Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Adam Kempa  18 maja 2017

Trump w Białym Domu. Rewolucja, której nie było

Adam Kempa  18 maja 2017
przeczytanie zajmie 15 min
Trump w Białym Domu. Rewolucja, której nie było Rafał Gawlikowski

Największymi przegranymi pierwszych miesięcy prezydentury Trumpa zdają się wszyscy ci, którzy wierzyli w sprawczość mechanizmów amerykańskiej demokracji i rolę indywidualności w wielkiej polityce. Wydawać się mogło, że trudno o bardziej radykalną zmianę personalną w Gabinecie Owalnym. Obamę, wyrafinowanego lewicowego prawnika cieszącego się zaufaniem elit, zastąpił żywiołowy miliarder w czapce bejsbolowej, otwarcie zapowiadający fundamentalną rewizję polityki wewnętrznej i zagranicznej. Dość szybko stało się jednak jasne, że żadnej rewolucji nie będzie. Trump wydaje się powtarzać dwa kardynalne błędy, które doprowadziły Stany Zjednoczone do dzisiejszej kondycji, zagrażającej ich hegemonicznej pozycji w globalnym porządku.

Żeby nie było wątpliwości – piszący te słowa wcale nie spodziewał się, że Ameryka Trumpa porzuci swą dotychczasową imperialną politykę i zajmie się budowaniem „izolacjonistycznego raju”, którego spodziewali się niektórzy ze zwolenników nowego prezydenta. Abstrahując od oceny tego kierunku, naiwnością było też oczekiwać, że nowojorski miliarder, który dorastał i robił interesy w elitarnym i kosmopolitycznym świecie, będzie na poważnie walczył z globalizmem i zrewolucjonizuje amerykańską gospodarkę. Wydawało się raczej oczywiste, że Trump zachowa zręby istniejącego systemu; można było natomiast liczyć na to, że podejmie próbę jego istotnej korekty. Wiele bowiem wskazuje, że system ten się zdegenerował i nie przynosi zwykłym Amerykanom takich korzyści jak niegdyś.

To, co rzeczywiście zaskakuje, to fakt, iż owa forsowana przez Trumpa „korekta systemu” ma dość powierzchowny charakter. Przy całym politycznym wzmożeniu, które możemy obserwować, nowy amerykański przywódca zdaje się bowiem powielać dwa stare błędy, które doprowadziły Amerykę do dzisiejszego, nie najlepszego stanu.

Po pierwsze, w wymiarze międzynarodowym, Trump najwidoczniej poważnie rozważa kontynuację katastrofalnej polityki „instalowania demokracji” na Bliskim Wschodzie. Po drugie, w wymiarze wewnętrznym amerykański przywódca nie wydaje się zainteresowany zmianą szaleńczej polityki monetarnej wprowadzonej po kryzysie 2008 roku, faworyzującej finansową elitę kosztem klasy średniej.

Chiński smok i hydra oligarchii

W Polsce nie do końca chyba zdajemy sobie sprawę z tego jak poważne wyzwania stoją przed 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Mimo wielu oznak, że zmierzamy w stronę wielobiegunowego porządku światowego, wciąż rozpowszechnione jest przekonanie o omnipotencji USA na arenie międzynarodowej. Podobnie w kwestiach gospodarczych Ameryka pozostaje dla Polaków przysłowiową „ziemią obiecaną”, a docierające do nas doniesienia o problemach Jankesów traktujemy trochę jak narzekania angielskiego kasjera z „Misia”, który  strajkował, bo miał „za ciemno w pracy”.

W rzeczywistości Ameryka stoi przed największym od dziesięcioleci kryzysem. Wobec bezprecedensowego wzrostu potęgi Chin, USA będą musiały podjąć olbrzymi wysiłek, by utrzymać status globalnego hegemona lub chociaż wynegocjować z Pekinem nowy wielobiegunowy układ, który zachowa znaczną część międzynarodowych wpływów Waszyngtonu. Aby osiągnąć ten cel, USA muszą mądrze zarządzać swoimi zasobami, skupiając się na kluczowym regionie XXI wieku, jakim jest Zachodni Pacyfik. W tych okolicznościach szczególnym zagrożeniem wydaje się być możliwość ponownego zaangażowania w kosztowną i w gruncie rzeczy bezsensowną wojnę na Bliskim Wschodzie.

