Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Karol Wałachowski  25 maja 2017

Przyjdzie robot i zabierze nam pracę. Czy naprawdę musimy się bać nowych technologii?

Karol Wałachowski  25 maja 2017
przeczytanie zajmie 10 min
Przyjdzie robot i zabierze nam pracę. Czy naprawdę musimy się bać nowych technologii? Rafał Gawlikowski

Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się naprawdę poważna, skoro już nawet Bill Gates nawołuje do opodatkowania robotów. Czy za rogiem czeka na nas technorewolucja, po której na zautomatyzowanym rynku pracy zabraknie już miejsca dla ludzi? A może nasze antytechnologiczne fobie to tylko współczesna odmiana XIX-wiecznego luddyzmu? Tyle że zamiast niszczyć krosna mechaniczne, szukamy rozsądniejszych rozwiązań dla zniwelowania negatywnych skutków bezrobocia technologicznego. 

Nic nowego pod słońcem

Zanim zabierzemy się za snucie apokaliptycznych wizji końca pracy, warto sięgnąć jednak do historii. Wszakże postęp technologiczny nie zaczął się wraz z pojawieniem się komputerów. Patrząc z perspektywy minionych stuleci, już dziś zdecydowana większość miejsc pracy powinna zostać wyparta przez technologię. Tymczasem współcześnie jesteśmy w stanie wytworzyć znaczne nadwyżki żywności dzięki pracy tylko co dwudziestej osoby, a czynności takie jak pranie czy noszenie wody nie nastręczają nam już większych trudności. Pomimo prawdziwej rewolucji efektywności w odniesieniu do tworzenia dóbr podstawowych, ludzie nadal mają pracę, a liczba produkowanych i konsumowanych dóbr i usług wciąż rośnie.

To, co uległo fundamentalnej zmianie, to struktura zatrudnienia. Stare światy średniowiecznej wsi pańszczyźnianej czy miast rewolucji przemysłowej wraz z ich zestawem zawodów odeszły już w zapomnienie. Zastąpieni przez maszyny ludzie, uwolnieni od żmudnych i rutynowych zadań przez techniczny postęp, odnajdują się jednak w innych sektorach gospodarki, których narodzin nikt nie był sobie w stanie w przeszłości nawet wyobrazić..

W tym momencie możemy wyciągnąć dwa fundamentalne wnioski. Po pierwsze, postęp technologiczny nie jest wynalazkiem czasów nam współczesnych, a wypieranie pewnych zawodów przez technologię towarzyszy nam od wieków.

Czy winny będzie robot sortujący paczki w magazynie Amazona, czy krosno mechaniczne z brytyjskiej manufaktury, jest zasadniczo nieistotne. Po drugie, postęp technologiczny nie uderza na oślep. Ofiarą nowych technologii są zawody opierające się na czynnościach rutynowych i powtarzalnych, łatwych do mechanicznego „zaprogramowania” i naśladowania przez maszyny.

Nowe technologie więcej tworzą czy niszczą?

Mechanizm „technologicznego wypierania” zawodów możliwych do efektywniejszego wykonywania został opisany już w 1942 roku przez austriackiego ekonomistę Josepha Schumpetera w jego opus magnum pt. Kapitalizm, socjalizm, demokracja. Schumpeter przedstawia w nim wizję systemu kapitalistycznego jako podlegającego ciągłym, dynamicznym zmianom; systemu, który dzięki bodźcom (innowacjom) wciąż zmienia swoją strukturę. Innowacje wprowadzane przez przedsiębiorców to „proces przemysłowej mutacji, który nieustannie rewolucjonizuje od środka strukturę gospodarczą, nieustannie burzy starą i ciągle tworzy nową”.Mechanizm twórczej destrukcji napędza rozwój gospodarczy. Stare i nieefektywne metody oraz produkty zastępowane są przez bardziej wydajne, a zaoszczędzony potencjał zostaje przeniesiony do innych sektorów gospodarki. Innowacje to nie tylko przełomowe wynalazki, to także mniej spektakularne drobne ulepszenia, które przyczyniają się do ogólnej poprawy efektywności i pozwalają wygrać nam z konkurencją.

Ciągłe doskonalenie systemu kapitalistycznego pociąga jednak za sobą ofiary. Zagrożeni są przedsiębiorcy, a nawet całe sektory gospodarki, które nie nadążają za zmianami technologicznymi. Całe rzesze pracujących w rolnictwie pracowników zostało „wypchniętych” przez maszyny, bo okazali się zbyt drodzy w stosunku do usprawnień technologicznych. Współcześnie nikt już nie pamięta o kluczowych w swoim czasie zawodach takich jak powroźnik, kołodziej, czy bednarz. Zostali zastąpieni przez maszyny.

