Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Bartosz Paszcza  27 maja 2017

(Prawie) wszyscy będziemy informatykami

Bartosz Paszcza  27 maja 2017
przeczytanie zajmie 5 min

Rusty Justice, dzisiaj szef firmy informatycznej BitSource, zatrudniającej byłych górników, usłyszał o problemach ze znalezieniem pracowników z umiejętnościami programistycznymi. Zapytał rekruterów, czy do takiej pracy potrzebny jest dyplom ukończenia studiów z informatyki. Odpowiedzieli: „Nie. To jak spawanie. To umiejętność”. Idzie nowe. Ćwiczeni przez lata u boku mistrzów adepci informatycznego rzemiosła zmieniają się powoli we współczesne „niebieskie kołnierzyki”, lądując przy wirtualnym odpowiedniku fordowskiej taśmy fabrycznej.

Górnicy biorą się za programowanie

W Stanach Zjednoczonych, w głęboko dotkniętych gospodarczą zapaścią Appalachach, w pewnej górniczej osadzie powstała firma informatyczna BitSource. Już sam wygląd jej siedziby wskazuje, że firma ta odbiega od stereotypowej hipsterskiej miejscówki rodem z Doliny Krzemowej.

View post on imgur.com

BitSource wyróżnia się tym, że zatrudnia jedynie nieposiadających umiejętności programistycznych byłych górników z kopalni węgla kamiennego. Nie chodzi tu o inżynierów, ale prawdziwych górników dołowych, którzy wcześniej, przez kilkanaście czy kilkadziesiąt lat wydobywali węgiel, po godzinach pracy zajmując swoje ulubione miejsce na trybunach, aby z piwem w ręku kibicować miejscowej drużynie futbolu amerykańskiego. Firma uczy trzydziesto- oraz czterdziestolatków z palcami umorusanymi „czarnym złotem” programować, a następnie pokazuje, jak zarabiać na marży narzuconej na wykonywane przez nich projekty, takie jak strony internetowe, aplikacje czy programy dla firm.

Założyciel firmy Rusty Justice (swoją drogą ciekawy zbieg okoliczności – jego imię i nazwisko oznacza dosłownie „rdzawa sprawiedliwość”; trzeba zauważyć, że „pasem rdzy” nazywany jest w USA rejon, w którym w ciągu ostatnich lat zlikwidowano znaczną ilość miejsc pracy w przemyśle) mówi wprost:  programiści to nowe „niebieskie kołnierzyki”. Programowanie, wbrew obiegowej opinii, okazuje się nie być tajemniczą formą uprawiania magii w XXI wieku. Jest pracą dla każdego.

Pomysł na założenie firmy nie wziął się znikąd. Rusty Justice usłyszał o problemach ze znalezieniem pracowników z umiejętnościami programistycznymi. Zapytał rekruterów, czy do takiej pracy potrzebny jest dyplom ukończenia studiów z informatyki. Odpowiedzieli: „Nie. To jak spawanie. To umiejętność”.

Wróćmy do Europy. Mój przyjaciel, Kuba, zaliczył trzy podejścia do studiów wyższych. Za każdym razem – i to niezależnie od wybranego kierunku – kończyło się na pierwszej przeszkodzie: zimowej sesji egzaminacyjnej. W pewnym momencie Kuba zaczął pracować w dziale obsługi technicznej klientów pewnej korporacji. Praca nie była dobrze płatna, ale przynajmniej pozwalała uczyć się umiejętności potrzebnych w pomocy technicznej. Niecałe dwa lata oraz kilka zmian miejsc zamieszkania i zatrudnienia później, Kuba zarabia brytyjską średnią krajową, pracując w startupie. W tym czasie awansuje także o parę poziomów w technicznym zaawansowaniu zadań, które wykonuje.

Od zera do bohatera? Tak. Z pewnym zastrzeżeniem – Kuba nie jest jednym z tych filmowych czy serialowych geeków-superbohaterów, którzy swój los odmieniają dzięki spędzaniu dni i nocy przed komputerem, potężnemu deficytowi snu i jedzeniu śmieciowego żarcia ze względu na brak czasu. Owszem, musiał poświęcić trochę godzin po pracy, aby się samemu dokształcać, wykorzystując do tego internetowe tutoriale i kursy certyfikujące, ale nie było to dla niego aż tak wielkie obciążenie.

