Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Karolina Olejak, Piotr Szukalski  12 kwietnia 2017

Szukalski: Bez selektywnej imigracji się nie obejdzie

Karolina Olejak, Piotr Szukalski  12 kwietnia 2017
przeczytanie zajmie 7 min

Dzisiaj żyjemy jeszcze w starych, dobrych czasach, ale w perspektywie kilku lat czeka nas rewolucja na rynku pracy: na emeryturę zaczną przechodzić kolejne roczniki powojennego wyżu demograficznego, a zdecydowanie mniej liczna generacja lat 90. i 2000 nie da rady zakleić tej demograficznej dziury. Nie pomoże nam repatriacja, nie pomoże mobilizacja zawodowa dzisiaj mało aktywnych, jak niepracujących studentów. Dlatego już dzisiaj musimy wypracowywać narzędzia imigracji selektywnej, preferować Ukraińców o określonym wykształceniu, wspierać asymilację na szczeblu lokalnym: stowarzyszenia wspierające nowoprzybyłych Ukraińców, biura tłumaczeń czy poradnie prawne, które powstały w odpowiedzi na nieuczciwe zachowania względem ukraińskich pracowników. Z dr. hab. Piotrem Szukalskim, demografem z Uniwersytetu Łódzkiego rozmawia Karolina Olejak.

Czy istnieje coś takiego jak polityka prorodzinna? A może demografia jest procesem tak złożonym, że rozmowa o politycznych narzędziach stymulujących poziom dzietności to tylko uspokajanie własnego sumienia?

Nie ma czegoś takiego jak polityka prorodzinna – istnieje tylko polityka rodzinna, z definicji ukierunkowana na poprawę warunków życia rodzin. Dodawanie przedrostka ,,pro” jest budowaniem pewnej fikcji, zabiegiem czysto ideologicznym.

W nauce ścierają się dwa główne nurty myślenia o polityce rodzinnej, swoiste modele idealne. Pierwszy, optymistyczny, wychodzi z określonego założenia antropologicznego – ludzie co do zasady chcą budować stabilne związki w formie małżeństwa, a posiadanie dzieci stanowi integralną część tych relacji. Drugi, pesymistyczny, zakłada, że w wyniku postępujących zmian kulturowych ludzie odchodzą od stabilności na rzecz zmienności. W związku z tym nie są zainteresowani takimi długoterminowymi zobowiązaniami, jak decyzja o posiadaniu potomstwa. W tych okolicznościach państwu zostają już tylko pewne „nagrody” o charakterze finansowym, mające na celu „przekupienie” niezdecydowanych, np. za pośrednictwem ulg podatkowych.

Obok tych dwóch podejść funkcjonuje jeszcze model trzeci, próbujący w pewnym stopniu „pogodzić” dwie przeciwstawne wizje kulturowe. Bazując na analizach i statystykach empirycznych, stara się badać wpływ świadczeń finansowych na poziom dzietności, tworząc w oparciu o nie różne możliwe modele zachowań społecznych. Rezultaty wskazują, że możliwe jest umiarkowane wpływanie na poziom dzietności. Kultura o wszystkim nie decyduje.

Te publiczne świadczenia mogą przybrać dwie zasadnicze formy. Pierwsza zakłada bezpośrednie transfery finansowe, jak Rodzina 500 Plus bądź ulgi podatkowe na dzieci; drugi model wiąże się z rozbudową infrastruktury opiekuńczej, publicznych przedszkoli i żłobków. Która z dróg jest skuteczniejsza?

Dokonałbym podobnego podziału, ale w oparciu o odpowiedź na pytanie, kto jest głównym beneficjentem tych świadczeń. To, co Pani nazwała rozwojem infrastruktury, jest skierowane przede wszystkim do kobiet aktywnych zawodowo. Bezpośrednie transfery odpowiadają raczej potrzebom rodzin, gdzie matki zostają z dziećmi w domu.

W ten sposób dochodzimy do kwestii fundamentalnej – określony model polityki rodzinnej wiąże się ściśle z preferowaną przez dany rząd wizją rodziny. Polityka rodzinna poprzedniej ekipy, skupiona na rozwijaniu infrastruktury opiekuńczej, była skierowana w pierwszej kolejności do rodzin, gdzie oboje małżonkowie są aktywni zawodowo. Rząd Beaty Szydło, z uwagi na bardziej tradycyjne zaplecze wyborcze, wybrał model wsparcia bezpośredniego, umożliwiającego rezygnację przez jedno z małżonków, w przeważającej części przez matki, z pracy zawodowej.

