Strategie czarnych gwiazd. Bowie, Cohen i tajemnice Boga i śmierci
W skrócie
W piosence My generation, którą zespół The Who nagrał w połowie lat 60. ubiegłego wieku, cała moc nastoletniego buntu wyraziła się w zgrabnym sloganie: „Mam nadzieję, że umrę, nim się zestarzeję”. Wprowadzenie tego w życie – trzeba przyznać – udało się wielu muzykom. Ale ot tak umrzeć ze starości, koło siedemdziesiątki, na jedną z cywilizacyjnych chorób? To nie przystoi przecież rock’n’rollowcowi. Zaczęło się od Davida Bowiego. Potem nadeszła lawina: Glenn Frey z The Eagles, Keith Emerson, Greg Lake, Prince, Leonard Cohen i wreszcie George Michael. Rock’n’roll miał pokonać przemijanie. Ostatecznie poddał się w 2016 r.
Śmierć była obecna w popkulturze od początku. Alice Cooper mawiał, że seks, śmierć i szmal to trzy rzeczy, które naprawdę interesują ludzi. Z drugiej strony jej obecność była na swój sposób odrealniona. Robert Fulton i Greg Owen piszą, że wynika to ze specyfiki pokolenia urodzonego po II wojnie światowej, któremu brakowało bezpośredniego kontaktu ze śmiercią. Pozostał tylko lęk przed nią – przed nieznanym.
Reakcje na ten lęk były różne. Jedną z nich była negacja śmierci wyrażająca się w społecznym tabu dotyczącym rozmów o niej, ale też w oddzieleniu umierających od reszty społeczności w szpitalach i hospicjach. Drugą reakcją było obudowanie śmierci tajemniczymi i przerażającymi symbolami, co prowadziło do buntu wobec niej i narastania strachu. Przede wszystkim tę drogę – jak się wydaje – przyjęła popkultura. Nie zapomina o śmierci, wręcz przeciwnie – ukazuje ją na każdym kroku, jednak często w wersji przesadnej, karykaturalnej, nieraz nawet ocierającej się o horror.
Jeszcze kilka lat temu trudno było znaleźć wśród rock’n’rollowych dzieł płyty będące pożegnaniami, poważnymi próbami zmierzenia się artystów ze śmiercią. Za przedwczesny list samobójczy uważa się Closer zespołu Joy Division. Niektórzy twierdzą, że pożegnaniem była płyta In utero Nirvany. Jednak śmierć i cierpienie były obecne w tekstach Iana Curtisa i Kurta Cobaina już wcześniej i na ostatnich płytach trudno dopatrzyć się czegoś, co znacząco pogłębiałoby ton znany z poprzednich albumów. Niełatwo powiedzieć, czy artyści, tworząc te płyty, byli już przekonani do decyzji o samobójstwie (przynajmniej w przypadku Iana Curtisa biografia każe w to wątpić).
W 1991 r. z publicznością świadomie żegnał się Freddie Mercury – jednak na Innuendo, nawet w słynnym The show must go on, śmierć jest zamaskowana, zagubiona wśród typowej dla Queen barokowej, scenicznej symboliki. Być może do pierwszych poważnych prób zmierzenia się z własnym odchodzeniem, znanych szerszej publiczności, należą wydane w 2016 r. płyty Blackstar Davida Bowiego i You want it darker Leonarda Cohena. Śmierć jest ta sama, ale pożegnania zupełnie inne. Choć pod pewnymi względami – czasem zaskakująco podobne.