Takich osób – pracujących z technologiami, ale niekoniecznie będących zaawansowanymi programistami – rynek pracy będzie potrzebował coraz więcej. Spora część zatrudnionych w branży jest pobłażliwie nazywana „klepaczami kodu” – tworzącymi lub naprawiającymi informatyczne rozwiązania jak samochody niczym stojący przy taśmie produkcyjnej pracownik fabryki sprzed osiemdziesięciu lat.

Zawód przyszłości? Analityk danych

Technologia nie tylko niszczy miejsca pracy – tworzy też nowe, tyle że w nowych branżach. Zawody, w których jeszcze kilkanaście lat temu pracował promil zatrudnionych, stają się powoli rynkowym mainstreamem.

Szczególnie dotyczy to zawodów związanych z technologiami teleinformatycznymi (z ang. ICT – information and communication technologies). Nie chodzi tutaj wyłącznie o zaawansowanych programistów, ale także osoby – jak Kuba – zapewniające obsługę techniczną systemów, wykonujące na przykład strony internetowe czy potrafiące użyć narzędzi programistycznych do analizy danych w firmach z różnych branż.

W tego typu zawodach popyt od lat przekracza podaż. Stąd choćby wynika fakt, że przeciętne płace informatyków plasują się zdecydowanie powyżej średniej, czy to w Dolinie Krzemowej czy też w naszym kraju. Na przykład w Krakowie, mimo ponad trzech tysięcy studentów kierunków informatycznych oraz pokrewnych, którzy rok w rok opuszczają uniwersyteckie mury, zapotrzebowanie nadal jest wyższe od podaży. Firmy coraz chętniej kuszą programistów z Ukrainy (co wbrew pozorom również nie jest łatwe – różnica w pensjach w tym zawodzie pomiędzy Krakowem a Lwowem czy Kijowem wcale nie jest duża). Sytuacja zaszła tak daleko, że tajemnicą poliszynela jest praktyka „podkupywania” sobie wysoko wykwalifikowanych pracowników przez niektóre krakowskie startupy.

Trend potwierdzają też twarde statystyki. Według informacji kancelarii Sedlak&Sedlak, deficyt osób z umiejętnościami programistycznymi w Polsce pod koniec 2015 roku wynosił co najmniej 50 tysięcy. Co gorsza, według Ministerstwa Cyfryzacji, deficyt ten co roku rośnie o 3-5%. Komisja Europejska z kolei szacuje, że do 2020 roku w Unii Europejskiej brakować będzie przynajmniej 800 tysięcy specjalistów od IT, a uczelnie wykształcą jedynie około 425 tysięcy. Musimy też pamiętać, że programiści stanowią jedynie wystający ponad powierzchnię oceanu szczyt góry lodowej. Potrzebna jest armia sprzedawców, prawników, grafików, designerów, osób z obsługi technicznej czy pracowników firm potrafiących z nowych narzędzi korzystać. Wszystkie takie osoby muszą dysponować przynajmniej podstawowym zrozumieniem technicznego działania systemów.

Nie znamy też jeszcze zawodów, które wkrótce na rynku się pojawią. Analityk danych do niedawna był zawodem niezwykle niszowym. Dzisiaj, w konsekwencji lawinowego przyrostu produkowanych przez nas w Internecie danych, dramatycznie wzrosło zapotrzebowanie na osoby potrafiące je przeanalizować z korzyścią dla firm z wielu różnych branż. Firma consultingowa PwC szacuje, że w samych Stanach Zjednoczonych w 2015 roku było 2,3 miliona nowych ofert pracy na pozycje wymagające takich umiejętności, a liczba ta w 2018 roku ma wzrosnąć do 2,9 miliona.

