Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Jacek Partyka  30 maja 2017

Nie pedałować już ani minuty dłużej. Co nam mówią talent show?

Jacek Partyka  30 maja 2017
przeczytanie zajmie 8 min

Twoja praca nie daje ci satysfakcji, nie ma żadnego przełożenia na rzeczywistość. Jest niepotrzebna i, na dłuższą metę, bezcelowa. „Pieniądze”, które zarabiasz, możesz wydać tylko na wirtualne dobra lub unikanie wszechobecnych reklam. Twoją rozrywką jest oglądanie telewizji lub granie w gry. A jedyną szansą na wyrwanie się z tej codzienności jest… telewizyjny talent show. Taką wizję przyszłości już prawie sześć (!) lat temu zaprezentowali nam twórcy serialu Black Mirror. Czy ten obraz jest przerysowany? Na pewno. Czy to prawdopodobny scenariusz? Chciałbym z całą pewnością móc powiedzieć, że nie.

Nie to jest jednak najważniejsze. Nie traktuję serialowych wizji dosłownie, ponieważ są one dla mnie obrazem współczesnych czasów w krzywym zwierciadle. Czasów, w których – cytując Charliego Brookera, twórcę serialu – „Mnóstwo ludzi wykonuje mało wartościową pracę, której nienawidzą, a jedną z głównych, podtrzymywanych możliwości wybawienia od tej sytuacji jest zdobycie błyskawicznej sławy”. 

Następnym razem na pewno trafię już tę „szóstkę”

W jaki sposób utrwalać w ludziach przekonanie, że zdobycie błyskawicznej sławy czy sukcesu jest możliwe? Jedną z możliwości jest pielęgnowanie w społeczeństwie mitów i złudzeń dotyczących wydarzeń, które potencjalnie są w stanie odmienić życie ludzi w zakresie bogactwa i uznania. Kto z nas choć raz nie zastanawiał się, na co wyda wszystkie miliony, kiedy już w końcu wygra w totolotka? Dlaczego to robimy, skoro wszyscy rozumiemy, że nasze szanse są, co tu dużo mówić, marne? Lotto podaje prawdopodobieństwo trafienia szóstki na swojej stronie – to 1 do 13 983 816. Mimo to większość kupujących kolejne losy wierzy, że ich szanse na wygraną są dużo wyższe. Przecenianie własnych możliwości czy poczucia wpływu (np. poprzez wybieranie zawsze tych samych liczb) to dość powszechny mechanizm. Jedno ze złudzeń, które pozwalają żyć. Teleturnieje, loterie czy gry hazardowe wykorzystują te mechanizmy, aby stać się swoistym zaworem bezpieczeństwa, który pieczętuje społeczne status quo.

Sama wiara w możliwość diametralnej poprawy swojej sytuacji poprzez udział w konkursie czy wygraną na loterii jest w stanie łagodzić, nierzadko groźne, nastroje społeczne ludzi, których nie satysfakcjonuje wykonywana przez nich praca, i którzy czują się rozczarowani dotychczas zajmowaną pozycją. Pielęgnowana telewizyjnymi historiami wizja sukcesu wystarczy, abyśmy sami codziennie przekonywali się, że wszyscy mają szanse na lepsze życie. Wystarczy tylko trochę się postarać i po nie sięgnąć.

Trzy mity społeczeństwa sukcesu

Serialowy świat przedstawiony to urealnienie tej wizji. Mamy bohaterów, którzy są (poprzez kolor swoich ubrań – całkiem dosłownie) szarą masą. Ich codzienna praca polega na jeżdżeniu na elektrycznym rowerku. Nikt w serialu nawet nie próbuje tłumaczyć widzowi po co to robią. Bohaterowie sami wydają się tym nie interesować. Kijem jest dla nich groźba przybrania na wadze, a w konsekwencji dołączenie do „cytryn” – grupy o wyraźnie niższym statusie, która zajmuje się sprzątaniem i jest obiektem powszechnych drwin. Marchewką jest wirtualna waluta – tzw. merity. Na krótką metę pozwala ona na rozrywkę i zapomnienie w postaci wirtualnych dóbr (np. nowej fryzury dla swojego avatara). Zaś uzbieranie 15 milionów meritów daje jednorazową szans na wzięcie udziału w serialowym talent show, „Hot Shot”, programie, który jest jedyną drogą do osiągnięcia sukcesu i zmiany swojej sytuacji.

