Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Leon Popek, Marek Wojnar  11 lipca 2017

Wołyński kolec w ranie [ROZMOWA]

Leon Popek, Marek Wojnar  11 lipca 2017
przeczytanie zajmie 12 min
Wołyński kolec w ranie [ROZMOWA] wikimedia.org/wikipedia/commons/

„W Gaju babcia Franciszka uniknęła śmierci dzięki Ukraińcowi Iwanowi Potockiemu. Kiedy pierwszy raz tam pojechaliśmy, myśleliśmy, że udało się nam odnaleźć tego człowieka i ojciec poprosił mnie, abym mu podziękował. Zastanawiałem się, w jaki sposób w ogóle można podziękować człowiekowi za uratowanie życia. Miałem ze sobą tylko pomarańcze i czekoladę, które mu podarowałem”. Z Leonem Popkiem, doktorem historii, potomkiem ofiar zbrodni i koordynatorem ekshumacji na Wołyniu o polsko-ukraińskim przedwojennym Wołyniu, przebiegu ludobójstwa, niepamięci polskich władz po 1989 roku i Ukraińcach, którzy po Majdanie boją się mówić o przodkach ratujących polskich sąsiadów od siekier pobratymców, rozmawia Marek Wojnar.

Co było motywacją, na skutek której zajął się Pan tematem zbrodni wołyńskiej?

Urodziłem się w rodzinie, w której oboje rodzice pochodzili z Wołynia. Mama urodziła się w Woli Ostrowieckiej w powiecie lubomelskim, tata w Gaju w powiecie kowelskim. 30 sierpnia 1943 roku, niemal o tej samej godzinie, te dwie miejscowości, które dzieliła odległość około stu kilometrów zostały napadnięte przez oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii. Wsie częściowo spalono, ludność w większości wymordowano. Ze strony mamy zginął dziadek Jan Szwed, siostra Zofia Lewczuk z mężem i dwójką dzieci i kilkanaście innych osób z bliższej i dalszej rodziny. Ze strony ojca dziadek Mikołaj Popek i jego cztery córki (jedna z synkiem). Moi rodzice spotkali się już po wojnie. Osiedlili się nieprzypadkowo w powiecie chełmskim, gdyż mieli nadzieję, że zdołają niebawem wrócić do siebie. Wychowywałem się w atmosferze wspomnień, opowieści o Wołyniu, który jawił się jako niemal wyśniona kraina, co nie do końca odpowiadało rzeczywistości.

Kiedy Pana przodkowie trafili na Wołyń?

Przodkowie mojej mamy żyli w Ostrówkach już w XVI w., niemal od początku istnienia wsi. Gaj powstał później, bo dopiero pod koniec XIX w. Mój dziadek Mikołaj Popek wychowywał się na Chełmszczyźnie w okolicach Rudej Huty. W jego rodzinie była dużo dzieci, a ziemi niewiele. Na Wołyniu ziemia z kolei była tania i było jej sporo. Sprzedał więc kilka mórg, które posiadał i pojechał końmi na Wołyń. Tam kupił dwadzieścia mórg ziemi po ściętym lesie, które z uporem karczował, aby móc obsiać pole.

Trafiając na Wołyń, Pana dziadek musiał zetknąć się z Ukraińcami. Jak wyglądały stosunki polsko-ukraińskie na przykładzie wsi, w których mieszkała Pana rodzina?

Ostrówki i Wola Ostrowiecka stanowiły zamkniętą wspólnotę. Polacy od kilkuset lat zachowywali swój język, religię, obyczaje i obrzędy. Dopiero w późniejszym okresie przejęto trochę miejscowych wierzeń rusińskich. Małżeństw mieszanych starano się unikać, ale niechętnie zawierano też związki z Polakami z innych wsi. Kontakty z ludnością ukraińską jednak istniały. Dzieci pasły razem zwierzęta, kobiety chodziły na jagody, mężczyźni pracowali w lesie. Odbywały się wspólne zabawy i wieczorki taneczne. Polacy chodzili do cerkwi, a Ukraińcy do kościoła, choć to akurat było źle widziane. Różnic ekonomicznych między mieszkańcami Ostrówek i Woli Ostrowieckiej a Ukraińcami z sąsiednich wsi praktycznie nie było.