Amerykę zdaje się zarazem trawić poważna, choć niedostrzegalna na pierwszy rzut oka choroba wewnętrzna. Katastrofa finansowa roku 2008 i prowadzona w reakcji na nią polityka doprowadziły do ekonomicznej oligarchizacji USA. Polityka zerowych stóp procentowych, wprowadzona w roku 2008, i utrzymywana po dziś dzień, przynosi korzyści jedynie wąskiej uprzywilejowanej elicie; kurczy się zarazem klasa średnia, pozbawiając amerykański system polityczny stabilizującego go fundamentu. Rosnące nierówności w połączeniu z głębokimi różnicami ideologicznymi dzielącymi Amerykanów, mogą doprowadzić do poważnego kryzysu wewnętrznego, który podetnie skrzydła polityce zagranicznej Waszyngtonu.

Obserwując pierwsze miesiące Trumpa w Białym Domu można mieć obawy, czy nowy prezydent poradzi sobie ze wspomnianymi wyzwaniami. By lepiej zrozumieć bolączki współczesnej Ameryki i błędy nowego prezydenta, konieczne jest jednak sięgnięcie pamięcią dobrych parę lat wstecz.

Afganistan i Irak – niepotrzebne wojny

Upadek Związku Sowieckiego stanowił zasadniczą cezurę, wyznaczającą nowy etap w historii światowego porządku. Ameryka stała się jedynym supermocarstwem i nie było nikogo, kto mógłby rzucić jej rękawicę. Wydawać by się mogło, że przed Jankesami otworzy się wyjątkowo pomyślny okres geopolitycznych wakacji – wygrana w wyścigu zbrojeń z ZSRS pozwoli na redukcję wydatków na obronność i cieszenie się owocami globalnego triumfu. Minęła jednak zaledwie dekada, gdy Ameryka znów weszła na dobre na wojenną ścieżkę, atakując Afganistan i Irak.

W przeciwieństwie do II wojny światowej czy potyczek z Sowietami, w tym wypadku trudno było jednak zrozumieć i zaakceptować powody, które skłoniły Stany Zjednoczone do militarnego zaangażowania. W przekonaniu piszącego te słowa, ani reżim Talibów ani Saddam Hussein nie stanowili istotnego zagrożenia dla interesów Ameryki. Tak zwana „wojna z terrorem” była prowadzona dość wybiórczo, gdy weźmie się pod uwagę, że jeden z głównych podejrzanych w sprawie zamachów z 11 września, Arabia Saudyjska (vide: powództwa przeciwko saudyjskiemu królestwu, wytoczone niedawno przez 800 rodzin ofiar WTC), pozostał cenionym amerykańskim sojusznikiem. Trudno też za dobrą monetę brać rzekomą chęć szerzenia demokracji. Jordania, czy rzeczona Arabia Saudyjska to niedemokratyczne reżimy, których jednak nikt z tego powodu nie niepokoi. Nie odnaleziono również broni masowego rażenia, którą miał dysponować iracki dyktator.

Co do rzeczywistych motywów – w dużej mierze musimy zadowolić się domysłami. Jeśli chodzi o Afganistan nie bez znaczenia pozostawało zapewne ogólne geopolityczne znaczenie tego kraju (o czym jeszcze w latach 90. pisał Zbigniew Brzeziński, przewidując że pierwsza wielka wojna XXI wieku rozgorzeje właśnie w Afganistanie). W przypadku Iraku, prawdziwym „słoniem w salonie”, przeważnie roztropnie pomijanym w geopolitycznych dysputach o Bliskim Wschodzie, jest natomiast interes Izraela. Jak stwierdzają profesorowie Stephen Walt (Harvard) i John Mearsheimer (Uniwersytet Chicagowski) w swojej głośnej pracy The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy z 2007 roku: „Presja ze strony Izraela i jego lobby nie była jedynym czynnikiem determinującym decyzję o zaatakowaniu Iraku w marcu 2003, ale stanowiła czynnik najważniejszy. Niektórzy Amerykanie wierzą, że to była wojna o ropę, ale nie ma praktycznie żadnych bezpośrednich dowodów potwierdzających tę teorię. Wojna była natomiast w dużej mierze motywowana chęcią uczynienia Izraela bardziej bezpiecznym”.