Bowie: nieśmiertelność przez sztukę
Gdy nastąpiło pożegnanie, Bowie i Cohen mieli za sobą ponad 50 lat kariery artystycznej. Zarówno wczesny debiut płytowy Bowiego, jak i późny Cohena ukazały się w roku 1967. Śmierć i przemijanie na samym początku stosunkowo rzadko pojawiały się w ich twórczości. Na pierwszej płycie Cohena usłyszymy przede wszystkim miłosne historie – pojawiają się tam Zuzanna i Marianna, a słynne siostry miłosierdzia – kochanki narratora – otaczają go opieką. U Bowiego miłość na debiutanckim albumie wpleciona jest w absurdalne historyjki przedstawiające błogosławieństwa angielskiej młodości. Z czasem jednak przemijanie coraz częściej było obecne w twórczości obu. Skoro przed przemijaniem nie można uciec, trzeba znaleźć odpowiednią dla siebie strategię radzenia sobie z nim. W taki czy inny sposób wyjść poza granice własnej skóry, śmiertelnego ciała. Uczynić siebie niezniszczalnym. Tu strategie Cohena i Bowiego znacząco się różnią.
Strategią najbardziej typową dla artysty – znaną już przynajmniej od czasów Horacego – jest unieśmiertelnienie przez sztukę. W ten sposób od początku postępował Bowie. Już w latach 70. odbiegał od większości najważniejszych muzyków pod względem rozmachu kreacji. Konsekwentnie tworzył sceniczną postać, która w 1972 r. przybrała postać Ziggy’ego Stardusta – kosmicznej androgyne.
W przekraczaniu granic własnej śmiertelności pomaga Bowiemu przekraczanie wszystkiego, co cielesne, a więc i płci – dwa lata wcześniej, na okładce The man who sold the world muzyk pojawił się w kobiecym stroju. Ziggy Stardust jest jednak także rock’n’rollową gwiazdą, kimś w rodzaju boga. Modernistyczna (a u korzeni antyczna) koncepcja artysty jako kapłana stojącego ponad tłumem przenosi się tu na wykreowaną postać. Takie podejście będzie towarzyszyć Bowiemu przez kolejne lata, a na Blackstar osiągnie swą kulminację.
Jednak postaci stworzone przez artystę także giną. Ziggy Stardust zostaje rozerwany na strzępy na scenie. Inną postacią wykreowaną przez Bowiego jest astronauta Major Tom. W Space oddity przedstawiony jest jego krótki, zakończony tragedią lot w kosmos. Kilkanaście lat później Tom powróci w piosence Ashes to ashes:
Wiemy, że major Tom jest ćpunem
Wisi rozciągnięty wysoko na niebie
A ciągle dotyka dna
Mistyczne przeżycia wspomagane używkami uzupełniają sceniczne próby wyrwania się z zaklętego kręgu cielesności. Narkotyki mają służyć do wzniesienia się, jak pisał Czesław Miłosz, „dwa centymetry nad swoją głową”. Ta próba jest jednak skazana na niepowodzenie – późniejsza twórczość Bowiego jest pełna gorzkich rozrachunków z narkotykową przeszłością.
Po latach słabość scenicznej kreacji jako droga do nieśmiertelności ukaże się w pełni w teledysku do utworu Lazarus z ostatniej płyty. Przedstawia on dwie postaci. Jedna leży z zawiązanymi oczami w szpitalnym łóżku, druga tańczy w scenicznym kostiumie, choć obie odgrywa ten sam, postrzały i schorowany już Bowie. Człowiek leżący na łóżku nie może wstać i wyzwolić się. Postać w scenicznym kostiumie rusza się, próbuje pisać. Ale to nic nie daje. W końcu wchodzi do starej szafy i zamyka za sobą drzwi. Także twórczość nie daje wyzwolenia.
Wcześniej jednak pragnienie nieśmiertelności i stworzenia „ludzkiego boga” pojawia się także w odniesieniu do całego społeczeństwa. W pierwszym okresie twórczości Bowie wydaje się być zafascynowany ideami nietzscheańskimi. Już na pierwszej płycie w utworze We are hungry men pojawia się wizja eugenicznego mesjasza. Trzy lata później Bowie przywołuje bezpośrednio dzieła niemieckiego filozofa.
