Europejska pieriestrojka. UE jak ZSRR zabija brak solidarności
Przekaz ostatniego szczytu Rady Europejskiej dotyczącego Brexitu jest dość jasny – nie będzie litości dla brytyjskich separatystów. W podobnym tonie, tyle że o Polsce i Węgrzech, dwa dni wcześniej wypowiedział się Emmanuel Macron, prawdopodobnie przyszły prezydent Francji. Wszystko po to, aby udowodnić wszystkim wątpiącym, że wobec obecnego kierunku integracji europejskiej nie ma odwrotu. Czy naprawdę there is no alternative?
Jest wiosna 1985 roku. Władzę w Związku Radzieckim obejmuje młody jak na sowieckie standardy Michaił Gorbaczow. Choć świat zachodni wciąż drży przed Kremlem, Gorbaczow ma świadomość, że jego kraj po przejściowych, „agonalnych” rządach Jurija Andropowa i Konstantina Czernienki znajduje się w bardzo poważnym kryzysie. A nawet kryzysach. Wojna w Afganistanie, przyśpieszenie wyścigu zbrojeń w wyniku odpalenia przez Amerykanów programu tzw. wojen gwiezdnych, spadek cen ropy na rynkach światowych, działalność ruchów opozycyjnych w krajach „demoludów”, rosnące odśrodkowe tendencje dezintegracyjne, susze i kryzysy żywnościowe, a na dodatek coraz bardziej niewydolna gospodarka – każda z tych przyczyn samodzielnie mogła zachwiać pozycją ZSRR. Na dodatek w Waszyngtonie miejsce przewidywalnego, liberalnego prezydenta Jimmy’ego Cartera zajmuje ekscentryczny Ronald Reagan, a Deng Xiaoping rozpoczyna w Chinach szaloną próbę wprowadzenia kapitalizmu.
Gorbaczow próbuje wprowadzić reformy, jednak brakuje mu odwagi Reagana i Denga. Pieriestrojka, która w zamyśle ma być panaceum na wszystkie słabości Związku Radzieckiego, jest niczym innym jak nową łatą przyszytą do starego ubrania. Bezskutecznie. Gorbaczow zamiast zbawcą staje się grabarzem ZSRR. W ciągu kilku lat imperium, które przez kilka dekad spędzało sen z powiek demokratycznego świata, przestaje istnieć.
Trzy wnioski z upadku ZSRR
Jest wiosna 2017 roku. Unia Europejska tkwi w głębokim kryzysie. A nawet kryzysach.
Szukanie bezpośrednich analogii pomiędzy dzisiejszą sytuacją Wspólnoty a ZSRR lat 80. XX wieku nie ma jednak większego sensu. Ważniejsze są wnioski, które możemy wyciągnąć z procesu, który doprowadził do upadku ZSRR.
Po pierwsze, historia nie toczy się w sposób linearny, dlatego czasem zdarza się jej dynamicznie przyśpieszać. A to oznacza, że UE za pięć lat może przestać istnieć. Nie możemy zakładać, że pomimo kryzysów będzie trwała choćby siłą inercji. Może tak być, ale nie musi. Po drugie, jak lubi mawiać Grzegorz Kołodko, „wiele rzeczy dzieje się tak, jak się dzieje, ponieważ wiele rzeczy dzieje się naraz”. Żyjemy w coraz bardziej złożonym systemie. Ma to swoje dobre i złe strony. Dobre, ponieważ wzrost złożoności umożliwia nam rozwój. Złe, gdyż złożone systemy ze względu na liczbę interakcji o trudnym do przewidzenia kształcie charakteryzują się niższą odpornością na szoki. Po trzecie, zła diagnoza problemów może prowadzić do podjęcia niewłaściwych działań, które wbrew woli reformatorów mogą jedynie przyśpieszyć rozkład systemu.
Unia, jeśli chce przetrwać, musi stawić czoła bardzo wielu problemom. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie da się rozwiązać ich wszystkich. Co więcej, nawet gdyby ta sztuka się udała, nie daje to Wspólnocie żadnej gwarancji przetrwania. Warto jednak próbować i zabrać się za ten z kryzysów, który jest źródłem innych. Choć system jest skomplikowany, diagnoza wydaje się prosta. I przynoszą ją sami przywódcy UE.