W tych okolicznościach nasuwa się jedno oczywiste pytanie – czy w ostatecznym rozrachunku mechanizm twórczej destrukcji pozwala nam „wyjść na plus”, tworząc więcej nowych miejsc pracy niż niszcząc starych?

Jeden naukowiec powie tak…

Jak najłatwiej zakwestionować historyczne analogie? Stwierdzając, że dzisiejsze procesy, nawet jeśli wykazują podobieństwa do wydarzeń z przeszłości, to ich jakość jest zasadniczo odmienna. W przypadku nowych technologii chodzi o szybkość zmian – pesymiści twierdzą, że prawdziwym problemem nie jest samo zjawisko wypierania dotychczasowych zawodów, lecz współczesna prędkość technologicznego postępu, która uniemożliwia efektywne przystosowanie się do galopującej rzeczywistości. Czy rzeczywiście dzisiejsza robotyzacja niszczy tak dużo i tak szybko, jak nigdy w historii?

Tym ponurym przepowiedniom przeczy ostatni raport renomowanego think tanku technologicznego Information Technology and Innovation Foundation (ITIF). Na jego potrzeby eksperci dokonali imponującej analizy spisów ludności sięgających aż… 1850 roku!

1

Zasadniczy wynik badań przeczy tezom o przewadze wypartych miejsc pracy nad nowo stworzonymi oraz galopującej prędkości współczesnego postępu technologicznego.

Autorzy raportu twierdzą, że żadna z badanych dekad nie przyniosła zmniejszenia liczby miejsc pracy przez zmiany technologiczne. Innowacje technologiczne odpowiadały za tworzenie większej liczby miejsc pracy niż ich likwidowały.

Jednocześnie wpływały na zwiększenie poziomu produkcji i wzrost płac, a w konsekwencji także do umocnienia siły nabywczej społeczeństwa. Następnie zwiększony dzięki temu popyt tworzył kolejne miejsca pracy. W ten sposób powstał naprawdę efektywny mechanizm gospodarczego wzrostu. Dodatkowo eksperci ITIF wykazali, że zastępowalność miejsc pracy jest obecnie… najniższa od 1850 roku. Co więcej, wskaźnik ten systematycznie spada od końca II wojny światowej i znajduje się obecnie na poziomie około 7%.

Autorzy raportu dużo bardziej od zastępowania ludzi przez maszyny obawiają się spadającego wzrostu produktywności gospodarki. Z tego powodu rekomendują określone działania państwa mające na celu przyspieszyć „kreatywną destrukcję”, aby utrzymać w mocy dotychczasowy technologiczny mechanizm wzrostu gospodarczego. Wśród postulatów znajdziemy m.in. stworzenie systemu podatkowego sprzyjającego innowacjom, badaniom i wymianie technologii oraz podjęcie działań mających na celu wyposażenie osób ze „znikających zawodów” w nowe kompetencje, niezbędne na zrobotyzowanym rynku pracy.

…inny powie nie

Po drugiej stronie technologicznej barykady znajdują się cyberpesymiści z Oxfordu, Carl Frey i Michael Osborne, którzy prognozują, że w ciągu najbliższych 20 lat nawet połowa miejsc pracy może zostać zautomatyzowana. Skąd takie liczby? Po pierwsze, z nonszalanckiej metodologii. Badacze stworzyli niezwykle szeroki katalog prac rutynowych. Nie zwrócili jednak uwagi, że część tak zakwalifikowanych przez nich zawodów, prócz powtarzalnych czynności, wymaga także np. interakcji pomiędzy pracownikami, dostosowania czynności do zmiennych warunków czy kontaktu z klientami. Druga sprawa – niepoparty materiałem faktograficznym czy konkretnymi argumentami optymizm co do rosnącej prędkości postępu technologicznego. I ostatnia kwestia – pieniądze. Frey i Osborne nie uwzględniają w swoich analizach argumentów ekonomicznych i nie zastanawiają się nad finansowymi kosztami potencjalnych technologicznych wdrożeń, na które nie będzie prawdopodobnie stać większej części państw rozwijających się.

Rozsądniejsze wydają się badania Melanie Arntz i Terry Gregory’ego, którzy w raporcie dla OECD szacują, że około 9% miejsc pracy w krajach należących do organizacji może zostać zautomatyzowane (7% w Polsce).