Nadludzie szli w szeregu
Strażnicy wyspy bez miłości
[…]
Idealni ludzie nie znają śmierci
Życie składa się w jedną całość
Tak łagodnie płacze nad-Bóg
Tam, gdzie wszystkie umysły się jednoczą
Dziwna siła, której uczą mistycy
Bez bólu, bez radości, bez mocy większej niż ta
(Supermen, 1970)
Wizja pozbawionych uczuć nadludzi nie jest jednak pocieszeniem. Po wielu latach Bowie będzie opisywał z przerażeniem stworzone przez nadludzi doskonale zorganizowane społeczeństwo przyszłości, społeczeństwo bez uczuć, w którym wszyscy są kontrolowani i tropieni. Wizja z płyty Heathen jest apokaliptyczna:
Będziemy żyć w tym okropnym mieście
Gdzie cena za nasze umysły
Zaciśnie się na nich jak pięść
I ściany będą miały uszy
I drzwi będą miały oczy
Ale my będziemy tańczyć w ich cieniu
A oni będą bawić się naszymi umysłami
(Slow Burn, 2002)
Cohen: zmysły i miłość
Leonard Cohen, w przeciwieństwie do Bowiego, nie kreuje nowej postaci, albo kreuje ją w małym stopniu. Na scenie występuje w eleganckich koszulach i garniturach, w których chodzi na co dzień. Jeśli chce pozostać nieśmiertelny, to przyjmuje inną strategię, nieobcą także Bowiemu. Wyjście poza śmiertelność ma zapewnić mu miłosna ekstaza – romantyczna i zmysłowa bliskość z drugim człowiekiem:
Pamiętasz – gdy poruszałem się w tobie
Poruszała się też święta gołębica
A w każdym naszym oddechu było Alleluja
(Hallelujah, 1984)
O niewyraźnych granicach między mistycyzmem a zmysłowością u Cohena napisano tomy. Już na pierwszej płycie, jak wspominałem, kochanki nazwane są siostrami miłosierdzia. U obu artystów pojawia się figura kobiety opiekującej się mężczyzną, chroniącej go od śmierci i unoszącej w mistyczne rejony. Bowie tak wyrazi to na pierwszej płycie swojego zespołu Tin Machine:
Niebo leży między twoimi marmurowymi udami
W szeleście twej opadającej sukni
(Heaven’s in here, 1989)
Cohen zdaje się jednak przeczuwać, że jest coś pękniętego, złamanego w tym nieporadnym, choć szczerym połączeniu dwojga ludzi. Że od zmysłowej miłości daleko jeszcze do boskich wyżyn, choć w jakiś sposób przybliża ona do nich. Francuzi nazywają orgazm la petite mort, małą śmiercią, ale nie może on nikogo przenieść poza śmierć. W Born in chains kanadyjski artysta mówi o „zmysłowej iluzji”, a w Iodine z wściekłością rozlicza się z jedną ze swoich opiekunek i z własnym podejściem do miłości:
Twoje święte pocałunki cuchnęły jodyną
Twoje perfumy miały odcień jodyny
I współczucie w pokoju – jak jodyna
Twoje siostrzane palce paliły jak jodyna
I całe moje lubieżne pożądanie było jodyną
(Iodine, 1977)
Ostatecznie jednak w twórczości Cohena i Bowiego najlepszym, co przydarza się ludziom, jest miłość. „W centrum wszystkiego – twoje oczy” – śpiewa Bowie w tytułowym utworze z Blackstar. A Cohen na ostatniej płycie opowiada o tym, że to miłość bliskiej osoby sprawia, że jego życie jest realne (If I didn’t have your love).
Strategia ostateczna: Bóg?
Pozostaje jednak ostateczny smutek. Relacja z drugim człowiekiem, choćby najbardziej miłosna i bezinteresowna, jest skończona. Możliwością wyjścia poza własną śmiertelność jest więc kontakt z Bogiem. Zarówno Cohen, jak i Bowie podejmowali próby tego kontaktu, choć w różny sposób i z różną częstotliwością.