Nie przesądzając konkretnych motywów agresji Waszyngtonu, jedno można stwierdzić na pewno: wojny prowadzone przez Amerykę w XXI wieku nie były uzasadnione istnieniem realnego zagrożenia dla jej mocarstwowego statusu lub realną szansą na osiągnięcie wymiernych korzyści. USA musiały natomiast ponieść ich koszty.

Straty Amerykanów w ludziach były stosunkowo niewielkie, w szczególności w zestawieniu z cierpieniem setek tysięcy mieszkańców Iraku i Afganistanu. USA musiały jednak za swoje zaangażowanie militarne słono zapłacić. Joseph Stiglitz i Linda Bilmes w książce The Three Trillion Dollar War oceniali koszt samej tylko wojny w Iraku na trzy biliony dolarów, z czego znaczną część obejmowały odsetki od długu zaciągniętego przez rząd federalny na jej prowadzenie. Zwykli obywatele musieli pracować na rakiety wystrzeliwane na Bagdad i Kabul oraz odsetki wypłacane wierzycielom rządu federalnego, otrzymując w zamian niewiele, może za wyjątkiem tych zatrudnionych w amerykańskim sektorze zbrojeniowym.

Bezkarni alchemicy z Wall Street

Amerykanie, poobijani i zniechęceni nieudanymi wojnami, musieli się zmierzyć z nowym wyzwaniem, o gigantycznej wręcz skali – kryzysem finansowym roku 2008. Nie miejsce tu na roztrząsanie wszystkich jego przyczyn. Ograniczę się do postawienia tezy, że był on w pewnej mierze produktem ubocznym ścisłych relacji wiążących elity finansowe i polityczne Ameryki. Jako jeden z błędów, które przyczyniły się do katastrofy, wskazuje się zniesienie w roku 1999 zakazu łączenia przez banki działalności komercyjnej (przyjmowanie depozytów od klientów) i inwestycyjnej, wprowadzonego w Stanach po kryzysie roku 1929 w ramach słynnej legislacji Glassa-Steagalla. Za przeforsowanie tej zmiany odpowiedzialny był sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona, Robert Rubin, który wcześniej spędził 26 lat w Goldman Sachs, dochodząc do stanowiska prezesa tego banku.

Deregulacja rynku, powiązana z brakiem poczucia odpowiedzialności (czy wręcz zwykłą nieuczciwością) bankierów nie wróżyła nic dobrego. W oparciu o śmieciowe aktywa hipoteczne warte 1,4 biliona dolarów alchemicy z Wall Street wypreparowali instrumenty finansowe warte 10 razy tyle, sprzedając je często niczego nie świadomym inwestorom na całym świecie. Załamanie rynku nieruchomości w Stanach poderwało całą tę wielopiętrową konstrukcję.

Wobec zagrożenia bankructwami największych graczy na Wall Street, administracja prezydenta Busha (w osobie sekretarza skarbu Henry’ego Paulsona, wcześniej bankiera – jakżeby inaczej – Goldman Sachs) dokonała na ich rzecz gigantycznego „bailoutu”.

Ocenia się, że największe amerykańskie banki, określane czasem jako „wielka szóstka” (JP Morgan Chase, Bank of America, Citigroup, Wells Fargo, Goldman Sachs i Morgan Stanley), otrzymały 870 miliardów dolarów, nie licząc idących w biliony dolarów pośrednich form wsparcia, jak gwarancje ze strony rządu federalnego, czy dostęp do kredytowania na preferencyjnych warunkach z Rezerwy Federalnej.

W kolejnych latach na banki nałożono kary pieniężne za działania, które przyczyniły się do wybuchu kryzysu, stanowiły one jednak kroplę w morzu w zestawieniu z wielkością aktywów i otrzymanym  wsparciem. Odpowiedzialności karnej nie poniósł praktycznie nikt.