Autorzy stosują metodę bazującą na wiązkach zadań spełnianych w miejscach pracy. Frey i Osborne zdecydowali się na wybór metody opartej na profesjach (zawodach), która wydaje się mniej dokładna. Upraszcza ona nadto wykonywane zadania, nie uwzględniając ich kompleksowości. Dla przykładu: sprzedawcy w sklepach oprócz prostego kasowania produktów, wykonują też mniej rutynowe zadania polegające na kontakcie z klientem, czy przejmowaniu innych obszarów działalności podczas sytuacji nadzwyczajnych. W takich przypadkach rozwój technologiczny przyczyni się do usprawniania pracy, a nie jej zastępowania.

Automatyzacji nie ulegają tak samo wszystkie zawody. Daron Acemoglu i David Robinson dokonali podziału prac na cztery kategorie: intelektualne, manualne, rutynowe i nierutynowe. W swoich badaniach nie wykazali różnic w zastępowaniu pracy zależnie od charakteru manualnego lub intelektualnego. Było ono za to zależne od rutynowości pracy. Zadania schematyczne, niewymagające kreatywności, w których można stworzyć procedurę działania z coraz większą łatwością będą mogły zostać automatyzowane. Oprócz zadań najprostszych, zagrożone są też zawody kojarzone głównie z klasą średnią, takie jak przetwarzanie informacji, sprzedaż, zarządzanie na średnim i niskim szczeblu, księgowość etc.

Bezpiecznie czuć mogą się za to przedstawiciele zawodów, w których wymagana jest interakcja z drugim człowiekiem lub nieschematyczne działania, takie jak obsługa kelnerska, fryzjerstwo, opieka nad dziećmi czy edukacja.

Keynes przewiduje nasze problemy z robotami

Bez względu na to, czy mówimy o 50%, 25%, czy 7% zawodów „zagrożonych wyginięciem”, każda z tych liczb tworzy realne wyzwania natury  społecznej i ekonomicznej. Nasze współczesne problemy przewidział już w 1930 roku John Maynard Keynes, wprowadzając w eseju Economic Possibilites for our Grandchildren pojęcie bezrobocia technologicznego. Powstaje ono wówczas, gdy sposoby na ograniczanie wykorzystania zasobów pracy powstają szybciej niż nowe dla nich zastosowania. W przekonaniu słynnego ekonomisty to właśnie bezrobocie technologiczne oraz nierówny podział dochodów w społeczeństwie mogą stanowić główne wyzwania dla tytułowych wnuków. Łatwo bowiem możemy sobie wyobrazić tyranię małej grupy posiadaczy kapitału wykorzystujących resztę społeczeństwa, która z powodu bezrobocia technologicznego nie dysponuje narzędziami awansu w hierarchii społecznej.

Na tak właśnie zarysowane niebezpieczeństwo wydaje się odpowiadać postulat opodatkowania robotów wysuwany przez szefa Microsoftu. W podobne tony uderza także głośny Kapitał w XXI wieku Thomasa Pikietty’ego z jego symbolicznym równaniem r>g oznaczającym, że zwrot z kapitału przewyższa stopę wzrostu gospodarczego, co w konsekwencji prowadzi do systemowego pogłębiania nierówności dochodowych i majątkowych w społeczeństwie. Jak się to ma do postępu technologicznego? Jeśli produktywność maszyn będzie wzrastać i wypierać ludzką pracę, to wydaje się, że korzyści z pracy przypadną posiadaczom kapitału, którzy w praktyce będą „właścicielami robotów”.

Wołania Gatesa to tylko publicystyka, a metodologia badań i konkretne wyliczenia autora Kapitału w XXI wieku bywały już wielokrotnie podważane. Nie zmienia to faktu, że coś będzie trzeba zrobić z tysiącami ludzi, którzy stopniowo będą tracić pracę na rzecz robotów.

Co podpowiada nam historia?

Historia podsuwa nam dwie potencjalne inspiracje. Przenieśmy się najpierw do XVI-wiecznej Anglii. Za panowania królowej Elżbiety I, duchowny i wynalazca Wiliam Lee stworzył w 1589 roku ramę pończoszniczą – maszynę, która miała zautomatyzować ręczną pracę tysięcy tkaczy, produkujących cieszące się wówczas wielką popularnością wśród kobiet pończochy. Przełomowy wynalazek nie znalazł jednak uznania ani u królowej Elżbiety, ani u króla Francji, Jakuba I.

