Uczmy się na błędach Francuzów. Cisza wyborcza do likwidacji
Zamiast czekać, kiedy nieznanej proweniencji „hackerzy” będą próbowali i w Polsce wywrócić kampanię wyborczą na ostatniej prostej, już dziś przeprowadźmy zmianę, która zmniejszy siłę oddziaływania takiego ataku. Dotąd ciszę wyborczą można było krytykować z punktu widzenia jej absurdalności w świecie Internetu. Teraz widać, że jej utrzymanie może szkodzić bezpieczeństwu państwa i zagraża niezawisłości naszych politycznych wyborów.
W ostatnich chwilach przed rozpoczęciem ciszy wyborczej we Francji do sieci wyciekło 9 gigabajtów materiałów ze sztabu wyborczego prowadzącego w sondażach Emmanuela Macrona. Sztabowcy zdążyli ogłosić, że doszło do ataku hackerskiego, a w materiałach krążących po sieci autentyczne maile i dokumenty przemieszane są z fałszywkami. Komisja wyborcza poinformowała, że publikowanie informacji z przecieków przez media będzie karane zgodnie z przepisami o łamaniu ciszy wyborczej. Łatwo sobie wyobrazić, co musi dziać się we francuskiej sieci.
Z polskiego punktu widzenia nie ma specjalnego znaczenia, czy w papierach są fałszywki, czy autentyczne dokumenty. Nieważne, czy wyciek ostatecznie będzie miał tym razem wpływ na wybór Francuzów, czy nie. Drugorzędne, czy za atakiem rzeczywiście stoją grupy związane z Kremlem, czy niezależni „podpalacze Internetu” z 4chana albo po prostu kibicujący Marine le Pen amerykańscy alt-rightowcy. Ba, można sobie z łatwością wyobrazić nawet taki „wyciek”, który na pierwszy rzut oka będzie miał osłabiać jedną ze stron, zaś w praktyce okaże się „wyciekiem kontrolowanym”, który swą rzekomą ofiarę wzmocni.
Problem polega na tym, że w ciszy wyborczej swobodnie działają przestępcy, podczas gdy politycy, media czy instytucje publiczne nie mogą na te działania zgodnie z prawem reagować.
We francuskim przypadku wyciek nastąpił w ostatnich godzinach przed ciszą, więc sztab Macrona zdążył chociaż odnieść się do ataku. Następnym razem może być jeszcze gorzej. Sztabowcy, komisje wyborcze, mainstreamowe media i policja będą milczeć, a miliony obywateli w ostatnich chwilach przed oddaniem głosu czytać tony kwitów, oglądać zdjęcia i słuchać nagrań nie mając jednocześnie żadnych narzędzi, by zweryfikować ich prawdziwość.
To może się też wydarzyć w Polsce. Przypomnijmy sobie „wycieki” z afery taśmowej. Nie trzeba mieć specjalnie wyćwiczonej wyobraźni, by podobny scenariusz umiejscowić w realiach ciszy wyborczej. Jakiś szemrany „influencer” w rodzaju Zbigniewa Stonogi, który w sobotni poranek przed niedzielnym głosowaniem opublikuje linki do chińskich serwerów mające zawierać nagrania „świadczące” o umoczeniu tego czy innego polityka? Kwity polskich partii trafią w ciszy wyborczej na któreś z rozpolitykowanych forów dyskusyjnych za granicą? A może „dowody” na rzekomy sojusz Andrzeja Dudy i Jarosława Kaczyńskiego z dawnym WSI w przeddzień wyborów opublikuje jakiś fan Aleksandra Ściosa?
O tym, że cisza wyborcza w realiach Internetu nie ma zbyt wiele sensu napisano już wiele. Wystarczy przypomnieć sobie twitterowe dywagacje o cenach warzyw na ryneczku, żeby zrozumieć, jak bardzo te przepisy nie spełniają swojej funkcji. W sieciach społecznościowych i tak trwają dyskusje i agitacja, a wyznaczenie precyzyjnej granicy między tym co w Internecie „prywatne” a co „publiczne” jest niezwykle trudne, a z pewnością już przekracza możliwości naszej Państwowej Komisji Wyborczej.
Skoro utrzymanie ciszy w sieci jest utopią, to pogódźmy się z tym, że czas zrezygnować z tych 40 godzin wolności od agitacji.
Niech kampania trwa, a wyłączone z niej będą jedynie okolice lokali wyborczych. Zamiast tego zastanówmy się, czy w kluczowym okresie kampanii wyborczej nie zabronić publikowania sondaży. Ich kreacyjna rola i wpływ na ostateczne decyzje Polaków są przecież w praktyce dużo istotniejsze, niż może okazać się prowadzona z otwartą przyłbicą partyjna agitka w dniu głosowania.
Likwidując ciszę wyborczą przede wszystkim jednak zapewnimy sobie możliwość reagowania na zewnętrzne wrzutki do polskiej kampanii. W kraju, w którym w czasie wyborów doszło do tak spektakularnej kompromitacji państwa, jak wybory samorządowe 2014, pokusa wpływu na wyniki wyborów przez nielegalne działania jest naprawdę duża. Fakt, że z każdym „wyciekiem” będzie można polemizować albo poddać go krytycznej ocenie debaty publicznej powinien ją osłabić.
Uczenie się na cudzych błędach nie jest polską specjalnością. Tym razem mamy idealny pretekst i wystarczającą dużo czasu, by przetestować głosowanie bez ciszy wyborczej. Do czasu rozpoczęcia wyborczego maratonu lat 2018-2020 odbędzie się jeszcze szereg lokalnych referendów czy wyborów uzupełniających, które idealnie nadają się na pilotaż nowego stanu prawnego.
Projekt likwidujący ciszę wyborczą, autorstwa Nowoczesnej, już raz został w tej kadencji odrzucony. Przeciw zmianie opowiedział się PiS i PSL, a za dalszym procedowaniem projektu były w większości, obok wnioskodawców, również Platforma Obywatelska i Kukiz’15. W debacie w lutym ubiegłego roku pojawiały się jednak głównie argumenty dotyczące frekwencji wyborczej i absurdalności prób cenzurowania Internetu. Francuski wyciek sprzed paru godzin dorzuca nam bardzo poważny argument dotyczący bezpieczeństwa. Wydaje się, że partia rządząca powinna go dobrze zrozumieć. Siłą rzeczy to dla niej – jak zawsze dla sprawujących władzę – największym zagrożeniem mogą być w kolejnych wyborach zewnętrzne wrzutki, na które nie będzie mogła zareagować.
Jeżeli chcemy, by Polacy podejmowali swoje polityczne decyzje w sposób możliwie suwerenny – znieśmy ciszę wyborczą już dziś. Dobrze by było, gdybyśmy za trzy lata nie musieli odmieniać przez przypadki przysłowia o Polaku mądrym po szkodzie.