Elita Wall Street wykazywała się tymczasem niebywałą wręcz arogancją. Mimo wątpliwego moralnie zachowania i częściowej odpowiedzialności za kryzys, bankierzy skrzętnie przyjęli rządowe subsydia i nie widzieli nic niestosownego w wypłaceniu sobie gigantycznych bonusów za osiągnięcia w czasie kryzysu (w latach 2008 i 2009 odpowiednio 18,4 miliarda dolarów i 20,3 miliarda dolarów). Nastroje amerykańskiej ulicy wobec tych ekscesów trafnie, acz dosadnie wyraził dziennikarz Rolling Stone, Matt Taibbi, tak opisując działalność Goldman Sachs, jednego z najczarniejszych charakterów amerykańskiego rynku finansowego: „Największy bank inwestycyjny na świecie jest olbrzymią wampiryczną kałamarnicą owiniętą wokół ludzkości, nieustannie wtykającą swój otwór gębowy we wszystko co pachnie jak pieniądze”.

Szaleństwo taniego pieniądza i zmierzch klasy średniej

Jedyną receptą amerykańskich władz na ożywienie gospodarki po załamaniu okazało zapewnienie rynkom finansowym olbrzymich ilości taniego pieniądza. Rezerwa Federalna zastosowała niemającą precedensu politykę, ścinając stopy procentowe do zera i utrzymując je na tym poziomie ad infinitum. Dodatkowo, „do pieca” dokładano kolejnymi falami „luzowania ilościowego” (czyli współczesną wersją dodruku waluty). Skalę szaleństwa obrazuje fakt, że od 2008 roku wartość aktywów amerykańskiego banku centralnego (akcji, obligacji itp. zakupionych przez FED na rynku za „wydrukowane” pieniądze) wzrósł pięciokrotnie, osiągając astronomiczny poziom 4,5 biliona dolarów.

Taka finansowa „szpryca” pobudziła rynki finansowe, wywołując na giełdzie jedną z najdłuższych hoss z historii, która trwa po dziś dzień. Najwięksi gracze na Wall Street utwierdzili swoją dominację – od kryzysu do roku 2012 wspomniana już „wielka szóstka” amerykańskich banków powiększyła swoje aktywa o ponad 1/3, do poziomu 9,5 biliona dolarów, co stanowiło równowartość 58% amerykańskiego PKB.

Mimo imponujących wskaźników sektora finansowego, w amerykańskiej gospodarce zaczęło się jednak dziać coś niedobrego. Tani kredyt zapewniany przez FED nie był dostępny dla każdego, a jedynie dla ścisłej finansowej elity. Przeciętni obywatele mają do niego dostęp na znacznie gorszych warunkach.

W rezultacie, od 2009 do 2015 roku dochody 1% najbogatszych Amerykanów wzrosły o 37% procent, podczas gdy dla pozostałych 99% o skromne 7,8%, pozostając wciąż znacznie poniżej poziomu sprzed kryzysu. Większość Amerykanów nie odnosi korzyści z luźnej polityki monetarnej, musi sobie natomiast radzić ze stale rosnącymi kosztami życia.

W latach 2000 – 2015 czynsze w amerykańskich miastach wzrosły o 56%. W ostatnim ćwierćwieczu przeciętne wynagrodzenie absolwenta studiów stało w miejscu (wzrost o skromne 1,6%) podczas, gdy wysokość studenckiej pożyczki, którą musi spłacić urosła o 163,8%. Koszty opieki zdrowotnej w Stanach w porównaniu z rokiem 1960 wzrosły do roku 2011 o porażające 818%, wielokrotnie przekraczając dynamikę wzrostu PKB. W rezultacie większość Amerykanów musi żyć z dnia na dzień – według ostatnich badań 6 na 10 z nich w razie nagłej potrzeby nie byłaby w stanie wyasygnować, skromnej nawet na polskie warunki, kwoty 500 dolarów. Utrzymanie wciąż wysokiego standardu życia Amerykanów wymaga coraz większego zadłużania się – dług gospodarstw domowych w Stanach osiągnęło niedawno poziom 12,5 biliona dolarów, poziom długu federalnego zbliża się do 20 bilionów dolarów.

Reasumując, polityka taniego pieniądza sprawiła, że na Wall Street, po krótkich turbulencjach roku 2008, zabawa trwa w najlepsze, a wręcz nabrała rozmachu. Amerykańska „ulica” może się natomiast jedynie przyglądać fajerwerkom i pracować na spłatę coraz wyższych długów. Ostatecznym skutkiem jest niszczenie amerykańskiej klasy średniej.