W Gaju ludność jeszcze nie była tak ze sobą związana, pojawiały się małżeństwa mieszane. W tej wsi Polacy byli też bardziej zamożni, mieli więcej ziemi, więc korzystali z pomocy Ukraińców przy żniwach, sianokosach. Ludność polska, którą stanowili w większości koloniści spod Radomia, w większym stopniu stosowała też nowoczesne narzędzia rolnicze, płodozmian, nawozy sztuczne.    W obydwu wsiach nie występowały konflikty na tle ekonomicznym, społecznym oraz narodowościowym.

Pamiętamy scenę z Wołynia Wojciecha Smarzowskiego, jak we wsiach pojawiają się nacjonalistyczni agitatorzy. Czy znajduje ona swój odpowiednik w historii Gaju, Ostrówek i Woli Ostrowieckiej?

Przed 1939 r. nacjonalistów nie było widać, gdyż bojówki OUN były bardzo mocno zakonspirowane. Za to po wybuchu wojny polsko-niemieckiej przez wołyńskie wsie zaczęli przechodzić żołnierze z rozbitych oddziałów polskich oraz tysiące uciekinierów z Pomorza.  Przynieśli oni informacje o napadach, rabunkach, pobiciach, a nawet zabójstwach. W domu moich dziadków przebywał żołnierz, który opowiadał o bojówce próbującej go rozbroić. Ponieważ znał  ukraiński, zabrano mu tylko broń, ale dwóch jego kolegów oddział wziął ze sobą. Nie wiadomo, co się z nimi stało, ale sterta mundurów i broni, którą wówczas widział, sprawiała, że nie miał dobrych przeczuć. Miały też miejsce napady na gajowych, bogatszych gospodarzy, palono leśniczówki, plądrowano dwory. Wydarzenia te przypominały sceny przedstawione przez Smarzowskiego. Wszystko to ucichło po wkroczeniu Armii Czerwonej.

I to koniec pozytywów z wejścia Sowietów.

Tak – szczególnie widać to na przykładzie historii rodziny dziadka. Mikołaj Popek był dość bogatym gospodarzem. W ciągu kilkunastu lat dzięki ciężkiej pracy własnej i rodziny stworzył solidne gospodarstwo. Wybudował dwa wiatraki, kaszarnię, olejarnię. Sowieci uznali go za kułaka i nałożyli podatki. Pierwszy kontyngent rodzina zdołała zapłacić, drugi jeszcze też, ale już trzeci okazał się ponad możliwości i gospodarstwo zlicytowano, wiatraki rozebrano i przewieziono do innej wsi, a kaszarnię i olejarnię upaństwowiono.

Sowieci przystąpili do aresztowań leśników i kolonistów, których w nocy z 9 na 10 lutego 1940 r. wywieziono na Syberię z całymi rodzinami. W następnym roku przeprowadzono pobór do wojska.  Około 90% wówczas zmobilizowanych nie powróciło. Z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej znamy tylko dwa przypadki mężczyzn spośród kilkunastu, którym udało się wrócić, dezerterując z wojska. 

Co się zmieniło po wkroczeniu Niemców?