W Deklaracji Rzymskiej, ogłoszonej 25 marca w 60. rocznicę utworzenia Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, państwa członkowskie odwołały się do wszystkich zasad, na których oparta jest cała konstrukcja Unii. Z wyjątkiem jednej – solidarności. I to właśnie brak solidarności można uznać za praprzyczynę choroby toczącej UE.
Jak bogate kraje „starej Unii” spijały finansową śmietankę
Największy przejaw braku solidarności stanowi Unia Gospodarcza i Walutowa (UGW), czyli w praktyce strefa euro. Idea wprowadzenia wspólnej waluty miała podłoże polityczne, zwłaszcza że część krajów nie spełniała kryteriów tzw. optymalnego obszaru walutowego. W dużym uproszczeniu, państwa nie charakteryzowały się podobną strukturą gospodarki i odpornością na szoki zewnętrzne. Założenie, że odpowiedzią na nie będzie nieograniczona mobilność pracowników, było naiwne – nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przecież sądzić, że robotnicy spod Neapolu w przypadku wystąpienia gospodarczego spowolnienia nagle przeniosą się tłumnie do Helsinek.
Strefa euro miała jednak prawo się udać, gdyby państwa w duchu wzajemnej solidarności podjęły polityczne działania dostosowawcze, mające na celu zmniejszenie nierównowag pomiędzy poszczególnymi regionami strefy. Wymagałoby to jednak odważnych działań w polityce fiskalnej, na co państwa nie były gotowe.
Głównym winowajcą i krajem, który wbrew deklaracjom politycznym wykazał się brakiem solidarności, są Niemcy. Nasz zachodni sąsiad przez ostatnie kilkanaście lat dzięki wspólnej walucie zbudował swoje eksportowe imperium. Stało się to jednak kosztem krajów Południa, które nie były w stanie poradzić sobie z nieproporcjonalnie silną walutą i stopniowo traciły konkurencyjność.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Niemcy nie są jedynym źródłem europejskiego kryzysu. Turbulencje, których doświadczają kolejne kraje, nie wynikają bowiem jedynie z nierównowag pomiędzy krajami, ale także wewnątrz nich. Problem ten dotyczy głównie krajów „starej Unii”. Elity polityczne i gospodarcze Niemiec, Francji, Włoch czy Hiszpanii korzystały ze swobody przepływu osób, kapitału, dóbr i usług, podobnie jak korzystały z polityki spójności, spijając finansową śmietankę na zamówieniach w nowych państwach członkowskich. Jednocześnie traciła na tym klasa średnia – poprzez przenosiny zakładów produkcyjnych do nowych krajów członkowskich, w wyniku napływu imigrantów, którzy byli gotowi do pracy za pół ceny, czy też dzięki finansowaniu z własnych podatków Funduszu Spójności. Zwycięskie elity tzw. krajów rdzenia nie były jednak zainteresowane solidarnością z tymi, którzy stali się ofiarami globalizacji i strefy euro.
W rezultacie nierówności dochodowe w krajach rozwiniętych zaczęły wyraźnie przyśpieszać, co w 2012 roku obrazowo pokazał ekonomista Banku Światowego Branko Milanović w postaci tzw. trąby słonia (wzrost dochodów osób znajdujących się pomiędzy 75 a 90 percentylem globalnego rozkładu dochodu w latach 1988-2008 był niemal zerowy). „Niesolidarna” integracja gospodarcza, która umożliwiła de facto zamrożenie na kilkanaście lat dochodów klasy średniej społeczeństw Europy Zachodniej, jest jednym z głównych przyczyn Brexitu czy też sukcesu ruchów antyintegracyjnych.
Paryż i Berlin grają na „Unię dwóch prędkości”
Trudno się zatem dziwić wyborcom z Włoch, Hiszpanii czy Francji, że oczekują radykalnej modyfikacji strefy euro, a nawet wystąpienia ich krajów z UGW. Paradoksalnie oczekiwaniom tym towarzyszy jednak skrajnie antysolidarnościowa retoryka, wypracowana przez elity, które przez ostatnie lata nie chciały się podzielić owocami wzrostu. „Dumping socjalny”, który rzekomo stosują pracownicy z nowych państw członkowskich, jest bowiem niczym innym jak solidarnościowym mechanizmem wyrównawczym, wynikającym wprost z zasady swobody przepływu osób i usług. Emmanuel Macron, który w imię ochrony zasad integracji europejskiej domaga się zawieszenia wobec Polski czy Węgier tych dwóch swobód, przy jednoczesnym utrzymaniu korzystnych z perspektywy gospodarczej elity swobód przepływu kapitału i dóbr, w jawny sposób wzywa do łamania wspomnianych zasad. Nie jest jednak w swoich poglądach osamotniony – w podobnym tonie wypowiadają się także inni przywódcy, co znalazło swój wyraz w rocznicowej deklaracji UE podpisanej 25 marca. Deklaracji, która pod pozorem jedności pogłębia jedynie nieufność pomiędzy starą a nową Unią. Jednak nawet lewicowy, antyestablishmentowy ruch DiEM25, kierowany m.in. przez Yanisa Varoufakisa, w swoim manifeście, który w założeniu miał stać w kontrze do treści rzymskiej deklaracji, zdaje się przyjmować identyczną, antysolidarnościową wobec naszego regionu retorykę.