Przegląd talentów w „Black Mirror” to zbiór najbardziej utrwalonych mitów dotyczących sukcesu we współczesnych, zindywidualizowanych społeczeństwach. Wystarczy obejrzeć jego zapowiedź w jednej z pierwszych minut odcinka.

1. Każdy może osiągnąć sukces, dlatego przedstawiamy uczestników jako „takich jak Ty”. Fragment opatrzony jest wizualizacją w zwolnionym tempie sali pełnej pedałujących ludzi  z wyrazem determinacji na twarzy.

2. Na sukces trzeba zasłużyć – zapowiedź programu jasno mówi, że każdy z uczestników „włożył w to mnóstwo wysiłku” i „zasłużył na to ciężką pracą”. Uzbieranie 15 milionów meritów to w końcu nie jest prosta sprawa.

3. Sukces wszystko zmienia – do czasu jego osiągnięcia po prostu codziennie pedałujesz. Zwycięstwo w programie pozwala „nie pedałować już ani minuty dłużej” (cytując jednego z sędziów). Wyraźny jest też podział na tych, którzy osiągnęli sukces i tych, którym się to nie udało. Twarze tych pierwszych widzimy tylko na ekranach; tych drugich natomiast widujemy codziennie, kiedy pedałują obok nas.

Czy serialowy „Hot Shot” różni się w tej kwestii od współczesnych talent show? „Mam Talent”, „Idol” czy „X-Factor” zbudowane są na przecież na tych samych narracjach. Twórcy rzeczywistych programów z gatunku konkursu talentów korzystają z tych tropów garściami. Przedstawiają uczestników jako zwykłych ludzi (dowiadujemy się, kim są z zawodu, opowiadają nam swoje, nierzadko wzruszające, historie, a kamera towarzyszy również wspierającej ich rodzinie). Pokazują ich ciężką pracę w trakcie treningów i przygotowań do kolejnych etapów. Obserwujemy relacje budujące się między rywalizującymi ze sobą uczestnikami, które znajdują swój dramatyczny finał w pełnych emocji scenach ogłoszenia zwycięzców kolejnego odcinka. Nieprzypadkowo jest to też moment, w którym – decyzją publiczności lub jurorów – następuje wyraźny podział na zwycięzców i przegranych.

O powszechnej świadomości tych mitów w społeczeństwie świadczy zarówno mnogość programów (w samej Polsce mamy ich co najmniej kilka, nierzadko nadawanych w tym samym czasie antenowym), jak i wysoka oglądalność i popularność ich kolejnych edycji. Średnia oglądalność ostatniego sezonu „Mam Talent” wyniosła około 3 miliony widzów.

Choć szczyt popularności telewizyjnych talent show przypada na koniec poprzedniej dekady, to ich historia sięga lat 30. ubiegłego wieku. To wtedy, jeszcze w radiu, powstały pierwowzory dzisiejszych formatów. „Ted Mack & The Original Amateur Hour” – telewizyjna adaptacja jednego z nich – miała swoją premierę w 1948 roku. Formuła programu niewiele odbiegała od dzisiejszej – prowadzący zapraszał na scenę artystów, którzy mieli okazję wystąpić ze swoim programem przed telewidzami. Ci z kolei, za pomocą telefonu lub przesłania kartki pocztowej, mogli oddawać głos na jednego z artystów. Uczestnicy, którzy zdobyli największą ilość głosów, byli zapraszani do następnego odcinka. Jeśli komuś udało się to trzykrotnie otrzymywał zaproszenie na doroczny finał, gdzie mógł wygrać nawet 2 000 dolarów nagrody.

Jeśli wydaje Wam się, że 2 000 dolarów to kwota niewielka – to macie rację, wydaje Wam się. Dwa tysiące dolarów w roku 1948 to równowartość ok. 20 000–60 000 dolarów (w zależności od przyjętego do porównania wskaźnika). Lepiej, prawda? Wciąż jednak to kwota odległa od tej, do której przyzwyczaiły nas współczesne programy. Dla przykładu: główną nagrodą pieniężną w „America’s Got Talent” jest, bagatela, milion dolarów (nie licząc występów i kontraktów, które równie często są elementami nagrody). I to właśnie w różnicach pomiędzy historycznymi a współczesnymi formułami tych programów doszukiwałbym się głównej krytyki ze strony Black Mirror.