Młodzi Ukraińcy masowo wstąpili do policji niemieckiej, z jednej strony wierząc w hasła niemieckiej propagandy, z drugiej zaś spodziewając się uzyskać realne korzyści materialne.  Policja ta wraz z Niemcami wzięła aktywny udział w mordowaniu Żydów.  Na Wołyniu Holocaust dokonał się wcześniej, gdyż do października 1942 r. wymordowano 95% z 250 tysięcy wołyńskich Żydów. Rola ukraińskiej policji pomocniczej w tych wydarzeniach była kluczowa, a doświadczenie mordowania Żydów, pozbawiło tych ludzi psychicznych barier i ułatwiło przeprowadzenie  ludobójstwa Polaków, po tym jak Ukraińcy zdezerterowali ze służby niemieckiej i wstąpili do UPA na wiosnę 1943 r.

Relacje zgromadzone w Żydowskim Instytucie Historycznym czy Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN pokazują, że ludność żydowska bała się ukrywać u Ukraińców. Żydzi starali się znaleźć schronienie się w polskich wsiach. W Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej przechowywano kilka rodzin żydowskich z Lubomla, część z nich korzystała z pomocy mojego dziadka. Niestety zostali wyłapani przez policję ukraińską i rozstrzelani podczas ucieczki.

A jak się kształtowały same relacje polsko-ukraińskie?

Od jesieni 1942 r. wiadomo było, że w lasach działa jakaś partyzantka. Mój wujek Julian Szwed był na wiosnę 1943 r. świadkiem narady Ukraińców w lesie. Jego sąsiedzi przynosili podobne relacje. W tym czasie miały już miejsce napady na polskie wsie w innych częściach Wołynia. Ksiądz Stanisław Dobrzański mówił o tym i ostrzegał z ambony. Na wiosnę 1943 r. w Ostrówkach doszło do napadów na organistówkę, plebanię, niewiele brakowało, aby został postrzelony ksiądz. Aktywna była też Służba Bezpieczeństwa OUN, która śledziła bogatszych gospodarzy i Polaków podejrzewanych o udział w konspiracji. 

Konkretne zagrożenie pojawiło się, kiedy Ukraińcy pod dowództwem Petra Gusara Maśluka podłożyli 5 lipca 1943 r. minę na moście w Ostrówkach, w wyniku wybuchu której zginęło kilku Niemców. W rezultacie żołnierze niemieccy zaczęli palić wieś. Nim rządca majątku w Ostrówkach zdołał im wyperswadować, że była to ukraińska prowokacja, kilka domostw spłonęło, a dwie osoby zginęły. Była to pierwsza próba zniszczenia wsi – jeszcze rękami niemieckimi. Niemniej poza wymienionymi przypadkami, powiat lubomelski, inaczej niż np. kowelski, był spokojny aż do ostatnich dni sierpnia. Była to swoista cisza przed burzą.

Kiedy pojawiły się grzmoty i pioruny?

W dniach 28–30 sierpnia doszło do skoordynowanego ataku sotni UPA na wsie polskie i te, w których Polacy żyli obok Ukraińców. Ogółem zaatakowano ponad 30 wsi. Wymordowano ludność miejscowości takich jak Borki, Kąty, Jankowce, Czmykos, wreszcie Ostrówki i Wola Ostrowiecka. Ogółem pomiędzy 28 a 30 sierpnia 1943 r. zginęło ok. 2,5 tysiąca Polaków.

Jak wyglądał napad na Ostrówki i Wolę Ostrowiecką?

W czasie popołudniowego nabożeństwa 29 sierpnia 1943 r. kilkuosobowa polska bojówka Armii Krajowej z Jagodzina próbowała ewakuować księdza Dobrzańskiego, który odpowiedział: „Co byłby ze mnie za pasterz, gdybym owczarnię zostawiał na pastwę wilków?”. Ksiądz z ambony ogłosił, aby kobiety i dzieci wyjeżdżały w kierunku stacji kolejowej w Jagodzinie, gdzie znajdował się posterunek wojsk niemieckich i węgierskich, a on z mężczyznami zostanie, aby pilnować dobytku. Ponieważ było już późno, to ostatecznie nikt nie pojechał do Jagodzina.  