Niestety, ofiarą tej retoryki są właśnie państwa Europy Środkowej. Można twierdzić, że sami jesteśmy sobie winni. Nasz sprzeciw wobec polityki relokacji imigrantów, zrozumiały z powodów wewnętrznych, nie mógł być odczytany inaczej jak brak solidarności z krajami Południa, które ponoszą skutki kryzysu migracyjnego. Podobnie sposób prowadzenia przez polski rząd sporu wokół Trybunału Konstytucyjnego nie sprzyjał budowie zaufania z unijnymi partnerami. Wreszcie dzięki akcji „27:1” postawiliśmy się w jawnej kontrze do pozostałych państw członkowskich.
Wyobraźmy sobie jednak, że Polska przyjmuje imigrantów, idzie na ustępstwa Komisji w sprawie TK, popiera wybór Donalda Tuska i na powrót staje się prymusem integracji europejskiej. Czy zmieniłoby to w jakikolwiek sposób kierunek integracji, który zarysowali przywódcy Niemiec, Francji, Hiszpanii i Włoch (tzw. Formidable 4) w deklaracji wersalskiej ogłoszonej 6 marca? W moim przekonaniu nie, bo decyzja ta leży całkowicie poza nami.
Zgoda Berlina na postulowaną przez kraje Południa tzw. unię transferów w postaci budżetu strefy euro, która w praktyce oznacza koniec polityki spójności w dotychczasowym kształcie, wynikała z chęci uratowania tak ważnej z niemieckiej perspektywy wspólnej waluty. W dalszym kroku należy się spodziewać zawieszenia swobód przepływu osób i usług wobec krajów naszego regionu, aby położyć kres „dumpingowi socjalnemu”, oraz resetu z Rosją, który jest w interesie zachodnioeuropejskich środowisk gospodarczych. Niemieckie i francuskie elity (o ile wygra Macron) będą bowiem chciały zrobić wszystko, aby uratować rdzeń UE, skupiony wokół strefy euro. A to oznacza, że nie wprost, ale dały one zielone światło do pogłębiania nieufności pomiędzy Wschodem i Zachodem, która będzie prowadzić do dalszej dezintegracji Wspólnoty. Niemieckie deklaracje, że wciąż cierpliwie czekają na ocieplenie w relacjach z Warszawą i są otwarte na rozmowy o przyszłości UE, po Wersalu i Rzymie wydają się mieć wyłącznie wizerunkowy charakter.
Strefa euro nas nie uratuje
Budżet strefy euro i wprowadzenie ograniczeń swobody przepływu osób i usług nie rozwiążą jednak fundamentalnych problemów, tkwiących w samej konstrukcji wspólnej waluty. Kraje członkowskie UGW są dziś bowiem jeszcze bardziej zróżnicowane pod względem konkurencyjności gospodarek i ich odporności na szoki zewnętrzne niż jeszcze kilkanaście lat temu.
Co prawda propozycje Formidable 4, które można nazwać „europejską pieriestrojką”, dadzą strefie euro kilka dodatkowych lat. Ale ich kosztem może być dynamiczny rozpad Unii.
