Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Trudnowski  15 czerwca 2017

Wielodzietność to wciąż nienormalność

Piotr Trudnowski  15 czerwca 2017
przeczytanie zajmie 7 min

Przywykliśmy przez ostatnie lata, by o posiadaniu dzieci rozmawiać w kontekście wulgarnie technokratycznym, zredukowanym do demograficznych słupków. „Wspierajmy dzietność, bo niebawem nie starczy nam na emerytury” – słyszeliśmy z ust polityków i publicystów. Gdy jednak zaczynają pojawiać się pierwsze sygnały o skuteczności państwowych programów polityki rodzinnej, czas zrobić w debacie publicznej miejsce na spojrzenie głębsze, a dla przyszłości Polski i Europy – o wiele istotniejsze. W gruncie rzeczy potrzebujemy wypracować umowę społeczną dotyczącą tego, czy i jak chcemy zmieniać naszą indywidualistyczną kulturę, by model dużej rodziny stał się bardziej powszechny.

Kilka tygodni temu Internet obiegła tabelka zestawiająca nazwiska liderów Europy – Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Szkocji, Włoch, Niemiec, Luksemburga, Szwecji, Holandii i przewodniczącego Komisji Europejskiej – z prostym komunikatem: „no kids”. Na tej kanwie wyważony i uwzględniający delikatność problemu artykuł napisał na łamach „Plus Minus” Michał Szułdrzyński. „Jeśli uważamy, że politycy są emanacją rządzonych przez siebie społeczeństw, obserwując to zestawienie, dowiadujemy się czegoś istotnego o kondycji zachodniej Europy. Trzy lata temu papież Franciszek nazwał Unię starą, bezpłodną babcią, nietętniącą życiem. Nie jest przypadkiem, że na Zachodzie wielodzietność jest cechą raczej rodzin przybyszów z innych kultur, rdzenni Europejczycy wybierają zaś wygodne życie singli” – zauważył wicenaczelny „Rzeczpospolitej”.  

Konserwatywni publicyści, a nawet politycy prawej strony, pozwalają sobie czasem na filozoficzno-aksjologiczną refleksję, ale gdy przychodzi do „twardej polityki” – dyskusja ogranicza się do argumentów z porządku efektywności. O ekonomiczno-strukturalnych wyzwaniach związanych z rodzicielstwem powiedziano bardzo wiele: szereg z nich omówiliśmy na łamach naszego portalu, choćby dwa lata temu poświęcając blok tekstów problemowi „dyskryminacji matek”. O demografii napisano jeszcze więcej. Intuicyjnie czujemy jednak, że zakładanie rodziny ze strachu przed bankructwem ZUS to abstrakcja. Mając zatem świadomość instytucjonalnych barier i demograficznych niebezpieczeństw, czas podjąć się najważniejszego wyzwania: refleksji nad kulturą, która dzietności w ogóle, a wielodzietności szczególnie, może sprzyjać lub szkodzić. Nie chodzi tu tylko o politykę kulturalną państwa czy o to, jakie wzorce rodziny widzimy w mediach publicznych. Chodzi o nasze szkoły, miejsca pracy, kościoły, podwórka, parki i plaże. Wreszcie, chodzi też o instytucje polityczne.

Rodzina jako wartość konstytucyjna

Wypracowanie umowy społecznej dotyczącej roli rodzin w polskiej wizji państwa i polityczności to wyzwanie na lata, a debata wokół niej nie może uciekać od fundamentalnych pytań i najwyższych rangą aktów konstytuujących naszą wspólnotę polityczną.

Podstawowa kwestia to zatem: czy faktycznie wierzymy, jako wspólnota polityczna, że rodzina jest wartością samą w sobie, którą jesteśmy zobowiązani solidarnie wspierać? Czy powszechnie zgadzamy się, że na naszą szczególną ochronę i opiekę zasługuje „małżeństwo rozumiane jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo”? Czy umiemy te słowa traktować rozłącznie i wiemy, czy i jaki sens kryje się za ich wyliczeniem? A może zgodzimy się dopiero wówczas, gdy mowa będzie o ochronie rodzin w jakiś sposób zagrożonych? Może jako wspólnota polityczna do szczególnej solidarności jesteśmy zobowiązani jedynie wobec „rodzin w trudnej sytuacji materialnej i społecznej”? A może „zwłaszcza wielodzietnych i niepełnych”? 

Choć powyższe wyliczenie pochodzi z Konstytucji RP i zostało stworzone w dobrej wierze, to mnie wyraźnie razi. Wymienianie jednym tchem rodzin „wielodzietnych i niepełnych” jako naturalnego przykładu tych „w trudnej sytuacji” pokazuje, że w myśleniu o dużych rodzinach wciąż skażeni jesteśmy stereotypami. Wielodzietność to nienormalność, wielodzietność to niemal patologia – sugeruje to zestawienie.