Zarządzono warty na granicach wsi. W przypadku napotkania Ukraińców zalecano unikać prowokacji. Noc minęła w miarę spokojnie. Co prawda złapano banderowskich zwiadowców, ale ksiądz kazał ich wypuścić. O świcie pojawili się jeźdźcy, którzy objeżdżali wszystkie domy i nie zsiadając z konia stukali w okna, a następnie ogłaszali, że gospodarz ma się udać na zebranie do szkoły. Ludzie pytali, w jakim celu ogłoszono to zebranie. Odpowiedzi były różne – mówiono, że będzie zrywany most na Bugu, albo że będzie tworzony oddział polsko-ukraiński do walki z Niemcami.

Rodzina mojej mamy od 1942 r. roku mieszkała na tzw. kolonii za wsią, gdzie mieściło się jeszcze kilka gospodarstw. Emisariusze na koniach pojawili się migiem i równie szybko zniknęli. Na zebranie pierwotnie miał iść mój wujek, ale ostatecznie za namową sąsiadki, która stwierdziła, że młodych będą brać do wojska, poszedł dziadek. Później jeszcze przyszło trzech młodych Ukraińców, wzięli kilkanaście osób z pierwszych trzech gospodarstw na kolonii, ale do domu dziadków nie doszli.

Tych Polaków też zaciągnięto na zebranie. Zresztą wtedy pędzono już wszystkich. W Woli Ostrowieckiej kobiety zamknięto z dziećmi w szkole, a mężczyzn umieszczono na podwórzu. W Ostrówkach było podobnie z tą różnicą, że kobiety zamknięto w kościele, a mężczyzn w szkole. W Woli Ostrowieckiej mężczyzn i młodzieńców powyżej czternastego roku życia banderowcy brali na tzw. badania lekarskie. Kazano się rozbierać do bielizny, oddać broń i kosztowności. Następnie prowadzono ludzi za stodołę Strażyca, gdzie był wykopany dół. Tam ludzi układano w pozycji leżącej i zabijano. Jak się okazało podczas późniejszych ekshumacji, nikt tam nie zginął od kuli, mordowano przy pomocy siekier, kołków oraz młotów do uboju bydła, które pozostawiały charakterystyczne trójkąty na czaszkach

W podobny sposób mężczyźni ginęli też w sąsiednich Ostrówkach. Kiedy banderowcy przystąpili do mordowania kobiet, do Ostrówek wjechało kilkudziesięciu Niemców na kilku samochodach. Doszło do wymiany ognia z oddziałem UPA, na skutek której Niemcy mieli zabitych i rannych. Banderowcy też zaczęli strzelać, a następnie w szybkim tempie wypędzili kobiety z dziećmi, które były w szkole w Ostrówkach i całą tę kolumnę liczącą około 300 osób popędzili przez cztery kilometry pod ukraińską wieś Sokół. Tam kazano im się kłaść i zabijano wpierw bagnetami, a następnie bronią palną. Miejsce to jest nazywane przez miejscowych Trupim Polem. 

Strzelanina zaalarmowała moją rodzinę, która wcześniej zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. Wkrótce walki zaczęły się toczyć w pobliżu kolonii. Zresztą krewni mieli szczęście, że ukryli się na pobliskim wzgórzu, gdyż dosłownie 20–30 metrów obok nich przechodziła tyraliera banderowców ostrzeliwująca się z Niemcami.

