Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Nigerii ani Malezji już nie dogonimy. Index Mocy Państw 2017 [ROZMOWA]

przeczytanie zajmie 12 min

Musimy zadać sobie pytanie, czy wolimy „trzymać” z dzisiejszą grupą G7, czy raczej z emerging G7, czyli grupą krajów, które będą ekonomicznymi potęgami w roku 2050. Państwa, do których towarzystwa dziś aspirujemy, w przyszłości będą znaczyć o wiele mniej. Na razie jesteśmy jednym z nielicznych wyjątków w Europie, bo krajów awansujących na naszym kontynencie nie ma zbyt wiele. Zawdzięczamy to rozwojowi gospodarczemu i relatywnej młodości populacji. Chociaż dziś mamy złe prognozy demograficzne, to gdyby w naszym kraju istniała dobrze zaprojektowana polityka imigracyjna, moglibyśmy utrzymać się w gronie państw takich jak Brazylia czy Wietnam, czyli tych, które będą się szybko rozwijać. Z Piotrem Arakiem, współautorem raportu „Index Mocy Państw 2017” rozmawia Krzysztof Chmieliński.

„Index Mocy Państw” nie jest pierwszą pracą w obszarze, który nazywa się czasem potęgometrią. Dlaczego uznaliście, że warto do tego problemu podejść od nowa?

(śmiech) „Potęgometria” to zabawne określenie…

Właśnie dlatego je lubię.

Cóż, jakby nie brzmiało, rzeczywiście czasem się go używa, bo chyba oddaje istotę rzeczy. Polskie słowo „potęga” to w kontekście relacji międzynarodowych odpowiednik mniej napuszonego angielskiego power – sumy wszystkich potencjałów konkretnego państwa, decydującej o jego statusie w świecie i zdolności do skutecznej rywalizacji z innymi państwami. Chodzi o taki sens tego słowa, w którym można mówić zarówno o wysokiej, jak i niskiej potędze. To jednak dosyć nieintuicyjne jego zastosowanie, dlatego my woleliśmy posłużyć się określeniem „moc”.

Uznaliśmy, że brakuje satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie o aktualną moc czy też potęgę Polski, tzn. jej obecną pozycję na arenie międzynarodowej. Chcieliśmy sprawdzić, jak wpłynęły na nią np. zmiany w wojsku – wzrost wydatków czy zmiana struktury i liczebności armii. Po drugie, mieliśmy wrażenie, że brakuje opracowania, które pozwalałoby na przyjrzenie się nie tylko państwom, ale również blokom państw. Chcieliśmy stworzyć narzędzie, które pozwoli nam odpowiedzieć o tym, czy np. Unia Europejska jest w porównaniu ze współczesnymi mocarstwami silna czy słaba, a jeżeli silna, to w jakim stopniu. Po trzecie, chcieliśmy uchwycić nie tylko „twarde” składniki siły, takie jak siła militarna czy wielkość gospodarki, ale również wpływ czynnika kulturowego. Sądzimy, że niebagatelne znaczenie ma siła oddziaływania cywilizacyjnego kraju lub grupy krajów, a ten czynnik był dotąd w podobnych badaniach pomijany. Zaobserwowaliśmy np., że 42% najlepszych uczelni na świecie znajduje się w krajach anglosaskich, co moim zdaniem pozwala zobrazować ich kulturowy wpływ na resztę świata, nie mówiąc już o przewadze naukowo-technologicznej.

Jak skonstruowany jest Wasz indeks?

To suma siedmiu wymiarów, które uznaliśmy na podstawie przeglądu prac innych autorów za ważne, a także kilku naszych autorskich pomysłów, które łączą to, co jest „twardą mocą”, czyli kapitał i gospodarkę, ale też to, co symbolizuje „moc miękką”, czyli dyplomację i sojusze. Mierniki, które zbieraliśmy, a potem poddaliśmy analizie statystycznej, musiały umożliwiać pomiar od 1991 do 2016 roku. Moc państwa to dla nas suma kapitału ekonomicznego (i jego percepcji przez rynki finansowe), wojska oraz zdolności militarnych, powierzchni, zasobów ludzkich skorygowanych o zjawisko starzenia się społeczeństw, kultury, zasobów naturalnych, a także siły dyplomacji danego kraju.

