników służb, tak dziś Jarosław Kaczyński zamiast dokonać weryfikacji poszczególnych sędziów i prokuratorów stosuje odpowiedzialność zbiorową. Strzelając z politycznej armaty do postkomunistycznej muchy nie walczy wcale z żadną komuną schowaną za sędziowskimi togami. Efektem rewolucyjnych zmian będzie tylko wymiana kadr na te mniej lub bardziej zblatowane ze Zbigniewem Ziobrą. Klasyczna walka elit: tak jak 25 lat temu, i co ciekawe pewnie w wielu momentach w dawnej solidarnościowej rodzinie. Przykład? Obecna prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf w latach 1980-2005 należała do „Solidarności”. Do SN trafiła zaś za sprawą nominacji… prezydenta Lecha Kaczyńskiego w roku 2008.

Najbardziej absurdalny w tym wszystkim wydaje się fakt, że na celownik Jarosław Kaczyński wziął właśnie Sąd Najwyższy: instytucję, której skład został wymieniony jeszcze w 1990 roku, zaś na jego czele stanął wówczas prof. Adam Strzembosz, założyciel „Solidarności” w Ministerstwie Sprawiedliwości, w latach 80. członek zarządu Regionu „Mazowsze”.

Sądownictwo ma swoje problemy. Największym z nich jest nie widmo postkomunizmu, ale jego nadmierna biurokratyzacja, o czym w obszernym tekście pisał dr Jacek Sokołowski.

Trudno oczekiwać, że sama wymiana kadr i zamiana modelu korporacyjnego na ręczne sterowanie polityczne zlikwiduje szkodliwy mechanizm, gdzie sędzia jest „biurokratą, oplecionym siecią bezustannie zmieniających się przepisów proceduralnych i poddawanym bezustannej presji, aby »pracował lepiej«. Lepiej, to znaczy, żeby szybciej mielił stos leżących przed nim papierów”. Do tego potrzeba zmiany filozofii, a następnie rewolucji instytucjonalnej. Nie zaś kadrowego wylewania dziecka z kąpielą.

Postkomunizm był systemowym problemem, ale 20 lat temu. Dotyczył w pierwszej kolejności kwestii gospodarczych, nie sądownictwa, lustracji byłych opozycjonistów czy obniżenia państwowych świadczeń emerytowanych funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. Poważnej walki nie podjął z nim premier Olszewski, nie podejmie jej także Jarosław Kaczyński. Bo nie ma już z kim walczyć. Jeśli jednak gdzieś szukać jego pozostałości, to raczej w zjawisku VAT-owskich karuzel lub nieprawidłowości w spółkach Skarbu Państwa czy różnych państwowych agencjach i funduszach, które w formie kapitalizmu sektora publicznego zastąpiły stary kapitalizm polityczny komunistycznej nomenklatury.

Alternatywą jest przyjęcie naprawdę radykalnego założenia, zgodnie z którym nawet pomimo zasadniczego braku już dziś aktywnych sędziów o rodowodzie PRL-owskim, postkomunizm pozostaje wciąż żywy dzięki… kooptacji. W tym scenariuszu część obecnych elit prawniczych zostało „namaszczonych” przez stary postkomunistyczny układ i to z nimi trzeba się rozprawić. Z tego powodu konieczna jest najpierw rewolucja kadrowa i przejęcie politycznej kontroli nad sędziowską korporacją. Dopiero wówczas możliwa będzie właściwa weryfikacja podejrzanego środowiska.

W tym miejscu pojawiają się jednak wątpliwości. Po pierwsze, czy naprawdę w 20 lat po końcu formacji postkomunistycznej sędziowie wciąż mają jakieś ukryte powiązania, czy niedopuszczalne lojalności? Wobec kogo? Skoro właściwe nomenklaturowe elity postkomunistycznego kapitalizmu politycznego zostały rozgromione z końcem lat 90.?

Po drugie, czy sam ewentualny proces weryfikacji środowiska prowadzony z politycznych pozycji będzie jawny? Dowiemy się kto konkretnie był umoczony w postkomunistycznym bagnie?  W jaki sposób? Co ma na sumieniu? Co, do tego mam niestety wątpliwości. Pamiętajmy też, że Zbigniew Ziobro nie stworzy nowej kontrelity z powietrza- raczej podobnie jak w latach 2005-2007 dokona tego za pomocą mechanizmu przesunięć wewnątrz korporacji sędziowskiej, jednych awansując, drugich przenosząc na mniej prestiżowe stanowiska, trzecich wreszcie skłaniając do rezygnacji. Po trzecie, o czym pisałem wyżej, czy naprawdę ten bliżej niezdefiniowany sędziowski postkomunizm wciąż stanowi istotę faktycznie istniejących problemów w sądownictwie?

Prezes PiS na bazie faktycznych patologii z przeszłości stworzył fantom, którego kształt dobrowolnie modyfikuje. Tak nie da się poważnie reformować państwa.