Od 2008 z roku na rok spada odsetek Amerykanów posiadających nieruchomość. W zeszłym roku po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat przedstawiciele klasy średniej przestali stanowić większość amerykańskiego społeczeństwa. Tak umiera amerykański sen.

Wyborcza retoryka

Na ironię zakrawa fakt, że polityka w reakcji na kryzys roku 2008, choć zapoczątkowana przez Busha Juniora, była w głównej mierze dziełem administracji Baracka Obamy. Choć hasła „zmiana” i „nadzieja” były wówczas odmieniane przez wszystkie przypadki, dwie kadencje czarnoskórego prezydenta w istocie ugruntowały i pogłębiły patologie systemu gospodarczego. Amerykański przywódca stosował niekiedy ostrą retorykę, uznając wypłatę przez banki swoim pracownikom gigantycznych premii za „haniebne”, zrobił jednak niewiele, by zmienić ten stan rzeczy. Smutnym podsumowaniem prezydentury Obamy była ujawniona przez Wikileaks korespondencja mailowa, z której wynikało, że skład personalny jego administracji został skomponowany w dużej mierze zgodnie z sugestiami bankiera z Citigroup, przedstawionymi jeszcze przed wyborami roku 2008.

To, jak poważne napięcia targają Ameryką po ośmiu latach rządów Obamy, ujawniło się w pełni podczas zeszłorocznych wyborów. O niezadowoleniu czy wręcz desperacji Amerykanów świadczy fakt, że dwoma najpopularniejszymi kandydatami okazali się gwiazda reality show, odwołujący się do antyestablishmentowej retoryki Donald Trump i mocno lewicowy nawet według europejskiej miary Bernie Sanders. Ten ostatni prawdopodobnie zostałby kandydatem Demokratów, gdyby nie nadużycia w czasie primaries, np. przekazywanie Hilary Clinton z wyprzedzeniem pytań na debaty.

Wyborcze deklaracje Donalda Trumpa pozwalały wierzyć, że rozumie on nastroje przeciętnych Amerykanów i trafnie identyfikuje przynajmniej niektóre problemy i wyzwania stojące przed Stanami Zjednoczonymi. Trump wskazywał, że w polityce zagranicznej Ameryka musi zrezygnować z roli globalnego szeryfa ścigającego wrogich dyktatorów, a kluczem do zaprowadzenia ładu na Bliskim Wschodzie jest walka z radykalnymi islamistami, których dyktatorzy próbują trzymać na postronku. Jeszcze w roku 2013 Trump apelował do Baraka Obamy: „Nie atakuj Syrii. Nie ma korzyści, a są potężne koszty. Zachowaj twój proch na inny (i ważniejszy) dzień!”.  Już w trakcie kampanii Trump podkreślał, że nadrzędnym celem amerykańskiej polityki wobec regionu nie powinna być zmiana reżimu w Damaszku, lecz walka z Państwem Islamskim, być może w porozumieniu z Rosją i Iranem. Trump wskazywał też otwarcie, że obalenie Saddama Husseina było błędem, które zamieniło Irak w wylęgarnię terrorystów. „Popatrzcie co się stało, gdy pozbyliśmy się Kaddafiego” pytał retorycznie, odnosząc się do innego „osiągnięcia” amerykańskiej polityki zagranicznej.

Zwolennicy nowojorskiego miliardera mogli również uwierzyć, że rozumie on, iż wzrost po kryzysie jest nierównomierny i sztucznie napompowany poprzez politykę zerowych stóp procentowych i dodruk pieniądza. Trump atakował w trakcie kampanii Janet Yellen, szefa amerykańskiego banku centralnego, oskarżając ją o „utrzymywanie stóp [procentowych] na sztucznie niskim poziomie, żeby gospodarka się nie załamała a Obama mógł powiedzieć, że wykonał dobrą robotę […] To zupełnie fałszywa gospodarka”. Przy innej okazji stwierdził: „Jedynym silnym elementem jest sztuczny rynek akcji. Jest silny bo pieniądz jest za darmo, a to dlatego że stopy są tak niskie. To sztuczny rynek. To bańka”.