„Indeks Mocy Państw” przyjmuje wartości od 0 do 100 pkt, gdzie najpotężniejsze państwo ma największy „kawałek tortu”. W sumie do obliczeń wzięliśmy pod uwagę 17 wskaźników, które pozwoliły nam na opisanie 168 krajów. W toku prac, które trwały kilka miesięcy, zastanawialiśmy się, czy wszystkie czynniki są tak samo ważne, i metodą prób i błędów stworzyliśmy wagi, które sprawiają, że gospodarka i rozwój militarny mają większe znaczenie od innych współczynników.

Czy chcielibyście, abyśmy jako wyborcy rozliczali przy urnach polityków z tego, jak zmieniła się nasza pozycja rankingowa według Indexu?

Czy powinniśmy to robić? To dobre pytanie. Ja chyba sam nie mam pełnego przekonania, że to jest dobry miernik bezpośrednich efektów polityki – on mówi o efektach pośrednich. Rozliczenie kogokolwiek z tego wskaźnika byłoby więc najpewniej niemożliwe.

Zgoda, że nie sposób jednoznacznie przypisać rządowi, partii czy politykowi bezpośredniej sprawczości, ale poparcie dla nich i tak już jest luźno związane z rzeczywistymi zasługami. Rząd, który po objęciu władzy odnotowuje ożywienie gospodarcze, może liczyć na wzrost poparcia, nawet jeżeli przyspieszenie jest późnym efektem reform poprzedników. Nie chodzi mi więc o przywrócenie sprawiedliwości w samym procesie oceniania, tylko o zasadność przyjęcia takiego kryterium.

Nie jestem przekonany, czy z tymi zasługami i poparciem rzeczywiście tak jest – to nie jest prawidłowość uniwersalna. Poszczególne kraje różnią się od siebie pod tym względem. Chcieliśmy raczej za pomocą tego miernika dostarczyć argumentów do dyskusji o tym, gdzie jest nasze miejsce na arenie międzynarodowej; do rozmowy o tym, czy mamy w naszej gospodarce wystarczająco dużo siły albo czy jest ona dobrze postrzegana. Wydaje mi się, że istotniejsze jest ożywienie debaty między specjalistami niż wyborcami. Wątpię też, by pozycja Polski z roku na rok wyraźnie się zmieniała – chwiejność Indeksu źle świadczyłaby o naszej metodyce, bo mówimy jednak o procesie, o którym skądinąd wiemy, że jest raczej długoterminowy i powolny.

Z roku na rok może nie, ale przez czteroletnią kadencję moglibyśmy się chyba o jedno miejsce przesunąć?

O jedno może tak. Pamiętajmy jednak, że to inna sytuacja niż np. w rankingu „Doing Business”, gdzie można, zmieniając w określony sposób prawo, awansować nawet o wiele pozycji w stosunku do poprzedniej edycji. My bierzemy natomiast pod uwagę takie czynniki jak wielkość gospodarki, wielkość populacji, udział w populacji osób w wieku powyżej 65 lat, liczebność armii, wydatki na wojsko, miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ itp. One zmieniają się głównie pod wpływem długotrwałych procesów, dlatego nie za dobrze wpisują się w dyskusję o bieżącej polityce. Adresujemy naszą pracę bardziej do ekspertów, think-tanków i dziennikarzy.

W jaki sposób przyjęliście wynik waszych przeliczeń, z których wynika, że w 2017 roku Polska była 27. państwem świata pod względem mocy? Przyznam się, że sam byłem nieco zawiedziony, bo w swoim prywatnym, całkowicie intuicyjnym i wyobrażonym rankingu, zwykłem plasować nasz kraj gdzieś w przedziale 20-25. Biorąc pod uwagę nasze zbiorowe wyobrażenie o samych sobie, nasze oczekiwania i ambicje, 27. miejsce to wysoko czy nisko?

Cóż, w rankingu PKB per capita, skorygowanym parytetem siły nabywczej, jesteśmy za miejscem 40., a według niektórych danych nawet blisko miejsca 50. Ten wskaźnik możemy traktować jako aproksymację poziomu życia w poszczególnych krajach i niewątpliwie musimy uznać, że pod tym względem jesteśmy nisko. Z drugiej strony jeżeli spojrzymy na gospodarkę globalnie, nie dzieląc PKB na liczbę mieszkańców, to tutaj rzeczywiście jesteśmy państwem numer 23 lub 24. Ale czy nasza armia jest rozwinięta proporcjonalnie do tej wielkości gospodarki? Czy nasze szkoły wyższe są proporcjonalnie wpływowe? Pewnie nie.