Według analizy ekonometrycznej wykonanej na zlecenie Ministerstwa Pracy przez naukowców z Instytutu Pracy i Spraw Społecznych oraz Uniwersytetu Łódzkiego do roku 2020 liczba miejsc pracy dla specjalistów IT zwiększy się o 100 tys. (do 286 tys.), zaliczając tym samym 58-procentowy wzrost względem stanu z 2013 roku. Według Eurostatu, który definicję branży traktuje szerzej, w 2015 roku w Polsce w sektorze technologii teleinformatycznych pracowało już ponad 420 tysięcy osób. Stanowią one jedynie 2,6% całości zatrudnienia – co plasuje nas poniżej średniej unijnej (3,5%) i bardzo daleko od liderów – Finlandii (6,5%) czy Wielkiej Brytanii (5%). Nadal mamy potencjał do rozwoju w tej branży, szczególnie że nasi informatycy są wysoko cenieni na świecie. Niestety brakuje nam ludzi z odpowiednimi kwalifikacjami.

View post on imgur.com

Przyjdzie maszyna i zje nasze miejsca pracy

Tyle w kwestii optymizmu. Jest jeszcze bowiem druga, ciemna strona technologicznego medalu. Automatyzacja, która przyjdzie i zabierze nam miejsca pracy, likwidując przy okazji całe zawody, nie jest zjawiskiem nowym. Jak przekonuje zajmujący się badaniami nad historią ekonomii i pracy Gregory Woirol w książce The Technological Unemployment and Structural Unemployment Debates, strach przed wywołanym technologią bezrobociem obecny jest w naszej cywilizacji już od czasu… wynalezienia koła. Historyczne doświadczenia koją jednak nasze nadmierne obawy: rozwój technologii w dłuższej perspektywie zawsze tworzył więcej miejsc pracy niż likwidował, choć bardzo często w zupełnie nowych zawodach. W końcu mimo ogromnego wzrostu liczby ludzi na Ziemi i spadku zatrudnienia w rolnictwie, liczba godzin pracy bynajmniej się nie zmniejszyła. Patrząc więc na historię naszej cywilizacji, strach przed zastąpieniem robotami miejsc pracy jest niczym narzekanie starszych pokoleń na „tę dzisiejszą młodzież” – nieuzasadnioną paniką spowodowaną niezrozumieniem zmieniającego się świata.

Jest jednak jedna rzecz, która odróżnia XXI wiek od czasów rewolucji przemysłowej: żyjemy w okresie, w którym rozwój technologiczny postępuje tak szybko, jak jeszcze nigdy w historii. Obrazowo mówiąc: 60 lat zajęło nam zmniejszenie komputera z rozmiaru hali produkcyjnej do wielkości książki i trafienie z nim pod strzechy. Tymczasem telefon komórkowy, którego pierwsze komercyjne wersje były dostępne w 1979 roku, już trzy dekady później stał się tak powszechny, że komórek jest na Ziemi więcej niż ludzi, a w 2014 roku częściej korzystaliśmy z Internetu mobilnego niż stacjonarnego za pośrednictwem komputerów.

Fundamentalny problem dotyczy więc prędkości, z jaką technologiczne zmiany postępują – może dziać się to zbyt szybko, aby społeczeństwo zdołało się dostosować.

Programowanie to jak zabawa klockami

Przy tak ogromnym zapotrzebowaniu rynkowym, zarówno firmom, jak i społeczności informatycznej zależy na jak najskuteczniejszym uczeniu programowania i rozpowszechnianiu cyfrowych umiejętności w społeczeństwie. Dlatego dzisiaj tworzenie rozwiązań jeszcze niedawno wymagających licencjatu z informatyki jest o wiele łatwiejsze. W telegraficznym skrócie: obecnie do stworzenia strony internetowej nie potrzebujemy wiedzieć czym jest HTML, CSS czy JavaScript, bo możemy ją złożyć przy użyciu graficznego edytora, w którym poprzesuwamy sobie elementy na ekranie myszką. Pisanie programów w językach programowania takich jak Python także jest o wiele łatwiejsze – ogromna społeczność Open Source udostępnia bowiem dziesiątki tysięcy tzw. bibliotek – swego rodzaju informatycznych prefabrykatów, z których możemy „poskładać” nasz program.