Zwycięzca do wynajęcia

Twórcy serialu zdają się pokazywać nam przerysowaną wizję współczesnych talent show, w których coraz częściej nie chodzi o promowanie młodych artystów amatorów, a coraz częściej o… zwykły zysk.

W regulaminie współczesnych tytułów brak zapisu o tym, że uczestnikami mogą zostać tylko amatorzy – w przeciwieństwie do oryginalnego „The Original Amateur Hour”, gdzie jednym z warunków było nieotrzymanie kiedykolwiek choćby jednej zapłaty za występ, nawet w konkurencyjnych programach typu talent show! Współcześnie udział w konkursie obwarowany jest z kolei zgodą na uczestnictwo w akcjach promocyjnych stacji, do której należy program. Co więcej, „decyzję o udziale w akcji promocyjnej, jego terminie oraz charakterze podejmuje telewizja”. Uczestnicy często nie mogą również „eksploatować” swojego udziału w konkursie (np. udzielić wywiadu, napisać artykułu czy wystąpić w telewizji) bez zgody producenta. Producent natomiast ma dużą swobodę w transmitowaniu i pokazywaniu uczestników, w tym ich życia prywatnego.

Zwycięzca również nie ma lekko. Otrzymanie nagrody często uwarunkowane jest zgodą na kontrakt z wybraną wytwórnią. Jeśli więc chcemy otrzymać nagrodę, musimy zgodzić się na przedstawioną nam ofertę, która przecież wcale nie musi być najlepsza. Dodatkowo, na przykład w wypadku „Mam Talent”, zwycięzca jest zobowiązany do bezpłatnego występu w kolejnej edycji programu. Wygląda więc na to, że współczesne regulaminy programów typu talent show to tania wersja „Cuppliance” (angielska gra słowna od dwóch słów: cup – kubek i compliance – podporządkowanie się; w polskiej wersji językowej przetłumaczona jako „potulniada”) – narkotycznego napoju, który zmuszeni są wypić wszyscy uczestnicy serialowego „Hot Shota”.

Jasne strony „talent show”

Daleki jestem od twierdzenia, że talent show są niepotrzebne. Jak daleko od pierwowzorów nie odbiegłyby tytuły typu „Mam Talent” czy „X-Factor”, nie można odmówić im pewnych zasług. Po pierwsze, nawet jeśli programy te nie są już skierowane tylko do amatorów, wciąż  są dla nich realną szansą na wybicie się. Po drugie – relatywnie wysokie nagrody i kontrakty dla zwycięzców (nie wnikając w szczegóły ich warunków) to również otwarcie świata biznesu muzycznego dla ludzi, którzy wcześniej nie mieliby okazji, aby w nim się znaleźć. Po trzecie, talent show jako „współczesna mitologia” odpowiada na potrzeby budowania społeczności wokół ważnych wydarzeń. Relatywnie wysoka oglądalność sprawia, że tego typu programy stają się czytelnym i wspólnym dla dużej grupy ludzi kodem kulturowym, który może ułatwiać porozumienie. Często bardziej skutecznie niż obowiązkowa lista lektur, która w założeniu powinna temu służyć. Po czwarte wreszcie, programy typu talent show, choć umacniają niektóre mity dotyczące sukcesu, obalają inne. Głównym przykładem jest kwestia wiary w to, że sukces i sława są zależne od wewnętrznych i niezmiennych cech danej osoby. Ten motyw przewija się wprawdzie w języku, którym posługują się jurorzy („masz w sobie to coś”) czy nawet w tytułach niektórych programów („The X Factor”), ale formuła wyboru zwycięzcy, która uzależnia sukces od głosów publiczności, ma przecież zupełnie inny przekaz. Choć internetowe ankiety, sms-owe głosowania i inne tego typu zabiegi są podyktowane głównie potrzebami rynku (wyższe zaangażowanie odbiorców to lepsze wyniki oglądalności, a więc również wyższe kwoty od reklamodawców), to ich przekaz jest jasny. Tym, co rzeczywiście decyduje o sukcesie nie są niezmienne, wewnętrzne cechy, ale zainteresowanie i odbiór publiczności. Co ciekawe, dekonstrukcja tego przekonania ma miejsce nawet, jeśli wpływ publiczności na wybór zwycięzcy jest tylko pozorny (kilka razy udowadniano już manipulacje producentów, którzy w różny sposób zapewniali wybór „odpowiedniego” uczestnika).