William Lee usłyszał od swojej monarchini: „Zważ waszmość, co pański wynalazek znaczyłby dla moich biednych poddanych. Doprowadziłby ich do ruiny, co uczyniłoby z nich żebraków, pozbawiając ich zajęcia”. Zwolennicy status quo zwyciężyli. Monarchowie, wykorzystując monopolistyczną pozycję państwa, wybrali stabilizację polityczną kosztem postępu i dobrobytu społeczeństwa.

Automatyzacja nie została jednak zatrzymana na zawsze. Dzięki ewolucyjnym zmianom technologicznym, finalnie za sprawą wynalazcy Edmunda Cartwrighta, w 1785 roku tkanie ręczne zostało wyparte przez krosno mechaniczne. Wynalazek wywołał oczywiście duży sprzeciw społeczny. Wypierani przez maszyny pracownicy aktywnie walczyli ze zmianami niszcząc symbol zmian – zastępujące ich krosna. Z tymi działaniami możemy kojarzyć powstanie ruchu luddycznego, nazwanego tak od mitycznego przywódcy, przewodzącego rzeszom tkaczy i rzemieślników – Neda Ludda.

Przeciwnicy postępu tym razem trafili jednak na mniej podatny grunt niż w XVI wieku. Zostali szybko spacyfikowani przez aparat przymusu państwa, które zdążyło ulec istotnym zmianom. Przeciwna zmianom władza absolutystyczna została zastąpiona przez mającą szeroką reprezentację władzę parlamentarną, dla której dobrobyt był ważniejszy od utrzymania szkodliwego status quo.

Dwa pomysły na walkę z technologicznym bezrobociem

Współczesnych luddystów, którzy ogniem i mieczem chcieliby wypalić zarazę automatyzacji, na razie nie widać. Trudno sobie także wyobrazić sytuację, w której państwo decyduje się „dekretem zlikwidować postęp technologiczny”. Jednak zasadnicza inspiracja działania natury politycznej wydaje się wykorzystywana.

Obecnie najgłośniejsze pomysły, które mają wyjść naprzeciw wyzwaniom technologicznego bezrobocia to koncepcja powszechnego dochodu gwarantowanego i idea akcjonariatu pracowniczego.

Przeciwnicy obecnej formy kapitalizmu argumentują konieczność wprowadzenia dochodu podstawowego, czyli wypłacanej przez państwo sumy pozwalającej zapewnić podstawowe potrzeby materialne każdemu obywatelowi. Jest to swego rodzaju „dywidenda społeczna” należąca się ludziom ze względu na przynależność do danej wspólnoty politycznej. Takie „państwowe kieszonkowe” pozwoliłoby przynajmniej częściowo zniwelować spadające dochody z pracy, odbieranej nam przecież przez robotyzację.

Akcjonariat pracowniczy polega na wykupywaniu na korzystnych warunkach akcji firmy, w której dany pracownik pracuje. Umożliwia to zdywersyfikowanie źródeł dochodu „klasy pracującej”. Do standardowego wynagrodzenia za pracę dochodzi wynagrodzenie za zgromadzony kapitał w postaci dywidendy lub wzrostu wartości akcji. Akcjonariat pracowniczy sprawdza się już w wielu firmach w Stanach Zjednoczonych. W Polsce, mimo braku udogodnień prawnych, też znajdziemy już pojedyncze przykłady takich przedsiębiorstw, np. producent mebli Mepromor. Co ciekawe, koncepcja akcjonariatu zyskała poparcie ministra Morawieckiego, który wpisał ją nawet do Strategii na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju.

***

Czy te rozwiązania rzeczywiście są skutecznym remedium na technologiczne bezrobocie? Moim zdaniem niekoniecznie.

W pierwszej kolejności należy skupić się raczej na reformie edukacji, w Polsce wciąż opartej na coraz mocniej anachronicznych wzorcach pruskich z XIX wieku, nakierowanych na tworzenie kadr dla państwowej biurokracji.

To właśnie szkoła powinna być miejscem, które pozwoli nam nabyć umiejętności oczekiwanych później na zautomatyzowanym rynku pracy. Żadnym rozwiązaniem nie jest też luddyzm ani autarkiczne obrażanie się na zmieniający się świat. Jak pokazuje historia, należy raczej walczyć o to, aby znaleźć się w awangardzie zmian. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalają nam nasze zdolności czy zgromadzony kapitał.

Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania na łamach serwisu Visegrad Plus. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!

Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.