Wieś powoli się dopalała, rodzina postanowiła uciekać. Historia licząca cztery wieki skończyła się w przeciągu czterech godzin. Obie wsie przestały istnieć, wymordowano 475 osób w Ostrówkach i 575 w Woli Ostrowieckiej, co stanowiło 70% ogółu mieszkańców. Ocaleli zostali bez dachu nad głową, część z nich uciekła do Lubomla. Niektórych tam złapano i stworzono dla nich obóz w miejscu, gdzie wcześniej trzymano Żydów, innych wywieziono na roboty przymusowe do Rzeszy, niektórych na Majdanek, a jeszcze inni uciekli przez Bug. W tej ostatniej grupie byli moi rodzice, ciocie, wujkowie, którzy mieli dalszą rodzinę w okolicach Świerż i Wólki Okopskiej. Na Chełmszczyźnie pojawiły się tysiące uciekinierów, w każdym gospodarstwie po kilka rodzin. Panował głód, zaczynała się zima, rozpoczęły się choroby, babcia zmarła na tyfus, a reszta rodziny rozproszyła się po gospodarstwach bogatszych chłopów, aby jakoś przeżyć do wiosny. 

Jak Pan powiedział na początku, sto kilometrów dalej płonął Gaj.

Wydarzenia przebiegały podobnie. Również w Gaju pojawili się emisariusze i ogłosili zebranie w szkole. Z tym że nie udało się zabić w jednym miejscu aż tak dużej liczby osób. Podczas ekshumacji, którą prowadziliśmy na strzelnicy obok szkoły w 2013 r. znaleźliśmy 81 szczątków ludzkich. Polacy się zorientowali, że ma miejsce jakiś podstęp i zaczęli uciekać. Wiele osób zginęło na okolicznych łąkach, nad rzeką Stochud, która była obstawiona przez banderowców. Ogółem zginęło tam około 600 osób, z czego mamy nazwiska ok. 340 osób. Nie udało się dotrzeć do wszystkich mieszkańców, którzy ocaleli, dlatego że Gaj był słabiej zintegrowany i kiedy zaczynałem zbierać relacje, było już zbyt późno.

W czasie, kiedy jedni Ukraińcy mordowali Polaków, inni ich ratowali. W Pana rodzinie też była taka historia.

W Gaju babcia Franciszka uniknęła śmierci dzięki Ukraińcowi Iwanowi Potockiemu. Kiedy pierwszy raz tam pojechaliśmy, myśleliśmy, że udało się nam odnaleźć tego człowieka i ojciec poprosił mnie, abym mu podziękował. Zastanawiałem się, w jaki sposób w ogóle można podziękować człowiekowi za uratowanie życia. Miałem ze sobą tylko pomarańcze i czekoladę, które mu podarowałem. Później się okazało, że ten człowiek był synem Iwana. W Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej też byli Ukraińcy ratujący Polaków, którzy tym samym narażali swoje życie i swoich bliskich, bowiem za ten czyn UPA karało śmiercią całą rodzinę. Od dziesięciu lat myślałem o sposobie, w jaki można wynagrodzić tym ludziom ich prawdziwe bohaterstwo. W czasie pogrzebu osób ekshumowanych w Gaju (Sokulu) w 2013 r. zdobyłem się na gest podziękowania, ale to stanowczo za mało. Dobrze się stało, że od kilku miesięcy mamy Krzyż Wschodni, którym możemy uhonorować osoby ratujące Polaków.

Ale istnieje problem po drugiej stronie Bugu. Obecnie temat sprawiedliwych Ukraińców, którzy ratowali Polaków jest wyciszany na ich własną prośbę. Dzieci i wnukowie nie chcą o tym mówić, boją się. Proszę zauważyć, że ci którzy mordowali, są dziś bohaterami Ukrainy, mają pomniki i ulice, tak więc ci, którzy ratowali Polaków przed UPA jawią się jako zdrajcy. Takie rozumowanie sprawia, że Ukraińcy nie chcą żadnych odznaczeń, a co więcej boją się pokazywać Polakom doły śmierci. Ratowanie drugiego człowieka jest najpiękniejszą rzeczą, którą tylko można sobie wyobrazić. I coś niedobrego się dzieje w społeczeństwie, kiedy ludzie boją się o tym mówić.

Kiedy zaszła ta zmiana?