Ciemne strony „talent show”

Twórcy Black Mirror przedstawiają nam wizję programu typu talent show, który w całości został podporządkowany ideom materializmu i regułom show businessu. Ich wizja ma ostrzec nas przed zupełnym oddaniem pola tym wartościom. Celem jurorów serialowego „Hot Shota” nie jest rozwijanie talentów uczestników, a zdobycie popularności swoich kanałów ich kosztem oraz wykorzystanie ich wizerunku jako przykładu „sukcesu” na potrzeby kolejnych edycji. Motywacje uczestników także są dalekie od chęci rozwoju swoich pasji. Udział w programie to dla nich jedyna realna możliwość wyrwania się od żmudnej i bezcelowej pracy. „Hot Shot” sprawnie wykorzystuje te nadzieje do sprawowania kontroli nad ludźmi – zarówno nad widownią przed telewizorami, jak i uczestnikami.

Dobrze pokazuje to ten fragment: „Jak ci się wydaje kto zasila ten reflektor? Miliony ludzi. Dokładnie. Oni wszyscy. Dają z siebie wszystko na rowerach, tymczasem ty stoisz tu w świetle reflektorów i grymasisz. Coś ci powiem. Oni oddaliby wszystko, żeby być na twoim miejscu. Mam rację? A ty się na to wypinasz, jakby nic to dla ciebie nie znaczyło. Jakby oni nic nie znaczyli. Aż żołądek mi się od tego wywraca. Może twoje miejsce jest na rowerze?”.

Cytat ten jest wypowiedzią jednego z serialowych jurorów programu, który komentuje niezdecydowanie uczestniczki. Nieprzypadkowy wydaje mi się również pseudonim tego jurora – „Nadzieja”.

To właśnie nadzieja pcha ludzi do wzięcia udziału w „Hot Shocie”. I to właśnie ona przekonuje ostatecznie bohaterkę do zostania gwiazdą kanału pornograficznego, mimo jej pierwotnego zamiaru spróbowania swoich sił jako wokalistki.

Najbardziej przemawiająca jest dla mnie jednak kulminacyjna scena, która pokazuje, z jaką łatwością – jeśli tylko odpowiednio wykorzystać istniejące już emocje i przekonania ludzi – można manipulować odbiorem sytuacji, żeby osiągnąć swoje cele. Oto główny bohater wychodzi na scenę „Hot Shota”. Jest tam z własnej woli, udało mu się wyjść poza schemat całego programu – nie postępuje według zasad (ma przy sobie ostry fragment rozbitego ekranu, nie jest pod wpływem Cuppliance itp.). Ma jasny cel – pokazać prawdziwą twarz, zdemaskować rzeczywistość. Wygłasza na żywo płomienną przemowę, pełną autentyczności, emocji i krytyki wobec wszystkiego, co go otacza. Choć nie ma planu, chce to wszystko zmienić. Otworzyć oczy widzom przed telewizorami. Wykrzyczeć, co jest nie tak. Po jego przemowie zapada milczenie – milczą zapatrzeni w niego ludzie przed ekranami. Milczą jurorzy. Wygląda na to, że dociera do nich prawda.

Po chwili odzywa się juror Nadzieja. Bezbłędnie wykorzystuje emocje wśród widzów. Kilka jego zdań wystarczy, aby opakować gniew głównego bohatera jako produkt i sprzedać. Widownia to kupuje. Juror Nadzieja proponuje bohaterowi jego autorski program, w którym dwa razy w ciągu tygodnia będzie mógł mówić „dokładnie w ten sposób”. Publiczność głośnymi wiwatami zachęca go do tego. Nasz bohater to kupuje. Od tego momentu inni ludzie, podczas swojej codziennej jazdy na rowerku, będą mogli posłuchać jego narzekań o tym, jakie to wszystko jest bezcelowe. Business as usual.