Cohen pochodził z ortodoksyjnie żydowskiej rodziny, należącej do kanadyjskiej gminy Shaar Hashomayim (na You want it darker zaśpiewał chór tej gminy). Podobno pod koniec życia regularnie obchodził szabat. Interesowały go różne religie. Wiele lat spędził w buddyjskim klasztorze zen w kalifornijskich górach. Nie widział sprzeczności między praktykowaniem tych dwóch religii – w tradycji zen nie występuje modlitwa do bóstwa, a nawet nie mówi się o jego istnieniu. Niezwykle ważna była jednak dla Cohena także postać Chrystusa: „Być może to najpiękniejszy człowiek, jaki chodził po tej ziemi. Facet, który mówi «błogosławieni ubodzy, błogosławieni cisi», jest kimś nieporównywalnym w swojej hojności, intuicji i szaleństwie”. Do końca ślady tych trzech religii były obecne w jego twórczości.
Bowie także we wczesnych latach fascynował się buddyzmem. W 2004 r. mówił dziennikarce Ellen DeGeneres: „Myślałem, że znajdę tam zbawienie, ale to nie zadziałało. Potem przechodziłem przez Nietzschego, satanizm, chrześcijaństwo…”. W ostatnich latach życia kierował się ku ateizmowi, który wydawał mu się swego rodzaju wybawieniem. Jeszcze w latach 90. deklarował wiarę w istnienie Boga, odmówił nawet na scenie Ojcze nasz w intencji Freddiego Mercury’ego. Jednak już w 2003 r. stwierdził: „Nie jestem ateistą w pełni i to mnie niepokoi. Jakaś część mnie ciągle się wstrzymuje przed tym. Jestem prawie ateistą. Dajcie mi kilka miesięcy”. Teksty na Blackstar wskazują co najmniej, że nie powrócił do wiary w osobowego Boga.
Choć Cohen i Bowie mieli w swoim życiu okresy wiary, to nigdy nie była to wiara w pełni posłuszna, zwłaszcza wobec instytucjonalnych form religii. Była to raczej tęsknota za Bogiem, pełna zwątpienia i buntu. Artyści są ludźmi znaku, więc domagają się znaków. Bóg jednak długo milczy.
Ostatnie trzy płyty Cohena, Old ideas, Popular problems i You want it darker, są dla niego pożegnaniem, ale i gorzkim rozliczeniem z Bogiem. Kanadyjczyk opisuje swoją ciemną noc ducha:
Słyszałem, że dusza rozwija się w komnatach tęsknoty,
A gorzki alkohol nabiera słodyczy w rozbitym kielichu.
Ale wszystkie drabiny nocy upadły,
I teraz tęsknotę może podnieść tylko ciemność.
(Born in chains, 2014)
W 1976 r., podobno w wyniku kokainowych doświadczeń, w Davidzie Bowiem odezwała się tęsknota za Stwórcą (Word on a ing). Po latach przemówi do Niego raz jeszcze w przejmującym utworze I would be your slave z płyty Heathen. Mówi o swoich wątpliwościach, którym nie towarzyszy jednak wielka nadzieja:
Nie widzę sensu
Żadnych śladów stóp na piasku […]
Daj mi wreszcie pokój serca
Pokaż mi, kim jesteś
Otwórz na mnie swoje serce
A ja będę twoim niewolnikiem
(I would be your slave, 2002)
Zastanawiające, że obu artystom łatwiej jest zaakceptować wizję Boga arbitralnego, który rozkazuje i ustawia rzeczywistość po swojemu, niż Boga wchodzącego w dialog z człowiekiem (o podobnej wizji mówił swoją drogą Josif Brodski). W 2014 r. Cohen prosił Boga o jednoznaczność:
Ukaż mi miejsce, w które ma pójść twój niewolnik.