Z tego powodu rozważania, czy w obecnej sytuacji Polska, przy aktualnym poziomie rozwoju naszej gospodarki, powinna jednak przystąpić do strefy euro, są w moim odczuciu całkowicie bezzasadne. Podobnie jak bezzasadne są twierdzenia, że siedząc cicho, mogliśmy zmienić bieg wydarzeń – „przepaść zaufania” i brak solidarności mają bowiem o wiele głębsze podstawy. Wystarczy zauważyć, że w krajach Europy Zachodniej trudno znaleźć siły polityczne, które patrzyłyby dziś na Europę Środkową jak na partnera. Dlatego trudno jednoznacznie ocenić „chuligańską” politykę zagraniczną PiS – z jednej strony stwarza ona wizerunkowe uzasadnienie do wykluczania Polski i innych państw regionu z nowej UE (które, tak czy inaczej, następuje), ale z drugiej strony może podbić koszt, który państwa Europy Zachodniej będą musiały za to zapłacić. Czas pokaże, który efekt będzie silniejszy. Z tego powodu krytyka strategii europejskiej polskiego rządu wydaje się przedwczesna.
Co możemy zrobić?
Czy historia może potoczyć się inaczej? To oczywiście możliwe, ale niestety mało prawdopodobne. Załóżmy, że 7 maja wybory prezydenckie wygra Marine Le Pen. Wtedy jednak proces dezintegracji Wspólnoty radykalnie przyśpieszy, wraz z błyskawicznym demontażem polityki spójności i rynku wewnętrznego. Na europejskiej scenie politycznej nie widać bowiem dziś liderów, którzy nie tylko byliby gotowi na kierowanie się zasadą solidarności, i to zarówno pomiędzy krajami członkowskimi UE, jak i wewnątrz ich społeczeństw, ale także potrafili do tego przekonać swoje elektoraty.
Innymi słowy – trudno znaleźć partię, która jednocześnie chciałaby zlikwidować strefę euro, utrzymać swobodę przepływu osób i usług wobec wszystkich państw członkowskich oraz wprowadzić bardziej redystrybucyjną politykę fiskalną.
Jakie z tego płyną wnioski dla Polski? Po pierwsze, grając na uratowanie Unii, ze świadomością minimalnego wpływu na ten proces, trzeba być przygotowanym na jej szybki rozpad. W tym zakresie niezbędnym wydaje się utrzymywanie otwartego okna w relacjach z Chinami, które da nam jakieś pole manewru. Po drugie, mając na uwadze rosnącą niepewność co do przyszłości integracji europejskiej, warto już dziś szukać sojuszników, którzy lepiej od innych rozumieją naszą perspektywę. Wydaje się, że poza krajami Trójmorza nasz wzrok powinien kierować się na państwa nordyckie, w tym przede wszystkim Szwecję, największą obok Polski gospodarkę znajdującą się poza strefą euro. Po trzecie wreszcie, trzeba wzmacniać potencjał współpracy z tymi sojusznikami. Właśnie w tym wymiarze polityka zagraniczna PiS może rodzić najpoważniejsze koszty, bowiem bez pokojowego uregulowania sporu wokół TK i otwartości na ustępstwa w polityce migracyjnej trudno będzie nam znaleźć wspólny język ze Sztokholmem.
***
Unia potrzebuje swojego Wyszyńskiego
Historia nie jest zdeterminowana. UE nie musi pójść w ślady ZSRR. We wtorek wspominaliśmy złożenie Ślubów Jasnogórskich, w których zawierzyliśmy Polskę opiece Maryi. Istnienie niepodległego państwa polskiego, które odrodziło się po 123 latach i ponownie w 1989 roku możemy uznać albo za efekt przypadku, albo działania racjonalnych czynników politycznych. Albo cudu ‒ równie dobrze Polski mogłoby bowiem nie być na mapie Europy. Mieszanie Boga do twardej polityki? Życzeniowe myślenie rodem z kościelnej zakrystii? Raczej wskazanie, że rzeczywistość nie redukuje się do słupków PKB, a polityczność to coś więcej niż technokratyczne zarządzanie zasobami. W cieniu politycznych szczytów i finansowych transferów historię kształtują również idee.
8 grudnia 1955 roku, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, Konrad Adenauer i Robert Schuman zatwierdzili flagę Rady Europy, i w katedrze w Strasburgu, poświęconej Maryi, zawierzyli jej proces integracji europejskiej. Może 60. rocznica podpisania Traktatów Rzymskich jest dobrą okazją, by ten akt oddania odnowić. Trudno oczekiwać, aby zrobili to przywódcy znacznie zlaicyzowanych państw członkowskich. Podobnie jak trudno było oczekiwać, by w 1956 roku zrobili to komuniści. Unia potrzebuje swojego Wyszyńskiego, dzięki któremu w Polsce narodziła się „Solidarność”. Może pośród członków Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej znajdzie się ktoś, kto otworzy Unię na tchnienie solidarności?
Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.