Wbrew pozorom to nie stricte akademicka dyskusja: przecież polityczne spory wokół programu 500+ pokazały jak w soczewce, że te konstytucyjne frazy oderwane są od naszych intuicji, poglądów i sposobu myślenia. Zwolennicy programu jak mantrę powtarzali, że nowemu mechanizmowi wsparcia rodzin zagrażał Trybunał Konstytucyjny. Tymczasem, abstrahując od raczej konserwatywnej linii sędziów Trybunału w ostatnich latach przed „dobrą zmianą”, to przecież nawet pobieżne rzucenie okiem na artykuły 18. i 71. ustawy zasadniczej wskazuje, że program ten jak najbardziej mieści się w ramach konstytucyjnych gwarancji praw rodziny. Z drugiej strony zaś przeciw „dyskryminacji rodziców z jednym dzieckiem” – przewidzianej przecież konstytucyjną frazą o „szczególnej pomocy ze strony władzy publicznych” dla rodzin wielodzietnych! – występowali krytycy programu, którzy regularnie machają w Sejmie broszurkami z ustawą zasadniczą…

Na łamach naszego portalu zwracaliśmy już uwagę, że Konstytucji RP wcale nie od dwóch, ale tak naprawdę od dwudziestu lat prawie nikt nie traktuje poważnie.

Jeżeli dojdzie w najbliższych latach do poważnej debaty konstytucyjnej, to warto mieć na uwadze i te jej fragmenty, które dziś mówią o naszym wspólnotowym stosunku do rodziny. Dziś brzmią bardziej jak efekt politycznych targów („Wspierajmy wielodzietnych!” – postulowano z prawa; „Ale uwzględnijmy też rozbite rodziny!” – odpowiadała społecznie wrażliwa lewica), niż wyraz jakiejś przemyślanej aksjologii.

Kultura wspierająca rodziny: mapa pytań i wyzwań

Szczegółowych pytań i wyzwań, z którymi powinniśmy się zmierzyć, jest bardzo wiele. Niektóre z nich oczywiście nadal dotyczą porządku utylitarnego, inne są wprost pytaniami o wartości, którymi chcemy się kierować. Inicjując kolejny „Temat Jagiellońskiego”, chcemy rozpocząć wokół nich debatę, a odpowiedzi szukać będziemy z zaproszonymi autorami i rozmówcami.

Po pierwsze, czy uznajemy, że wychowanie w dużych rodzinach i kulturze politycznej premiującej dzietność służy lepszemu rozwojowi dzieci? Czy prawdziwe jest założenie, że dzieci wychowywane w stałym kontakcie z innymi dziećmi – nie tylko w przedszkolnej i szkolnej grupie rówieśniczej, ale też w rodzeństwie czy szerszym środowisku z innymi dziećmi na podwórku, w parku czy wokół parafii – rzeczywiście lepiej się socjalizują, są bardziej altruistyczne i lepiej radzą sobie później w życiu rodzinnym?

Sprawa druga – jak budować społeczeństwo dużych rodzin, gdy coraz więcej miejskich małżeństw się rozpada? Czy ekonomiczne zachęty i polityczne przywileje dla wielodzietnych to roztropna polityka, gdy statystycznie rośnie ryzyko, że rodzina się rozpadnie? O tym „jak uregulować nowoczesny styl życia oparty na zdobyczach cywilizacji, by z antymałżeńskiego stał się promałżeński, by z antyrodzinnego stał się prorodzinny” pisaliśmy już kilka miesięcy temu. Dość wspomnieć, że na portalu zajmującym się na co dzień „twardą” polityką artykuł Jacka Kaniewskiego pochodzący z zupełnie innego, wydawałoby się, porządku zyskał rekordowe zainteresowanie. Strach przed rozpadnięciem się rodziny jest zrozumiały i zdrowy. Równocześnie wystarczy rzut oka na prasę kobiecą czy portale life stylowe by dostrzec, że częściej czytamy o tym „jak ułożyć sobie życie na nowo” i „poradzić sobie z zazdrosną partnerką”, niż „jak uratować nasze małżeństwo”. Szlak cywilizacyjnej zmiany wiedzie zatem przez „Wysokie Obcasy” i „Logo”. To trudne, bo dotychczasowe próby przejęcia tematyki rodzinno-rodzicielskiej przez popkulturowe media kończą się komercyjną karykaturą, co zgrabnie opisała niedawno w tekście pt. Post-rodzicielstwo na łamach Liberté! Katarzyna Bieńkiewicz i pewnie bardziej pozytywnej wizji rodziny szkodzą, niż służą.