Czy w kontekście dyskusji o mocy państwa PKB per capita ma w ogóle znaczenie? O potencjale decyduje chyba właśnie zsumowany dochód wytwarzany przez gospodarkę, a nie dobrobyt indywidualnych obywateli?

I tak, i nie – rzecz jest niejednoznaczna. Z jednej strony w ekonomii mamy ogromną dyskusję dotyczącą tego co, i w jaki sposób warto mierzyć. Wysuwa się argumenty, że wskaźnik PKB opracowany w latach 30. nie jest już adekwatnym miernikiem poziomu życia, bo jest zbyt prosty, aby oddać złożoność współczesnego świata.

Bo pomiar poziomu życia chyba nie jest jego główną funkcją.

Prawda, ale wielu ekonomistów jednak do tego właśnie go używało. Z drugiej strony od lat 70. mamy tzw. ruch wskaźników społecznych i rozwijanie przez ONZ oraz inne organizacje międzynarodowe różnych alternatywnych mierników: Social Progress Index, Human Development Index itp. (warto przypominać, że ogromny wkład w tę dyskusję miał polski naukowiec Jan Drewnowski). Kilkadziesiąt lat temu, pojawiły się pytania, które do dziś wzbudzają emocje: czy powinniśmy patrzeć przez pryzmat poziomu dobrobytu, rozwoju społecznego, rozwoju zrównoważonego? Również szereg badań prowadzonych dziś przez GUS wywodzi się z tych dyskusji, np. badanie budżetów gospodarstw domowych.

Z pewnością jest to coś innego niż potęga czy moc państwa. Chociaż możemy na pewno mówić, że Unia Europejska jest swoistym imperium lifestyle’owym – to do nas przyjeżdżają turyści z całego świata, żeby oglądać mury, ściany i nawet ruiny świadczące o naszym dziedzictwie kulturowym. Myślę, że to jest kapitał, który można już rozpatrywać w kategoriach siły. Na ten lifestyle składa się też to, że to właśnie w krajach UE najwięcej obywateli deklaruje, iż są szczęśliwi – badania mówią o wysokim poziomie satysfakcji z życia. Tego by nie było bez relatywnego dobrobytu, jakim cieszyli się dawniej i jakim cieszą się dziś Europejczycy. Samo to, że wskaźniki ubóstwa są w porównaniu z resztą świata tak niskie, również składa się na europejski soft power.

Zwróćmy jednak uwagę, że o soft power stanowi to, w jaki sposób rzeczywistość jest postrzegana, a nie to, jaki jest obiektywny stan rzeczy udokumentowany w statystykach. Wizerunek jednak trudno zmierzyć – to wymagałoby przeprowadzania wielkich badań porównawczych realizowanych we wszystkich krajach świata. Powinno się w wystandaryzowany sposób wypytać obywateli wszystkich krajów, jakie państwa darzą największą sympatią, gdzie ich zdaniem żyje się najlepiej albo – żeby zbadać percepcję cech narodowych – jakiego obcokrajowca chcieliby mieć za sąsiada. Te czynniki są istotne również dlatego, że świadczą o aspiracjach pozostałych krajów. Można tutaj przywołać przykład państw arabskich, takich jak Katar, w których z jednej strony mamy wysoki PKB per capita, również wysoki poziom redystrybucji dochodu, ale mimo to ogromne nierówności dochodowe i – również z innych względów – percepcję tych krajów jako miejsc, w których raczej nie chce się mieszkać.

Na łamach Nowej Konfederacji Bartłomiej Radziejewski zarzuca Wam, że indeks, który stworzyliście, nie ukazuje rzeczywistej siły, a jedynie potencjał. Siła czy moc to jego zdaniem funkcja dwóch czynników: z jednej strony właśnie potencjału, z drugiej zaś zdolności do jego mobilizacji. Aby lepiej radzić sobie z tym drugim, państwo musi być sprawne i sterowne – pominięcie tego składnika wykrzywi zwłaszcza obraz naszego własnego kraju, który zdaniem Radziejewskiego ma znacznie większy problem ze sprawnością niż z potencjałem.