Ukaż mi miejsce, bo zapomniałem i nie wiem.
Ukaż mi miejsce, gdzie Słowo stało się człowiekiem.
Ukaż mi miejsce, gdzie zaczęło się cierpienie.
(Show me the place, 2014)
Bóg niedostępny, mieszkający gdzieś wysoko ponad ludźmi, przestaje być zrozumiały, gdy przychodzi na ziemię w ludzkiej postaci. „Nie powinien przysyłać Syna” – pisał Zbigniew Herbert. To tu zaczyna się cierpienie, które jest kolejną przyczyną buntu Cohena i Bowiego przeciwko Bogu.
„Milion świec płonie dla pomocy, która nigdy nie nadeszła” – śpiewa Cohen w You want it darker. Za cierpienie odpowiedzialna jest tajemnica, paradoks, a religia jest jak kołysanka. A jednak Cohen otrzymał „zaproszenie, którego grzesznik nie może odrzucić” (Almost like the blues). Może jednak Bóg istnieje?
Dotyk śmierci. Dwie strategie raz jeszcze
Z pewnością istnieje śmierć, niezależnie od tego, „jak nazwać Tego, kto wzywa” (Who by fire). Na ostatnich płytach Bowiego i Cohena jej dotyk jest coraz bardziej wyczuwalny. Dla jednego i drugiego jest ona tajemnicą. W 2002 r. Bowie nie myśli jeszcze o swojej śmierci; zastanawia się nad odejściem przyjaciela.
Mówią, że odpłynąłeś wielkim statkiem
Mówią, że odpłynąłeś w dal
Nie wiedziałem, co powiedzieć
Chciałbym dostać od ciebie list
Chciałbym wiedzieć, jak jest
Mam nadzieję, że pogoda jest dobra
Że nie jest ci za gorąco
(Everyone says hi, 2002)
Ostatecznie jeden i drugi muszą zmierzyć się z własnym, nadchodzącym odejściem. Zarówno w Bowiem, jak i w Cohenie budzi ono głęboki niepokój. W eseju Śmierć Boga Krzysztof Michalski porównywał śmierć Sokratesa i Chrystusa. Ten pierwszy nie obawia się przejścia w wieczność. Przygotowuje się skrupulatnie, oddaje pożyczone rzeczy. Jest pewien nieśmiertelności duszy. Tymczasem „Chrystus nie wybiera się, dobrze przygotowany, w daleką, ale ciekawą podróż. […] Umiera w głębokim niepokoju, w budzącej trwogę niepewności, w poczuciu samotności i opuszczenia przez wszystkich, także przez swego Boga i Ojca. Nieprzygotowany – wszystko, czego się dotąd dowiedział, wszystko, co zrobił, okazuje się teraz nieprzydatne”. Jeśli przyjąć optykę Michalskiego, odchodzenie Cohena i Bowiego zdecydowanie bardziej przypominało śmierć Chrystusa niż Sokratesa.
Zwłaszcza u Bowiego przemijanie budzi głęboki lęk. Próbuje je jeszcze zanegować: „Mam siedemnaście lat, mój wygląd to potwierdza” – śpiewa w I’d rather be high, kiedy jest już o ponad 50 lat starszy. Upływ czasu jest nieubłagany. Wreszcie – na etapie pracy nad Blackstar i You want it darker – obaj artyści prawdopodobnie już wiedzą, że śmierć jest blisko i nie zatrzymają jej. Próbują zatem znaleźć dla niej odpowiednią formę – i znów każdy z nich robi to inaczej.
Bowie próbuje odnaleźć odpowiednie miejsce w odwiecznym cyklu umierania i odradzania. Wskazuje na to także tytuł samej płyty Blackstar. Pojęcie „czarnej gwiazdy” istnieje w fizyce, w półklasycznej teorii grawitacji. Oznacza ona fazę przejściowa między śmiercią gwiazdy a stworzeniem czegoś nowego w zamian. Po śmierci gwiazdy jej energia nie zanika, ale podlega transformacji.