Wielu wyborców Trumpa ufało również, że nie będzie on podatny na wpływy Wall Street. Wydawało się, że potentat rynku nieruchomości, dysponujący własnym ogromnym majątkiem, nie będzie w żaden sposób uzależniony od rynków finansowych. W istocie Trump wielokrotnie podczas kampanii zarzucał Hillary Clinton przyjmowanie wsparcia od sektora finansowego (np. w formie wyjątkowo hojnie wynagradzanych wykładów). Ostatni spot wyborczy Trumpa przed listopadowymi wyborami podkreślał jego antysystemowość, a w roli czarnych charakterów symbolizujących ścisłe powiązania elit Waszyngtonu i Wall Street wystąpili, między innymi, wspomniana Janet Yellen i prezes Goldman Sachs, Lloyd Blankfein.

Powyborcza proza

20 stycznia 2017 roku John Roberts, przewodniczący amerykańskiego Sądu Najwyższego odebrał od Donalda Trumpa rotę prezydenckiej przysięgi. Przemówienie inauguracyjne 45. prezydenta USA zapowiadało obranie kursu deklarowanego w kampanii wyborczej – padły słowa potępienia wobec wydawania bilionów dolarów za granicą, zapowiedź rezygnacji z „narzucania innym amerykańskiego stylu życia”; Trump napiętnował też establishment, którego „sukcesy nie są zarazem sukcesami zwykłych obywateli”.

Retoryka Trumpa okazuje się być jednak odległa od rzeczywistych kierunków polityki Białego Domu. W stosunkach międzynarodowych Trump podejmuje co prawda próby zmiany status quo – wynegocjowania lepszych warunków handlowych czy zmuszenia sojuszników do przyjęcia większej odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo. Wydaje się również rozumieć znaczenie Chin. Oddając sprawiedliwość prezydentowi Obamie, należy odnotować, że znacznie ułatwił Trumpowi podążenie w tym właśnie kierunku. Choć bierny wobec ekscesów Wall Street, Obama wykazał się w polityce zagranicznej sporą dozą asertywności. Nie wciągnął Ameryki w syryjską wojnę i zawarł porozumienie z Iranem, mimo sprzeciwu ze strony regionalnych sojuszników i części amerykańskiego establishmentu. To właśnie Obama zainicjował też słynny już „zwrot na Pacyfik”.

Sęk w tym, że Trump dostrzegając realne wyzwania stojące przed Ameryką, pozwala zarazem wpychać się w stare błędne koleiny bliskowschodniej polityki Waszyngtonu – wojowania z dyktatorami postrzeganymi jako zagrożenia dla lokalnych sojuszników Ameryki, w szczególności Izraela.

Pierwszym sygnałem ostrzegawczym była polityka kadrowa Trumpa. Ministrem obrony został generał James Mattis, weteran wojen w Afganistanie i Iraku, znany z wojowniczego nastawienia (przydomek „Wściekły Pies”) i jawnie deklarowanej wrogości wobec Teheranu. Mattis jest ponoć tak zapamiętały w swojej niechęci do Iranu, że było to przyczyną jego usunięcia z Centralnego Dowództwa USA przez Baraka Obamę w roku 2013. Po dymisji Michaela Flynna, głównym doradcą do spraw bezpieczeństwa został generał Herbert McMaster, postać dość tajemnicza, jak się jednak wydaje, również zwolennik konfrontacyjnej polityki na Bliskim Wschodzie. Na prawdziwą gwiazdę i głównego zausznika nowego prezydenta wyrósł zaś jego zięć, Jared Kushner. Kushner posiada pewne powiązania z Izraelem, co pozwala podejrzewać, że będzie się odnosił sceptycznie do ograniczenia amerykańskiego zaangażowania w tym regionie. Zmarginalizowany został natomiast przeciwnik polityki zmiany bliskowschodnich reżimów, Steve Bannon, uznawany do czasu za „głównego stratega” nowego prezydenta.