Tymczasem polityka rodzinna powinna być odideologizowana, bez względu na to, o której wizji idealnej rodziny mówimy. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż nasze pragnienia, dlatego skuteczna polityka rodzinna to taka, która odpowiada na zróżnicowane potrzeby osób preferujących różne modele rodziny.

W dyskusji publicznej pomijamy także jeden szczególnie istotny czynnik – chęć utrzymania określonego standardu życia w odniesieniu do potomstwa. I nie chodzi tutaj o jedzenie czy ubrania, lecz przede wszystkim o kwestię kosztów edukacji. Niedawno rozmawiałem ze znajomą, która na wywiadówce, w odpowiedzi na jej pretensje wobec poziomu nauczania języka angielskiego, dostała odpowiedź, że chyba nie wyobrażała sobie, że jej dziecko nauczy się obcego języka w szkole publicznej. Polityka rodzinna to coś więcej niż tylko żłobki i 500 zł co miesiąc.

Państwo nie powinno promować określonego modelu rodziny?

Jeśli prowadzimy już kampanie społeczne, to róbmy to z wyczuciem, w sposób subtelny, skłaniając do refleksji, zamiast narzucać określone wzorce w duchu „patriotycznego obowiązku”. Model rodziny to kwestia naprawdę intymna. Większe efekty z punktu widzenia państwa przyniesie wskazywanie długoterminowych negatywnych skutków wynikających z bezdzietności, jak samotność czy problemy z opieką w podeszłym wieku lub przypadku ciężkiej choroby.

Brakujących obywateli może nam też dostarczyć imigracja. Czy z demograficznego punktu widzenia nie powinniśmy postawić na Ukraińców?

Polityka imigracyjna ma jedną wielką przewagę nad polityką rodzinną. Efekty widać prawie od razu. W przypadku polityki pronatalistycznej trzeba poczekać minimum 9 miesięcy na wstępny ,,produkt”, a później dwadzieścia kilka lat aż ten ,,produkt” wejdzie na rynek i nie będzie generował tylko kosztów, a zacznie np. płacić podatki. Natomiast w wypadku imigrantów sprawa jest zdecydowanie prostsza. W najgorszym przypadku potrzeba 2-3 lat, żeby Ukrainiec nauczył się języka polskiego.

Moment, kiedy będziemy musieli popatrzeć na tych Ukraińców zdecydowanie bardziej przychylnym okiem, zbliża się już nieuchronnie. Dzisiaj żyjemy jeszcze w starych, dobrych czasach, ale w perspektywie kilku lat czeka nas rewolucja na rynku pracy: na emeryturę zaczną przechodzić kolejne pokolenia powojennego wyżu demograficznego, a zdecydowanie mniej liczne roczniki z lat 90. i 2000 nie dadzą rady zakleić tej demograficznej dziury.

Często podnoszone głosy mówią o łataniu tej dziury za pośrednictwem repatriantów ze Wschodu. Obecnie w Sejmie procedowany jest projekt ustawy zakładający m.in. stworzenie Rady do Spraw Repatriacji, tak aby usunąć administracyjne trudności w procesie powrotu tych osób do ojczyzny.

Największym problemem w przypadku repatriacji jest brak zainteresowania ze strony samorządów lokalnych, których zadaniem jest zapewnienie lokalu mieszkalnego i pomoc w pierwszych miesiącach pobytu w Polsce – w nauce języka, znalezieniu pierwszej pracy. Wszystko rozbija się o środki, choć rząd wdraża programy wspierania samorządów przyjmujących repatriantów. Ale nie łudźmy się – skala repatriacji nie umożliwi pozyskania setek tysięcy nowych polskich obywateli. Nawet w najlepszym przypadku byłby to napływ niewystarczający z punktu widzenia długookresowych interesów gospodarczych kraju.

Mamy jeszcze własne niewykorzystane zasoby. Według raportu Departamentu Rynku Pracy Ministerstwa Pracy, Rodziny i Polityki Społecznej aktywność młodzieży do 24. roku życia  wciąż pozostaje niska i oscyluje w granicach 33, 2%.

Ta niska aktywność zawodowa ludzi wchodzących już przecież w wiek dorosły wynikała z trudnej sytuacji na rynku pracy – młodzi w reakcji na te problemy uciekali masowo na uczelnie, odwlekając moment rozpoczęcia pracy. Widzimy więc po raz kolejny, że czynniki wpływające na demografię są naprawdę złożone. Młodzież to jedno. Teoretycznie niewykorzystanym zasobem są także kobiety, które przez część życia są nieaktywne zawodowo i, po przerwie na macierzyństwo, zmagają się z problemami przy ponownym wejściu na rynek pracy.