Tworzenie rozwiązań informatycznych jeszcze kilkanaście lat temu przypominało ręczną dłubaninę w manufakturze, wymagającą bardzo głębokiej znajomości rzemiosła. Dzisiaj przypomina to bardziej tworzenie produktów z prefabrykatów. Jeżeli budzi to skojarzenia z XIX-wieczną rewolucję przemysłową, to bardzo słusznie. W związku z tym zmienia się także charakter siły roboczej: ćwiczeni przez lata u boku mistrzów adepci informatycznego rzemiosła zmieniają się powoli we współczesne „niebieskie kołnierzyki”, lądując przy wirtualnym odpowiedniku fordowskiej fabrycznej taśmy.

Dlaczego wciąż edukujemy cyfrowych analfabetów?

O ile XIX-wieczne szkoły powszechne właściwie powstały po to, aby edukować przyszłych pracowników fabryk, o tyle dzisiejsze placówki edukacyjne wcale nie szykują przyszłych dorosłych, którzy będą zmuszeni z komputerami pracować. Dlaczego w programie edukacyjnym prawdziwe obycie z komputerem zarezerwowane jest dla tych, których klasy profilowane są w stronę informatyki?

Cieszy mnie, że to się bardzo powoli zaczyna zmieniać – dzięki inicjatywie Minister Streżyńskiej wprowadzono właśnie pilotaż nauki podstaw programowania w szkołach podstawowych. Jednak parafrazując pewne powiedzenie Lecha Wałęsy – trudno cieszyć się z tego, że idziemy w dobrą stronę, kiedy rewolucja technologiczna jedzie obok nas samochodami.

Prosty przykład pojawiających się problemów: na łamach Jagiellońskiego24 dr Jakub Bochiński z Centrum Kopernika i Europejskiej Agencji Kosmicznej zwrócił uwagę na pewien szczegół. W wymaganiach maturalnych mamy wpisaną umiejętność programowania w języku C, ale nie ma tam języka Python. Problem w tym, ze to Python jest obecnie bardzo często wykorzystywany w nauce oraz działach badań i rozwoju w firmach. W tym języku można dokonywać także analiz wielkich baz danych. To na nim oparte są edukacyjne mikrokontrolery Arduino czy minikomputery Raspberry Pi – kosztujące kilkadziesiąt lub kilkaset złotych narzędzia, z których dziecko może zbudować niemal wszystko: od lampki nocnej z budzikiem, przez domowy zestaw hi-fi, po komputer sterujący rakietą. Sztywna podstawa programowa zmusza nauczycieli do uczenia zdecydowanie mniej przydatnego młodzieży języka C, a w efekcie na Pythona nie starcza już czasu.

Nie każde z tych dzieci zostanie inżynierem w agencji kosmicznej, ale to zupełnie nieistotne. Dzieci z własnej chęci uczą się umiejętności, które najprawdopodobniej przydadzą im się w późniejszej karierze. Tylko naiwny może sądzić, że zawody dziennikarza, muzyka czy lekarza nie będą wymagać cyfrowego alfabetyzmu – obycia z komputerem, które pozwoli nie traktować kodu jako „czarnej magii” zrozumiałej jedynie przez pozbawionych umiejętności interpersonalnych osobników w kraciastych koszulach.

***

Piękna wizja: fizyczne prace przejmują od nas roboty, a górnicy i sprzątaczki zasiadają w open space’ach przed komputerami i zaczynają klepać kod, pisać strony internetowe czy kontrolować ruch autonomicznych pojazdów. Oczywiście, nie łudźmy się, że przełożenie miejsc pracy będzie w stosunku jeden-do-jednego. Trzeba wziąć pod uwagę, że nie znamy jeszcze innych zawodów, których powstanie wymusi nowoczesna technologia. Historyczne analizy wpływu technologii pokazują, że koniec końców miejsc pracy dzięki postępowi może powstać więcej niż z jego powodu ubyło. Tyle że aby się przystosować do tak dynamicznej zmiany specjalizacji, pracownikom potrzebne są podstawowe i średnio-zaawansowane umiejętności technologiczne. Szkoda, że nasze szkoły kształcą je w bardzo ograniczonym zakresie.

Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.

Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania na łamach portalu Visegrad Plus. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!