Narastające obawy co do kierunku polityki Trumpa zmaterializowały się na początku kwietnia, gdy w związku z domniemanym atakiem gazowym w syryjskim mieście Chan Szejchun, Trump rozkazał zbombardować lotnisko wykorzystywane przez wojska prezydenta Assada. Wyborcy Trumpa, pamiętający słowa potępienia, jakie kierował wobec prób obalania bliskowschodnich dyktatorów, musieli odczuwać niemały dysonans poznawczy, oglądając swojego prezydenta, gdy na konferencji prasowej epatuje publikę wizją „maleńkich ślicznych dzieci” zagazowywanych rzekomo przez syryjskie wojska i zapowiada wymierzenie sprawiedliwości wrażemu dyktatorowi. Obserwatorzy dysponujący nieco lepszą pamięcią mogli poczuć deja vu, wspominając utrzymane w podobnie tkliwo-wojowniczym tonie przemówienia Busha Juniora poprzedzające inwazję na Irak.

Wymiana bagiennej fauny

Jednym z retorycznych hitów kampanii Trumpa było zapowiadane przez niego „suszenie bagna”, czyli zerwanie z praktyką licznych, korupcjogennych powiązań między amerykańskimi elitami politycznymi i finansowymi. Polityka obecnego prezydenta wskazuje jednak, że Trump nie tyle zamierza się owego „bagna” pozbywać, lecz jedynie zaktualizować nieco listę jego mieszkańców.

Gdyby to Hillary Clinton wygrała wybory, a następnie wyznaczyła bankierów z Goldman Sachs na stanowiska sekretarza skarbu, głównego doradcy ekonomicznego i zastępcy głównego doradcy ds. bezpieczeństwa, elektorat Trumpa zapewne uznałby to za koronny dowód zblatowania amerykańskich elit politycznych i finansowych. W rzeczywistości to właśnie Donald Trump tak dobrał najbliższych współpracowników, zapraszając do swojej administracji Steve’a Mnuchina, Gary’ego Cohna i Dinę Powell.

Można sobie w związku z tym zadać retoryczne pytanie, dlaczego prezydent Trump, dążąc do naprawy amerykańskiej gospodarki otacza się ludźmi wywodzącymi się banku, który chyba najbardziej bezwzględnie wykorzystuje patologiczne status quo.

Jeśli chodzi o konkretne rozwiązania legislacyjne, Donald Trump zapowiedział znaczną obniżkę podatków i deregulację, choć plany te pozostają w dalszym ciągu dość efemeryczne. Nowy prezydent zmienił natomiast zdanie w kwestii polityki monetarnej prowadzonej przez Rezerwę Federalną. Polityka ta nie uległa żadnym istotnym zmianom. Wobec rosnących obaw opinii publicznej, Fed podniósł co prawda nieznacznie stopy procentowe (obecnie podstawowa stopa funduszy federalnych wynosi 0,75-1,00%), co było jednak w istocie tylko ruchem pozornym. Biorąc pod uwagę rosnącą inflację (obecnie, według oficjalnych pomiarów,ok. 2%), Fed utrzymując stopy na poziomie 1% w istocie kontynuuje politykę nie tyle zerowych, co wręcz ujemnych stóp procentowych.

Donald Trump, oskarżający w kampanii Janet Yellen o stworzenie taką właśnie polityką „fałszywej gospodarki”, stał się teraz zwolennikiem szefowej Rezerwy Federalnej. W wywiadzie dla Wall Street Journal stwierdził, że „lubi i szanuje” Yellen, a ponadto wyznał: „Naprawdę lubię politykę niskich stóp procentowych, muszę być z wami szczery”. Zmiana preferencji Trumpa jest poniekąd zrozumiała. Jako kandydat, zarzucał Fedowi sztuczne podtrzymywanie gospodarki poprzez zapewnienie jej taniego pieniądza, tak by Obama spokojnie dożeglował do końca kadencji. Teraz to Trump musiałby zmagać się z konsekwencjami urealnienia stóp procentowych, na co amerykańskie rynki finansowe zareagowałaby zapewne ciężką zapaścią, niczym heroinista tracący dostęp do narkotyku. Amerykański prezydent uznał, że lepiej zachować niesprawiedliwy i zdegenerowany system, niż ryzykować jego naprawę, która niosłaby za sobą ryzyko kryzysu, być może większego niż ten z 2008 roku.