Moim zdaniem oba te zasoby okażą się niewystarczające w odniesieniu do potrzeb. Nie uciekniemy od polityki imigracyjnej. Dlatego już teraz musimy myśleć nad kształtowaniem narzędzi i kryteriów efektywnej imigracji selektywnej, gdzie sami określamy regiony geograficzne czy zasób wymaganych kompetencji nowoprzybyłych.

Pytanie tylko, czy nasze państwo stać na prowadzenie tak przemyślanej i złożonej polityki.

Na poziomie danych wyjściowych mamy statystyki urzędów pracy dostarczające nam wiedzy na temat zapotrzebowania na pracowników z określonymi kompetencjami. Znamy więc  grupy zawodów poszukiwanych, zawodów deficytowych i nadwyżkowych. To wiedza na teraz. Istnieją jednak także badania prognostyczne na przyszłość, prowadzone m.in. przez Uniwersytet Łódzki czy Komitet Prognoz Polskiej Akademii Nauk. Szkoda tylko, że nasze państwo nie chce z tych danych korzystać.

Tymczasem mamy przykłady, na których możemy się uczyć. Kanadyjczycy stosowali kiedyś kryterium finansowe – jeśli masz 200 tys. dolarów na koncie, możesz do nas przyjeżdżać, bo mamy pewność, że utrzymasz siebie, swoją rodzinę, masz środki niezbędne do życia zanim znajdziesz pracę. U nas nie za bardzo to zadziała, ponieważ trudno oczekiwać wysokich oszczędności u biedniejszych od przeciętnego Kowalskiego Ukraińców.

Możemy już za to skorzystać z kryterium wykształcenia. Celowo nie mówię tutaj o konkretnym zawodzie – trudno prognozować, ilu pracowników danej branży akurat potrzebujemy; później trudno wskazać moment, kiedy inżynierom czy informatykom należy powiedzieć stop. Tymczasem wykształcenie oznacza określony pakiet umiejętności i kwalifikacji, które umożliwiają, jeśli zajdzie taka konieczność, szybkie przebranżowienie.

Według szacunków Narodowego Banku Polskiego grupa Ukraińców przyjeżdżających do Polski to nawet milion osób. Część wykonywanych prac ma charakter krótkookresowy, dlatego szacuje się, że jednocześnie w Polsce przebywało około 500 tys. pracowników z Ukrainy. Połowę roboty wykonują za nas sami zainteresowani. Teraz trzeba pomyśleć, jak ich w naszym kraju zatrzymać na dłużej.

Swoje robi bliskość geograficzna, kulturowa oraz językową, a także, o czym mało się u nas mówi, niezwykle pozytywny obraz Polski u naszych wschodnich sąsiadów – nasz kraj jest wskazywany jako wzorcowy przykład postsocjalistycznego państwa, które w ciągu 25 lat przeszło prawdziwą transformację polityczno-gospodarczą.

Tylko do tanga trzeba dwojga, a tymczasem wzrost nastrojów antyukraińskich w ostatnich latach jest dość znaczny. I dziwnym trafem zbiega się z antyukraińskimi działaniami Rosjan. Zmiana tych nastrojów w Polsce będzie miała fundamentalne znaczenie w kontekście zachęcenia Ukraińców do pozostania u nas na stałe.

To plan minimum. W wersji maksimum należy doprowadzić do profesjonalizacji akcji rekrutacyjnej w duchu imigracji selektywnej. Już dziś część polskich firm rekrutacyjnych ma swoje biura za wschodnią granicą, ale to wciąż pojedyncze przypadki, nastawione na szybką rekrutację dosyć przypadkowych osób. Druga sprawa to przekonanie ukraińskich studentów, żeby zostali u nas na stałe. Tym bardziej, ze okres studiów tworzy ku temu świetne podstawy, wiążąc młodych Ukraińców nie tyle ze zbyt abstrakcyjną ideą polskiego państwa, lecz z konkretnym miastem, w którym przez te 5 lat dobrze żyli, znaleźli polskich przyjaciół, weszli w związek.

Czy taka miejska polityka imigracyjna już działa?

Pojedyncze przypadki oddolnych działań już są: stowarzyszenia wspierające nowoprzybyłych Ukraińców, biura tłumaczeń czy poradnie prawne, które powstały w odpowiedzi na nieuczciwe zachowania względem ukraińskich pracowników. To wszystko dobre przykłady, które można powtarzać w kolejnych miastach. Potrzeba tylko koordynacji i planowości. A tej dzisiaj polskiemu państwu wyraźnie brakuje.