Musimy być też świadomi, że wezwanie do „rodzinnego heroizmu” nie zmieni świata z dnia na dzień. Trzecie wyzwanie dotyczy zatem stosunku do tych wszystkich, którzy dużych rodzin nie mają, a często mieć po prostu nie będą: czy to ze względu na indywidualne decyzje czy z jakichkolwiek innych powodów. Czy budując kulturę narodu „dużych rodzin” będziemy umieli i ich objąć społeczną troską i empatią? Jak sprawić, by cywilizacyjny wybór – jeżeli do niego dojdzie i faktycznie stanie się fundamentem pożądanej umowy społecznej –  nie był stygmatyzujący dla małżeństw, które się rozpadły, rodzin patchworkowych albo, last but not least, dla rodzin, które po prostu nie mogą mieć dzieci? Język piętnowania „egoizmu bezdzietnych singli” z pewnością nie jest tu odpowiednim kierunkiem.

Czwarty obszar to pytania o polityczną decyzyjność, sprawczość i odpowiedzialność rodziców. Zarówno ten rząd, jak i poprzedni mają problem z rodzicami, ponad głowami których podejmuje się decyzje o przyszłości ich dzieci. Można być zwolennikiem obowiązku szkolnego od szóstego roku życia i likwidacji gimnazjów, ale nie można lekceważyć społecznego buntu, jakie wywołały obie te decyzje. Wydaje się, że zapewnienie rodzicom podmiotowości w kształtowaniu państwowego systemu edukacji powinno być jednym z fundamentów nowego politycznego rozdania, jeżeli przyszłe elity będą umiały wyciągnąć wnioski z doświadczeń obu rodzicielskich protestów ostatnich lat. Ten kierunek okaże się słuszny, jeżeli za większymi uprawnieniami do współdecydowania pójdzie większe poczucie odpowiedzialności rodziców nie tylko za własnego dziecko, ale wręcz całego pokolenia rodziców za całe pokolenie dzieci.

Naturalną konsekwencją takiej zmiany musi być zatem głęboka polityczna rewolucja: myślenia o życiu publicznym w kategoriach troski o dobro wspólne rozumiane jako dobro ponadpokoleniowe, troska o rzeczpospolitą naszych dzieci. Piąty obszar to poszukiwanie takiej korekty polskiej polityki, która pozwoli wyprowadzić nasze spory z paradygmatu transferów „tu i teraz” i wypracować zbiorowe poczucie odpowiedzialności – choćby w obszarach bezpieczeństwa, ekonomii czy środowiska naturalnego – za to, jaki kraj pozostawimy kolejnym pokoleniom.

Celowo abstrahuję tu od szeregu „namacalnych” wyzwań: urlopów rodzicielskich i budowy żłobków, mieszkalnictwa i smogu, zieleni miejskiej i stawki VAT na smoczki. Kształtowanie tych wszystkich obszarów działania państwa bez wcześniejszego, kulturotwórczego konsensu wynikającego ze wspólnego zmierzenia się z wyliczonymi cywilizacyjnymi dylematami pozbawione będzie uniwersalnej, ogólnonarodowej legitymizacji. Złym scenariuszem dla Polski jest przesunięcie dzisiejszej osi sporu na spór „obciążających system emerytalny” starych i „uprzywilejowanych młodych”, czy „nieodpowiedzialnych dzieciorobów” i „egoistycznych singli”.      

Nie patole, nie tylko katole

W minioną niedzielę przez Polskę przeszły dziesiątki „Marszów dla życia i rodziny”. To szlachetna inicjatywa, która politykę wartości z torów negacji (pikiety antyaborcyjne) stara się przeprowadzić na szlak pozytywnych wzorców. Krótkie i raczej rzetelne materiały z dość jednoznacznego aksjologicznie marszu pokazały nie tylko „Wiadomości” TVP, ale i „Fakty” TVN – to cieszy, bo w naszej medialnej przestrzeni jest coraz rzadsze.

Jednak mimo że w rozproszonych marszach biorą udział tysiące rodzin, to trudno uznać tę inicjatywę za jednoznaczny, symboliczny sukces. W porównaniu z liczebnością „La Manif pour tous” w zlaicyzowanej Francji – choć tamta inicjatywa była najsilniejsza, gdy wiązała się z protestem wobec prób sankcjonowania antyrodzinnego porządku prawnego – rozczarowuje. Przede wszystkim dlatego, że wciąż wydaje się imprezą dla najbardziej zaangażowanych katolików, a nie łączącym szczęśliwe rodziny o różnych wrażliwościach „marszem przyszłości”.

Ostatnie lata – z politycznym konsensem wobec potrzeby jakichś form wsparcia rodzin, od Karty Dużych Rodzin po transfery finansowe – są już dużym, kulturowym sukcesem. Duże rodziny, choć relikty stygmatyzującego języka wciąż są obecne w prawie i debacie publicznej, nie kojarzą się już w pierwszej kolejności z patologią.

Ale to dopiero początek drogi. Testem dla tego, czy udało się ją przejść, będzie odpowiedź na pytanie, czy model dużej rodziny jako pozytywny wzorzec kulturowy stanie się powszechny, a nie zastrzeżone tylko dla „katoli”. Dla realizacji tego celu dobre wzorce i empatia dla osób o innej wrażliwości będzie ważniejsza niż finansowe transfery. 

Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.