Od rewolucji na Majdanie, a dokładnie po uchwaleniu 9 kwietnia 2015 r. ustawy o bohaterskiej roli UPA i o wprowadzeniu kar za jej negację. Wówczas ludzie zaczęli się bać. Odczuwa się to bardzo wyraźnie.

Ma Pan również dobre doświadczenia z Ukrainy?

Zetknąłem się z dużą otwartością, życzliwością, chęcią pomocy z strony zwykłych ludzi, ale również ze strony władz miejscowych. Niektóre osoby wspierają nas od lat w porządkowaniu ostrowieckiego cmentarza. Kiedy tam jesteśmy, pojawia się młodzież, grupy rowerowe, oprowadzam ukraińskie wycieczki. Przyjeżdża sporo osób, które odpoczywają nieopodal  nad jeziorem Świtaź koło Szacka. Spotykałem polityków z Ukraińskiego Demokratycznego Aliansu na rzecz Reform Witalija Kliczki, dziennikarzy ukraińskich, a nawet ludzi ukraińskiego IPN.

Ale przecież współpraca z ukraińskim IPN jawi się jako problematyczna.

Na kilku płaszczyznach układa się nieźle. Funkcjonuje polsko-ukraińska komisja historyków, są wydawane dokumenty w językach polskim i ukraińskim poświęcone wzajemnym relacjom w latach 30. i 40., szczególnie zaś „operacji polskiej” NKWD. Za to w maju, w odpowiedzi na demontaż nielegalnego pomnika UPA w Hruszowicach, zablokowano nam możliwość poszukiwania mogił oraz ich ekshumacji. Nasi partnerzy potraktowali to jak wypowiedzenie wojny. Podczas czerwcowych rozmów we Lwowie proponowaliśmy, aby przeprowadzić tam ekshumację w celu sprawdzenia, czy rzeczywiście leżą tam członkowie UPA. Ale i to nie spotkało się z zainteresowaniem. Obecnie dialog w tej kwestii można prowadzić już tylko na poziomie rządowym.

W ilu ekshumacjach ofiar zbrodni wołyńskiej Pan uczestniczył?

Przeprowadziliśmy ekshumacje w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej – w 1992, 2011 i 2015 r. Razem w dziewięciu mogiłach pojedynczych i zbiorowych zdołaliśmy ekshumować 670 spośród 1050 osób. W Gaju brałem udział w ekshumacji w 2013 r. – wówczas odnaleźliśmy szczątki 81 osób. Oprócz tego miały miejsce ekshumację w Porycku w 2003 r. oraz w 1993 r. w miejscowości Lityń koło Turzyska. I na tym koniec. Podczas sześciu ekshumacji odnaleźliśmy 800 osób.

Na samym Wołyniu zginęło przecież kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

Polacy ginęli w około 2000 miejscowości, ale obliczam, że jest ok. 10 tysięcy dołów śmierci. Z każdym rokiem szansa na odnalezienie i godne pochowanie tych ludzi maleje. Odchodzą świadkowie, tych, którzy jeszcze żyją, zawodzi pamięć, bo krajobraz się zmienił, a część miejscowości po prostu nie istnieje. Tymczasem praca, która nas czeka, jest gigantyczna. Szacuję, że 15–20 osobowy zespół potrzebowałby na jej wykonanie około dwudziestu lat. Problem jest pilny, a my nie możemy działać. Co gorsza w terenie od kilku lat funkcjonują amatorzy „czarnej archeologii”, którzy ruszyli w teren z wykrywaczami metali i plądrują groby. Zjawiska tego praktycznie nie da się ukrócić, więc trzeba się spieszyć. Zwłaszcza, że późniejsze odnalezienie splądrowanych grobów może uniemożliwić nam ustalenie tożsamości ofiar.

Czy po polskiej stronie również istnieje problem z niepochowanymi ukraińskimi ofiarami, które zginęły w akcjach polskiego podziemia? 