Usprawiedliwieniem dla Trumpa nie powinna być również bałwochwalczo wyznawana zasada niezależności banku centralnego w kształtowaniu polityki monetarnej. Dostrzegając destrukcyjne działanie Fedu, Trump powinien wykorzystać wszelkie instrumenty nacisku, począwszy od uprawnień nominacyjnych, na głębokiej reformie całego systemu bankowości centralnej skończywszy. Banki centralne, czczone niczym najświętszy sakrament współczesnego systemu gospodarczego, są w istocie jednym z wielu możliwych instrumentów prowadzenia polityki monetarnej. Kiedyś ich nie było, teraz są, w przyszłości mogą znów zniknąć, lub funkcjonować zupełnie inaczej niż obecnie.

Trump cały czas ma wybór

Czy pierwsze sto kilkanaście dni pozwala na jednoznaczne potępienie polityki Trumpa? Oczywiście nie. Rzeczywistość jest płynna, a Trump nie podjął jak dotąd decyzji o trudnych do odwrócenia skutkach. Mimo zbombardowania syryjskiego lotniska, USA nie są bezpośrednio zaangażowane w wojnę. Po gwałtownym ochłodzeniu relacji z Damaszkiem i jego sojusznikami, wydaje się, że podejmowane są ostrożne próby nawiązania jakiejś formy współpracy (np. niedawne przywrócenie obowiązywania amerykańsko-rosyjskiego memorandum w sprawie unikania wypadków lotniczych). Wciąż obowiązuje porozumienie dotyczące irańskiego programu atomowego, wynegocjowane przez Baracka Obamę. W polityce gospodarczej Trump, mimo otoczenia się ludźmi reprezentującymi status quo, może cały czas podjąć próbę prawdziwej reformy amerykańskiego systemu. Amerykański prezydent stoi na rozstajach i może wybrać kierunek, w którym podąży.

Amerykański przywódca powinien mieć świadomość, że jeżeli ulegnie presji otoczenia i zapomni o stawianych przed wyborami diagnozach, zaryzykuje dużo więcej, niż w przypadku próby nowego otwarcia. Ponowne zaangażowanie w konflikt na Bliskim Wschodzie może kosztować Amerykę więcej nawet, niż opłakana w skutkach agresja na Irak. Zaangażowanie w wojnę domową w Syrii może też okazać się preludium dla znacznie poważniejszego konfliktu – wojny z Iranem, który posiada status regionalnej potęgi i wsparcie Rosji.

Taka „wojna perska” może być dla Ameryki – która już obecnie płaci rocznie więcej odsetek od długu federalnego, niż wydaje na obronność – balastem który pogrąży geostrategiczne wysiłki Waszyngtonu na zachodnim Pacyfiku.

Podobnie, jeżeli Trump zadowoli się niesprawiedliwym, choć w miarę stabilnym status quo i nie spróbuje doprowadzić do zmiany polityki zerowych stóp procentowych, wystawia swój kraj na poważne niebezpieczeństwo wynikające z pogłębiania się istniejących patologii. Ich rezultaty – zwiększające się nierówności i ich destrukcyjny wpływ na kulturę polityczną są już aż nadto widoczne w dzisiejszej Ameryce. Jeśli biednych i zdesperowanych będzie przybywać, a górny 1% najbogatszych dalej będzie pomnażał swój gigantyczny majątek, to kolejny wybuch społecznego niezadowolenia może być o wiele bardziej brutalny niż niegroźne, safandulskie protesty typu „Occupy Wall Street”.

Nie wiemy, jaką drogą podąży 45. prezydent Stanów Zjednoczonych – czy wybierze nieznane ścieżki, które być może otworzą przed dla Ameryki nową erę bezpieczeństwa i dostatku, czy zafunduje obywatelom dużo więcej tego samego, prowadząc swój kraj na krawędź przepaści. Czas pokaże.

Autor w przygotowaniu niniejszego tekstu posiłkował się informacjami zawartymi w książce „All the Presidents’ Bankers: The Hidden Alliances that Drive American Power” autorstwa Nomi Prins byłej finansistki m.in. w Goldman Sachs, Bear Sterns, Lehman Brothers i Chase Manhattan Bank.