Z jednej strony to bardzo dobry zarzut. Zgadzam się, że efektywność państwa jest bardzo istotnym czynnikiem sukcesu. Chiny jeszcze przed naszą erą jako pierwsze państwo w historii wprowadziły system biurokratyczny. Dzięki temu, że powstała klasa urzędników, którzy mogli wywodzić się z różnych stanów społecznych, dwór był w stanie w relatywnie efektywny sposób zarządzać funkcjonowaniem tak rozległego państwa. Z drugiej strony specyficzny kapitał, czyli wiedza jak działa państwo, była przenoszona z pokolenia na pokolenie. W tamtym czasie ta organizacyjna innowacja była niewątpliwie fundamentem chińskiej hegemonii. Ten przykład pokazuje, że organizacyjna sprawność rzeczywiście ma zasadnicze znaczenie.

My jednak mierzyliśmy moc, czyli akumulację potencjału energetycznego. Nie mówimy więc o tym, jak aktorzy sceny międzynarodowej mogą skutecznie realizować swoją wolę. Nie dlatego, żebym nie chciał, ale po prostu nie jestem przekonany, czy nauki społeczne dają nam do tego odpowiednie narzędzia. A może to tylko bariera koncepcyjnej trudności zadania, której jeszcze nie udało nam się przełamać. W każdym razie bardzo chciałbym coś takiego mieć do dyspozycji – porównanie efektywności biurokracji w poszczególnych krajach to byłaby rzecz niezwykle wartościowa. Jest jednak duże pytanie, jakie czynniki brać pod uwagę – czy np. przewlekłość postępowań sądowych moglibyśmy traktować jako przybliżenie sprawności państwa? Pamiętajmy, że potrzebujemy czegoś, co moglibyśmy porównywać w 168 krajach. Osobiście byłbym skłonny iść w stronę wskaźników podobnych do tych, które bierze pod uwagę Bank Światowy w rankingu „Doing Business”. Musielibyśmy wykorzystywać te dane, które są dostępne, czyli to, co podlega pomiarom, ale później stanęlibyśmy niewątpliwie przed pytaniem, czy to, co mamy, rzeczywiście oddaje jakości takie jak szybkość podejmowania decyzji czy adaptacyjność państwa – bez wątpienia ważne aspekty koncepcji „sprawności”. To bardzo trudny temat. Chętnie wziąłbym udział w projekcie badawczym, który pozwoliłby taki wskaźnik opracować, ale przyznaję, że sam dziś nie wiem, jak to zrobić.

Wróćmy jeszcze do naszej pozycji w rankingu. Rozumiem, że jednym z celów było pokazanie, jak zmienił się nasz status od 1989 roku, czyli zaprezentowanie dynamiki historycznej. A co możemy powiedzieć spoglądając w drugim kierunku, to znaczy w przyszłość? Czy mamy perspektywy na dalszy awans? Chodzi mi nie tylko o to, czy Polska sama będzie się rozwijać, ale przede wszystkim o to, czy będzie się wzmacniać szybciej niż nasi rankingowi sąsiedzi? Innymi słowy, jakie jest ryzyko, że państwa znajdujące się bezpośrednio przed nami będą nam uciekać, a te bezpośrednio za nami –nas przeganiać?

To trochę pytanie o to, czy wolimy być z dzisiejszą grupą G7, czy raczej z emerging G7, czyli grupą krajów, które będą ekonomicznymi potęgami w roku 2050 czy 2060. Pewne jest, że skład G7 będzie wtedy inny niż dziś. Pozycja Niemiec i w ogóle państw Europy Zachodniej relatywnie się pogarsza. Państwa, do których towarzystwa my dziś aspirujemy, będą w przyszłości o wiele mniej znaczące niż dzisiaj.

Właśnie dlatego o to pytam. Mam wrażenie, że jako społeczeństwo przyzwyczailiśmy się myśleć, że od kiedy wyszliśmy z realnego socjalizmu, będziemy już tylko awansować.

Jak dotąd ta wiara znajduje potwierdzenie w rzeczywistości – jesteśmy jednym z nielicznych wyjątków w Europie, bo krajów awansujących na naszym kontynencie nie ma zbyt wiele. Zawdzięczamy to rozwojowi gospodarczemu i relatywnej młodości populacji, gdyż średnią wieku mamy wciąż niższą niż na Zachodzie.

Perspektywy demograficzne mamy jednak gorsze niż np. Francja.