Bowie jest przekonany, że gdy stanie się czarną gwiazdą, ktoś inny zajmie jego miejsce w tym cyklu:
Coś zdarzyło się w dzień jego śmierci
Duch wzniósł się o metr i odsunął się na bok
Ktoś inny zajął jego miejsce i odważnie krzyknął
(Blackstar, 2016)
Innym sposobem przetrwania jest dla Bowiego pamięć innych. To powrót do scenicznej strategii. „Popatrzcie na mnie, jestem w niebie […]. Teraz każdy mnie zna” – śpiewa w Lazarus. Teledysk do utworu Blackstar ukazuje kobietę, która odnajduje ozdobioną klejnotami czaszkę martwego astronauty (może to sam Major Tom?). Zanosi ją do grupy innych kobiet, które padają przed czaszką na twarze – umarły staje się obiektem czci. Ten wątek przeplatany jest obrazami rozedrganego Bowiego z opaską na oczach.
A jednak z Blackstar przede wszystkim wyziera lęk. „Nie mogę wszystkiego oddać” – śpiewa Bowie w ostatnim utworze. Tomasz Budzyński, który Blackstar ceni szczególnie pośród płyt Bowiego, tak mówi o teledysku do tytułowej piosenki: „Przedstawiony tam człowiek boi się. Jest ślepym więźniem i nie wie, co się stanie. Nie udaje, że wie, «skąd przychodzimy, kim jesteśmy i dokąd idziemy». I ta szczerość jest bardzo ważna. Szczerość w pokazaniu tego strachu wynikającego z bankructwa kultury, która nie przygotowuje do śmierci”.
Cohen także nie odchodzi pogodzony w pełni ze sobą, ze światem i Bogiem. Jednak w przeciwieństwie do Bowiego podejmuje próbę pogodzenia na ostatniej płycie. Choć wyrzuca Bogu, że ten „chce, by było ciemniej”, to jednak za chwilę mówi: „hineni, jestem gotowy, mój Panie”. Słowo „hineni” oznacza „oto jestem”. Wypowiada je do Boga najpierw Abraham w Księdze Rodzaju, a potem Samuel.
Sam Cohen zdążył jeszcze wytłumaczyć swoją deklarację: „Wszystkich nas motywuje głęboki impuls i pragnienie służenia, choć czasem nie umiemy dokładnie określić tego, komu chcemy służyć”.
Z wyznaniem gotowości łączy się trudne wyznanie grzechów. Cohen mówi co prawda, że „jest już za późno, by nadstawić drugi policzek” (Seemed the better way), jednak pragnie „układu z Jego miłością” (Treaty). Ostatecznie, choć to trudne, nakazuje swemu sercu powiedzieć Mea culpa (Steer your way) i odchodzi w tajemnicę. I choć wątpi w dalsze istnienie po śmierci, swoją ukochaną Mariannę pożegna słowami „do zobaczenia gdzieś w drodze”.
***
Rok 2016 nie obszedł się łagodnie z twórcami i ich widownią. Tej drugiej jednak zostawił dwa dzieła nadzwyczaj dojrzałe. Dzieła, które z jednej strony obnażają wszystkie możliwe niepokoje odchodzenia, są jak krzyk Eli lama sabachtani. Z drugiej ukazują najbardziej ludzki wymiar śmierci i artystów stających naprzeciw niej w całej szczerości i nagości. O ile Cohen próbuje poradzić sobie przez rozmowę z Bogiem, o tyle Bowie – przez szczerą rozmowę z samym sobą. Jeśli istnieje dalsza podróż, to i jedno, i drugie podejście są chyba jej dobrym początkiem.
Materiał pochodzi z podwójnej teki czasopisma idei „Pressje”. Zachęcamy do kupna numeru.