Oczywiście, że tak – chociażby w Sahryniu mamy do czynienia z taką sytuacją. Ukraińcy chcieliby tam prowadzić ekshumacje i zgadzamy się na to, ale oczekujemy tego samego od drugiej strony. Uważam, że wszystkie osoby niezależnie od narodowości i tego, kim były, zasługują na godny chrześcijański pochówek na cmentarzu. Różnica za to istnieje w skali, podczas gdy Ukraińcy mają takich miejsc na terenie Polski setki, to my posiadamy ich po drugiej stronie Bugu tysiące. Szacuję, że proporcja wynosi 1:15. 

Czy jako potomek ofiar ma Pan o coś do polskich władz za te dwadzieścia lat polityki? 

Tak, mam żal, gdyż mogliśmy zrobić dużo więcej. Od wielu świadków nikt nie zebrał relacji. Robiły to osoby prywatne na własną rękę, tacy „Mohikanie” jak ja. Pierwsze wspomnienia zebrałem jeszcze 1978 r., mając świadomość, że robię to do szuflady. Mam żal do uczelni, że nie powstały zespoły badawcze zajmujące się zbieraniem relacji świadków i opracowaniem na ich podstawie książek. Bo chociaż istnieją liczne prace o relacjach polsko-ukraińskich w latach 1939–1947, to najpełniejszym zbiorem informacji o samym ludobójstwie pozostaje książka nie-historyków Władysława i Ewy Siemaszków. Dzięki benedyktyńskiej pracy zdołali oni ustalić kilkanaście tysięcy nazwisk, dzięki którym wiemy, ile mniej więcej osób zginęło. Dlaczego takie prace nie powstały na uczelniach? A przecież można było zrobić o wiele więcej, jeżeli rozpoczęlibyśmy na początku lat 90., kiedy żyło jeszcze wielu świadków.

Mam też żal do władz polskich, że nie upomniano się o zamordowanych. Kiedy brałem udział w 2014 r. w ekshumacjach członków Korpusu Ochrony Pogranicza spotykałem się z wyrazami podziwu ze strony asystujących nam Ukraińców, że pamiętamy. A ja choć byłem dumny, że biorę udział w tej ekshumacji, to jednocześnie było mi wstyd, że tyle polskich ofiar Wołynia, a także żołnierzy Września ‘39 leży w dołach śmierci. Uważam, że pamięć ludzka znajduje swój materialny wyraz w grobie, krzyżu, miejscu, przy którym można stanąć zapalić świeczkę i się pomodlić. Osoby te zasługują na krzyże zarówno jako Polacy, jak i jako ludzie. A to nie zostało zrealizowane.

W polsko-ukraińskim dialogu dużo mówi się o pojednaniu, porozumieniu. Jaki ma Pan stosunek do tych pojęć?

Pojednanie nie jest jednorazowym aktem, ale procesem. Nie może być tak, że świętujemy w okrągłe rocznice, a następnie zapominamy. To jest zadanie dane nam – Polakom i Ukraińcom na co najmniej dziesięć pokoleń, gdyż tak wiele zła się wydarzyło w czasie wojny . Nie ma nic bardziej szkodliwego, aniżeli twierdzenie, że jest to jednorazowy akt, gdyż to nas usypia i sprzyja niepamięci.

Temat zbrodni wołyńskiej w relacjach polsko-ukraińskich przypomina kolec, który ciągle tkwi w ranie. Ten kolec już obropiał, zarósł, nawet nas za bardzo nie boli. Czasem tylko przy pewnych ruchach daje o sobie znać. Uważam, że najwyższy czas, aby powiedzieć bez eufemizmów, co się na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej wydarzyło, wyciągnąć kolec i oczyścić tę ranę. Owszem, przez moment będzie bolało, ale zróbmy to razem – Polacy i Ukraińcy. Nie pozwólmy, aby ktoś zrobił to za nas. Rana się zagoi. Pozostanie tylko blizna, która będzie przypominać, że coś takiego miało miejsce.