Nie jestem do końca przekonany. Gdyby w naszym kraju istniała dobrze zaprojektowana polityka imigracyjna, mogłaby naprawdę poważnie pomóc. To tylko kwestia tego, czy potrafimy wyprzedzająco zaprojektować dobre narzędzie, pozwalające poradzić sobie z problemem, który objawi się z pełną mocą po 2020 roku. Wielu ekonomistów i demografów od lat już o tym mówi. Teoretycznie możemy też się do tej sytuacji skutecznie przystosować poprzez automatyzację i wzrost produktywności. Myślę, że możemy utrzymać się w gronie państw takich jak Brazylia czy Wietnam, czyli tych, które będą się szybko rozwijać.

Bezpośrednio przed nami są państwa takie jak Malezja, Tajlandia, Nigeria – one chyba będą nas zostawiać coraz bardziej w tyle?

Tak, te kraje rozwijają się znacznie szybciej. Są to jednak też państwa, które moim zdaniem cechuje mniejsza stabilność regulacyjna i polityczna. Przykładem niech będą problemy, z jakimi borykała się w ostatnich latach Tajlandia – upadek kolejnych rządów, zamieszki uliczne, prośby o interwencje króla w sprawy bieżącej polityki. To są wszystko problemy, z którymi my akurat się nie borykamy. U nas nie ma aż tak dużych instytucjonalnych problemów związanych ze sprawnością państwa.

Jednym z kluczowych wniosków raportu jest to, że długookresowe trendy spadków i wzrostu siły nieuchronnie przybliżają koniec świata jednobiegunowego, charakteryzującego się hegemonią Stanów Zjednoczonych, zmierzamy natomiast do świata może nawet nie dwu-, a wielobiegunowego. Teza z 2017 roku, a przypomina mi słynną książkę Paula Kennedy’ego The Rise and Fall of the Great Powers, której główną myślą było, że świat wielobiegunowy powstaje już od lat 60., kiedy ze względu na powojenny wzrost Europy, Japonii czy Chin relatywna siła USA i ZSRR w świecie zaczęła wyraźnie słabnąć. Kennedy wydał tę książkę w 1987 roku, równo 30 lat temu.

Jeżeli Kennedy mógł wtedy pisać o trendzie, to my dziś już po prostu stwierdzamy fakt. On oczywiście miał rację – gdyby świat był wtedy rzeczywiście dwubiegunowy, jak przekonywała propaganda obydwu rywalizujących bloków, to Nixon, a po nim Carter, nie prowadziliby tak aktywnej polityki względem Chin. Przypomnijmy sobie tylko, że Chińczycy już w latach 50. „stworzyli” Koreę Północną, a Stany Zjednoczone, mimo zbrojnego zaangażowania, nie były w stanie ich powstrzymać.

Świat jest bardziej skomplikowany już od dawna. On jest wielowymiarowy i będzie wielowymiarowy w jeszcze większym stopniu w nadchodzącej przyszłości. Zwróćmy uwagę też na państwo takie jak Wietnam, czyli znacznie mniejsze, które jednak najpierw wygrało wojnę ze Stanami Zjednoczonymi, a potem w ciągu tej samej dekady wyszło obronną ręką z kolejnej wojny właśnie z Chinami. Na terenie Azji powstaje obecnie imperium, które z drugiej strony się mocno starzeje. Czy Chińczycy będą potrafili zapewnić sobie odpowiednio wysoki wzrost produktywności? Co się będzie działo z osobami starszymi? Co z napięciami wywołanymi masowymi migracjami wewnętrznymi ze wsi do miast? To tylko pytania dotyczące Chin, a przecież mamy jeszcze chociażby Indie, czyli kolejnego rosnącego giganta, który jednak też musi zmierzyć się z bardzo poważnymi problemami rozwojowymi. Mimo tych wyzwań i pytań, nie ulega dla mnie wątpliwości, że pozycja Stanów Zjednoczonych będzie dalej malała. Nasz „Wielki Brat” zza oceanu będzie w porównaniu z innymi coraz słabszy. Już samo to, ale też bardziej izolacjonistyczny kurs w polityce amerykańskiej, przemawiają za tym, żeby współpraca mniejszych państw Zachodu, np. w ramach Unii Europejskiej, była ściślejsza.

To, że w wyniku wzrostu Chin Stany Zjednoczone nie mogą dziś już czuć się jedynym geopolitycznie sensownym kandydatem na naszego „Wielkiego Brata” jest chyba zmianą w naszej historii bezprecedensową. Może nie powinniśmy się martwić nastającą wielobiegunowością?

To już pytanie mniej analityczne – przynajmniej jeżeli chodzi o ten rodzaj analizy, którego my się podjęliśmy – a bardziej kwestia oceny politycznej. To oczywiście zależy od strategicznych wektorów polityki przyjętej przez rząd naszego państwa. Mądre jest pewnie dążenie do łączenia ognia z wodą, czyli budowania mocnych więzi zarówno z USA, jak i ChRL. Na razie jesteśmy jednak krajem, w którym inwestycji bezpośrednich z Chin jest relatywnie mało. Choćby ze względu na ten niewykorzystany potencjał współpraca z tak dużą siłą na pewno by się nam przydała.

Przeprowadźmy eksperyment myślowy i wyobraźmy sobie, że klimat umysłowy w naszym kraju dojrzewa do zmiany diagnozy strategicznej i Polska w swej polityce wykonuje zdecydowany zwrot w kierunku Chin. Czy nie narażamy się na to, że dominacja aktora, na którego stawiamy, będzie mniej trwała niż dotychczasowa dominacja Stanów Zjednoczonych? To jest pytanie o wnioski z Waszych badań, bo ciekawi mnie znaczenie tych procesów, które już dziś można wyraźnie zaobserwować, jak starzenie się chińskiego społeczeństwa. Czy widać dziś zwiastuny tego, że Chiny mogą stać się drugą Japonią, którą 40 lat temu przecież też wyobrażano sobie jako państwo wyrastające na nowe dominujące mocarstwo – aż długie pasmo imponującego wzrostu się przecięło, a kraj pogrążył się w wieloletniej stagnacji?

Przewidywanie przyszłości obarczone jest fundamentalną ułomnością: jesteśmy w tym zadaniu skazani na dane z przeszłości. Jakkolwiek skomplikowany model prognostyczny byśmy wykorzystali, możemy go walidować tylko na tym, co się zdarzyło w latach poprzednich. Nawet gdybyśmy stworzyli szereg czasowy, który pozwalałby nam rok do roku porównywać rozwój Chin, Japonii i jakiegokolwiek innego kraju, choćby od narodzin Chrystusa do dzisiaj, to i tak nasza prognoza mogłaby być niewiele więcej warta niż prosta regresja zrobiona na szybko w Excelu na podstawie szacunków z ostatnich dwudziestu kilku lat. Jedyną uczciwą odpowiedzią jest: nie wiem.

Pewne jest natomiast to, że gospodarka tego akurat kraju będzie większa, większa będzie też jego konsumpcja. Stany Zjednoczone nigdy nie były bardzo ważnym partnerem handlowym dla Polski, nie były pod tym względem porównywalne zwłaszcza do bardzo ważnych dla nas Niemiec. Chiny pod pewnymi względami mają potencjał do tego, żeby takim partnerem się dla nas stać. Będą też bardzo istotne jeżeli chodzi o napływ inwestycji zagranicznych.

Gorzej natomiast jeśli chodzi o transfer dobrego corporate governance, bo z efektywnym zarządzaniem Chińczycy mają problem. Chiny mogą oczywiście podzielić los Japonii, ale przecież wielokrotnie udawało im się osiągać to, co wydawało się niemożliwe, i utrzymywać dalej wzrost gospodarczy. Z drugiej strony rzetelność ich statystyki publicznej była wielokrotnie podawana w wątpliwość, a do tego dochodzi jeszcze ich bardzo aktywna polityka monetarna zaniżająca kurs renminbi. Chiny mają też bardzo dalekosiężne cele w edukacji, dotyczące takich parametrów, jak liczba doktorantów czy absolwentów kierunków technicznych – tu udaje im się coś, co Japonii się nie udawało, bo młodzi Japończycy częściej wybierali drogę humanistyczną, skoro i po niej mogli znaleźć dobrą pracę w korporacji. W krajach głodnych sukcesu ludzie natomiast nadal chcą awansować społecznie. Dlatego ważnym pytaniem jest to o chińską granicę nasycenia. Myślę, że chińskie społeczeństwo tak szybko nie poczuje się usatysfakcjonowane tym, co już ma.